Setki tysięcy euro przepalone na rozmaite mandaty, grzywny i dyscyplinarne kary. Dziesiątki fenomenalnych bramek, zdobywanych często po indywidualnych rajdach bądź atomowych uderzeniach z dalszej odległości. Przedziwne, pstrokate fryzury. Brylantowa technika, genialny drybling. Ucieczka przed wymiarem sprawiedliwości z powodu niezapłaconych alimentów. Status legendy Herthy Berlin. Utracona szansa na udział w mundialu z racji na aferę spowodowaną prowadzeniem auta po pijaku. Dwie nominacje do jedenastki sezonu w niemieckiej Bundeslidze. Udar mózgu. Prawie trzy dekady spędzone na piłkarskich boiskach, a ostatnie słowo wciąż nie zostało wypowiedziane.
Kariera Marcelinho Paraíby pełna jest sprzeczności, ostrych zakrętów. Wzlotów i upadków. Również dlatego Brazylijczyk jest tak fascynującą postacią. Choć fenomen jego popularności można wytłumaczyć znacznie prościej. On po prostu przepięknie grał w piłkę nożną.
***
Wydawało się długo, że Marcelinho jest jednym z tych brazylijskich zawodników, którzy wprawdzie potrafią już w młodym wieku zabłysnąć w ojczystej lidze, ale potem z różnych przyczyn – pomimo oczywistego talentu i wielkiego potencjału – nie są w stanie na podobnym poziomie zaistnieć w europejskim futbolu. W 2000 roku błyskotliwy ofensywny pomocnik zamienił São Paulo FC na Olympique Marsylia, po raz pierwszy próbując swoich sił na Starym Kontynencie. Transfer okazał się całkowitą klęską. Tak dla klubu, jak i dla samego piłkarza. Marcelinho debiutanckiego gola we Francji zdobył już w swoim drugim występie w Ligue 1, a w następnym starciu dołożył do kolekcji kolejne trafienie. Zanosiło się przez moment, że francuską ekstraklasę weźmie szturmem. Lecz im dalej w las, tym było gorzej. Władze marsylskiego zespołu prędko straciły cierpliwość do Brazylijczyka, który tak naprawdę nawet nie spróbował zaaklimatyzować się w nowym środowisku. Tymczasem pogrążona w finansowych kłopotach Marsylia potrzebowała do walki o utrzymanie w pełni zmotywowanego wojownika, a nie niepoprawnego lekkoducha, na dodatek wyalienowanego w szatni.
Po paru miesiącach spędzonych w ekipie ze Stade Vélodrome Marcelinho nie był w stanie się poprawnie przywitać w języku francuskim. Kiedy tylko miał możliwość, podróżował za ocean, by spędzić czas z rodziną i przyjaciółmi. W sumie podczas pobytu we Francji opanował tylko kilka naprawdę niezbędnych zwrotów – nauczył się zamawiać alkohol w nocnych klubach i przedstawiać fryzjerowi swoje zdumiewające zachcianki dotyczące farbowania czupryny.
Nic innego go nie interesowało. Na boisku chciał przemawiać wyłącznie swoimi umiejętnościami. Te były rzeczywiście spore – nikt w Marsylii nie miał wątpliwości, że do klubu trafił zawodnik o gigantycznych możliwościach. A jednak pogoniono go po jednej rundzie.
Marcelinho w barwach l’OM.
Może gdyby Marcelinho był zupełnie nieopierzonym, wymagającym ukształtowania nastolatkiem, okazano by mu wtedy nieco więcej zrozumienia i dłużej tolerowano jego rozmaite wybryki. Ale Brazylijczyk w 2000 roku miał już na karku 25 lat. Trochę się zasiedział w ojczyźnie. No a skoro w tym wieku nie stanowił jeszcze gotowego piłkarskiego produktu, to można było z dużym prawdopodobieństwem założyć, że tak już po prostu pozostanie. Skreślony w Marsylii piłkarz spakował zatem manatki i powrócił do Kraju Kawy. Ze świadomością, że kolejnej szansy na podbicie europejskich boisk prawdopodobnie już nie dostanie.
Trafił do Porto Alegre, podpisując kontrakt z miejscowym Grêmio. A wówczas jego kariera nabrała niespodziewanego rozpędu.
***
Scolari po meczu podszedł do mnie i powiedział, że mogę być spokojny, bo będę częścią kadry podczas mistrzostw świata w Korei i Japonii.
Marcelinho Paraíba
***
Okazało się, że przenosiny do Grêmio wyszły Marcelinho na zdrowie. Trafił zresztą do dobrego towarzystwa, ponieważ ekipa Imortal Tricolor dysponowała w tamtym czasie naprawdę kapitalnym składem. W defensywie Ânderson Polga, późniejsza gwiazda Sportingu Lizbona. W drugiej linii Zinho, wieloletni reprezentant Brazylii, mistrz świata z 1994 roku. Między słupkami Danrlei, grająca legenda klubu. Na dokładkę Eduardo Costa, wkrótce wykupiony przez Girondins Bordeaux za kilkanaście milionów dolarów.
Na ławce trenerskiej natomiast nie kto inny tylko Tite – wtedy początkujący szkoleniowiec, dziś selekcjoner drużyny narodowej.
I tak dalej, i tak dalej. Długo można wyliczać słynne nazwiska.
Marcelinho trafił do klubu wraz z końcem stycznia 2001 roku. Miał w taktycznej układance Tite zastąpić 21-letniego Ronaldinho Gaúcho, który w połowie lutego wyruszył w przeciwnym kierunku, zmieniając Grêmio na Paris Saint-Germain. Wejście w buty przyszłego laureata Złotej Piłki wyszło lepiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Marcelinho momentalnie wyrósł bowiem na lidera ofensywy w swoim nowym zespole i poprowadził klub z Porto Alegre do dwóch prestiżowych triumfów. Grêmio zwyciężyło bowiem w rozgrywkach Copa do Brasil i Campeonato Gaúcho (mistrzostwa stanu Rio Grande do Sul).
Triumf w tym pierwszym turnieju Imortal Tricolor zapewnili sobie dzięki zwycięskiemu dwumeczowi z Corinthians, pokonując słynnych oponentów 3:1 w São Paulo, ku rozpaczy osiemdziesięciu tysięcy widzów zgromadzonych na słynnym stadionie Morumbi. Starcie było podwójnie ekscytujące, bo Corinthians też mieli swojego Marcelinho, tylko że Cariocę.
– To było trudne spotkanie. Po ich stronie 75 tysięcy kibiców, po naszej – dwa tysiące. Ale już po kwadransie wiedziałem, że zostaniemy mistrzami. Zdominowaliśmy ich, a ja swoim trafieniem zabiłem ten mecz – opowiadał piłkarz.
Marcelinho strzelił w tym spotkaniu trzecią bramkę dla Grêmio, niejako puentując doskonałą rundę w swoim wykonaniu. Jeżeli zaś chodzi o finały ligi stanowej, to Brazylijczyk zanotował w nich w sumie aż trzy trafienia, wiodąc swoich kolegów do końcowego sukcesu. Oczywiście nie tylko za sprawą zdobywanych bramek. Grêmio kompletnie rozbiło Juventude, a hasający z dziesiątką na plecach Marcelinho wyprawiał na boisku co chciał, błyszcząc strzałami, asystami, dośrodkowaniami i dryblingiem. – To był wyjątkowy dzień. Chciałem od razu wrócić do domu, ale nie mogłem przegapić imprezy z okazji triumfu. Pamiętam, że zaczęliśmy już w samolocie, a na lotnisku czekały na nas tysiące kibiców. Wozem strażackim przewieziono nas na stadion w Porto Alegre, gdzie bawiliśmy się do białego rana wraz z kibicami.
Grêmio 3:1 Juventude (finały Campeonato Gaúcho 2001).
Znakomita postawa ofensywnego pomocnika nie uszła oczywiście uwadze selekcjonera reprezentacji Brazylii.
Drużyną Canarinhos od czerwca 2001 roku zaczął dowodzić Luiz Felipe Scolari. W tamtym czasie nikt jeszcze nie podejrzewał, że w ciągu kilku miesięcy zmontuje on drużynę, która rok później na boiskach Korei i Japonii sięgnie po złoty medal mundialu. Scolari miał przede wszystkim uratować Brazylię przed kompromitacją, jaką byłby… brak awansu na turniej. Selekcjoner na początku swojej kadencji szukał zatem nowych bodźców dla pogrążonej w kryzysie drużyny. Starał się znaleźć balans między wielkimi gwiazdami światowego futbolu, a piłkarzami cenionymi raczej lokalnie. Już w sierpniu Scolari znalazł dla Marcelinho miejsce wśród powołanych na zgrupowanie i dał mu pograć w towarzyskim meczu z Panamą, a także eliminacyjnym starciu z Paragwajem.
W tym drugim starciu Marcelinho zdobył otwierającą bramkę już w czwartej minucie gry, a Canarinhos odnieśli arcyważne zwycięstwo 2:0. Wyszło zatem na to, że potknięcie w Marsylii i transfer do Grêmio otworzył Brazylijczykowi drogę do wyjazdu na mundial.
A furtka powrotna do Europy też okazała się otwarta. W czerwcu 2001 roku błyskotliwym pomocnikiem zainteresowała się bowiem Hertha Berlin. Stołeczny klub w 1997 roku powrócił do niemieckiej ekstraklasy z przytupem, bardzo szybko włączając się do grona zespołów walczących o miejsca premiowane udziałem w europejskich pucharach. Sezon 2000/01 berlińczycy zakończyli na piątej lokacie, z zaledwie siedmioma punktami straty do pierwszego miejsca. Klubowi działacze zdawali sobie sprawę, że niewiele im już brakuje, by skonstruować ekipę, która będzie w stanie realnie włączyć się do gry o mistrzowski tytuł.
Ściągnięty za siedem milionów euro Marcelinho miał być właśnie brakującym puzzlem w tej układance.
W Berlinie nie popełniono tego samego błędu co w Marsylii. Brazylijczyk został ściągnięty do Europie, by tak rzec, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wraz z nim do stolicy Niemiec przeprowadziło się w sumie dziesięć osób – rodzina i najbliżsi krewni. Cel tego manewru był prosty – Marcelinho miał się poczuć w nowym klubie komfortowo i skoncentrować na grze. Zaoferowano mu pięcioletnią umowę. Odważnie, biorąc pod uwagę niewypał, jakim był transfer Brazylijczyka do l’OM. Ale działacze “Starej Damy” naprawdę w Marcelinho wierzyli.
Wiara została potężnie podsycona, gdy podczas lipcowego Pucharu Ligi Niemieckiej nowy nabytek poprowadził Herthę do pierwszego trofeum w powojennej historii klubu, walnie przyczyniając się do finałowego triumfu 4:1 nad Schalke 04.
Marcelinho w barwach Herthy.
Ponowne ściągniecie Marcelinho do Europy okazało się majstersztykiem w wykonaniu “Starej Damy”.
W sezonie 2001/02 Brazylijczyk wyrósł nie tylko na gwiazdę swojego klubu, ale całej Bundesligi. Rozegrał 33 mecze ligowe, zdobywając trzynaście bramek i notując pięć asyst. Jednak suche liczby nie oddają rzecz jasna jego wpływu na grę Herthy. Marcelinho w unikalny sposób łączył w sobie cechy klasycznego playmakera z zachowaniami typowej dziewiątki. Z jednej strony: doskonale wykonywał stałe fragmenty gry, chętnie holował piłkę w środkowej strefie, szukał otwierających podań. Z drugiej zaś – uwielbiał poruszać się w linii z defensorami rywala, koczując na prostopadłe podania za plecy obrońców.
– Marcelinho robił na boisku różnicę – wspomina Andreas Neuendorf, były zawodnik Herthy. – Czasami po końcowym gwizdku arbitra zastanawialiśmy się, jakim cudem udało nam się wygrać ten mecz. Podczas analizy spotkania wszystko stawało się jasne – trzy punkty zawdzięczaliśmy jemu.
Brazylijczyk w gruncie rzeczy w Berlinie prezentował podobne podejście do futbolu co wcześniej w Marsylii – nie uczył się niemieckiego, często lekceważył treningi, spóźniał się na odprawy. Różnica polegała na tym, że w Olympique’u jego zachowanie traktowano w myśl zasady “zero tolerancji”. W Hercie niby również wlepiano mu kary za rozmaite przewinienia, ale w gruncie rzeczy przymykano oko na ekscesy z jego udziałem. A tych było sporo. Stolica Niemiec ma sporo do zaoferowania miłośnikom nocnego życia i Marcelinho chętnie z tych możliwości korzystał. Regularnie widywano go w nocnych klubach ze szklanką w dłoni i pięknymi kobietami u boku. Taki tryb życia to dla sportowca oczywiście tykająca bomba – wpadka wisi w powietrzu. No i Marcelinho w końcu dostał nauczkę.
W marcu 2002 roku Brazylijczyk został zatrzymany nad ranem przez niemiecką policję. Prowadził auto pod wpływem alkoholu, na dodatek bez ważnego prawa jazdy. Nie miał zapiętych pasów i znacznie przekraczał dopuszczalną prędkość. Spędził kilkanaście godzin w areszcie. Gruchnęła potężna afera, a jej echa dotarły do Brazylii.
– To, że wsiadłem wtedy do samochodu pod wpływem alkoholu uważam za największy błąd mojego życia – przyznał Marcelinho. – Następnego dnia zadzwonił do mnie trener Scolari. Wcześniej rozmawialiśmy i obiecał mi, że zostanę powołany na mistrzostwa świata. Byłem zresztą na wszystkich zgrupowaniach, gdy walczyliśmy o awans na turniej. Scolari poprosił o wyjaśnienia, więc powiedziałem jak było. I wyleciałem z reprezentacji. Nie miałem okazji nigdy później z Felipão o tym porozmawiać. Wciąż czuję się skrzywdzony, choć z drugiej strony jestem mu też wdzięczny. Dziękuję jemu i Bogu, że miałem okazję zadebiutować w reprezentacji narodowej.
Marcelinho już nigdy więcej nie dostał powołania do kadry. Szansa na złoto mistrzostw świata przeszła mu koło nosa.
***
W Norwegii raczej nie ogląda się Bundesligi, ale mnie często się zdarzało śledzić mecze Herthy właśnie ze względu na Marcelinho. Te jego dziwaczne fryzury i odjazdowe buty… To przykuwało uwagę, choć przede wszystkim podziwiałem jego umiejętności. Dominował na boisku.
Per Skjelbred, piłkarz Herthy
***
Sezon 2002/03 Hertha zaczęła od kolejnego triumfu w DFL-Ligapokal, znów za sprawą znakomitej gry podwójnie zmotywowanego do walki Marcelinho. Oczywiście “walki” nie rozumianej jako boiskowa harówa, bo tej Brazylijczyk skrzętnie unikał. On wkraczał do akcji dopiero wtedy, gdy jego drużyna miała piłkę i atakowała. Praca w defensywie kompletnie go nie interesowała. – Swoimi bramkami zapewniał nam zwycięstwa, więc opłacało się trochę więcej pobiegać, żeby on mógł sobie chwali odetchnąć – wspomina Pál Dárdai, który w barwach “Starej Damy” grał u boku Marcelinho.
Hertha znowu uplasowała się w czołówce Bundesligi, a jej gwiazdor jeszcze podkręcił swoje statystyczne notowania, kończąc rozgrywki z czternastoma bramkami i jedenastoma asystami. Nie potrafił jednak równolegle zabłysnąć na europejskiej arenie. Berlińczycy regularnie grali w Pucharze UEFA i wyglądali na mocnych kandydatów do sukcesu w tych rozgrywkach, ale Marcelinho strzelał tam rzadko i zwykle przechodził obok meczów. – Problem był taki, że każdą niedzielę Marcelinho kończył potężną imprezą, a przygotowania do meczów pucharowych, zwłaszcza tych rozgrywanych na wyjeździe, rozpoczynały się już w poniedziałek – tłumaczy cytowany już Neuendorf. – Czasami rano, zaraz po weekendzie wylatywaliśmy z Berlina, a Marcelinho miał wtedy takiego kaca, że po paru godzinach lotu w całym samolocie cuchnęło już alkoholem.
Co gorsza – imprezy z udziałem Marcelinho często kończyły się burdami. W 2005 roku “Bild” długo grzał aferę z piłkarzem Herthy w roli głównej – Brazylijczyk miał w niewybredny sposób przystawiać się do partnerki jakiegoś jegomościa, a kiedy ten zaprotestował, został znokautowany i stracił większość zębów.
Niekiedy wyglądało na to, że miarka się przebrała. Jak choćby po porażce Herthy z Hamburgerem SV na początku marca 2003 roku. Marcelinho rozegrał żenujące spotkanie, choć w poprzednich meczach zdobywał gola za golem i prezentował się ze świetnej strony. Poirytowani działacze “Starej Damy” zainteresowali się tym fenomenem i szybko rozwikłali zagadkę. Marcelinho dzień przed meczem zalał się w trupa i niewykluczone, że na boisko w Hamburgu wyszedł nie tyle skacowany, co po prostu wciąż nietrzeźwy.
Skończyło się jednak – jak zwykle – na grzywnie. Brazylijczyk zapłacił 20 tysięcy euro i sprawa poszła w zapomnienie. Tydzień później piłkarz zrehabilitował się dodatkowo na boisku, ładując dwa gole przeciwko TSV 1860 Monachium.
I jak tu się gniewać na takiego gościa?
Marcelinho celebruje zdobytego gola.
Swoją życiówkę Marcelinho zagrał w sezonie 2004/05. W Bundeslidze wpakował aż osiemnaście goli, dorzucił do tego trzynaście asyst. Został przez kibiców wybrany najlepszym zawodnikiem rozgrywek. Jednak nawet taki popis nie umożliwił 30-latkowi powrotu do reprezentacji, choć Marcelinho do końca o tym marzył. Grał przecież nie tylko skutecznie, ale i niezwykle efektownie, oczarowując berlińską publiczność spektakularnymi zagraniami. Właściwie w każdym meczu demonstrował coś specjalnego, niepowtarzalnego.
Nie może dziwić, że wybrano go do jedenastki stulecia klubu. Choć koniec końców upragnionego mistrzostwa nie udało się zdobyć, nie było nawet blisko, to Hertha z Marcelinho w składzie naprawdę na długo zakotwiczyła w czołówce niemieckiej ekstraklasy.
Do rozstania doszło wraz z początkiem sezonu 2006/07, gdy Brazylijczyk o prawie dwa tygodnie przedłużył sobie wakacyjny urlop, nie pojawiając się na przedsezonowym zgrupowaniu. Nie był to pierwszy tego rodzaju wybryk w jego wykonaniu – Marcelinho praktycznie każdą przerwę świąteczną bądź wakacyjną kończył później niż reszta zespołu. – Siedziałem w Brazylii i po prostu rozkoszowałem się słoneczną pogodą. Zawsze myślałem sobie: jeszcze tylko jeden dzień słońca, a potem wracam do klubu. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden. W końcu wychodził z tego tydzień spóźnienia i nagle po powrocie do Niemiec znajdowałem się w centrum sporego zamieszania – ze śmiechem opowiadał sam zawodnik.
W 2006 roku Marcelinho wylądował w tureckim Trabzonsporze, a potem raz jeszcze spróbował swoich sił w Bundeslidze, tym razem w barwach Wolfsburga, gdzie zresztą również spisywał się co najmniej nieźle.
Ale to już nie było to samo. Legendą został tylko w Berlinie, gdzie w sumie rozegrał 193 mecze. Uświetnił swoje występy 79 bramkami i 60 asystami. – Zawodnik, który potrafił w pojedynkę wygrać spotkanie – opowiadał o nim Artur Wichniarek. – Nie mówił dobrze po niemiecku – chyba, że przychodził do klubu w niedzielę lub dzień po meczu, na lekkim rauszu. Wtedy, jeszcze pod wpływem alkoholu, potrafił coś powiedzieć. Imprezowicz, ale nikt mu tego nie miał za złe.
Kluczową rolę dla sukcesu Marcelinho w Berlinie odegrał Dieter Hoeneß. Słynny w latach osiemdziesiątych napastnik na początku XXI wieku pełnił rolę wiceprezydenta Herthy i zawsze twardo stawał w obronie Brazylijczyka, gdy ten akurat narozrabiał poza boiskiem. Jak nietrudno się domyślić, Marcelinho wystawiał cierpliwość Niemca na dużą próbę. – Był dla mnie jak ojciec. Kiedy byłem młodszy, to robiłem rzeczy, który dzisiaj się wstydzę – przyznał Marcelinho. – Rzeczy, które wyprawiałem poza boiskiem negatywnie wpłynęły na moją karierę. Mogłem zdobyć Puchar Świata, zostać dłużej w Hercie. Brakowało mi odpowiedzialności.
Hoeneß dobrze jednak wiedział, na kim opierają się mniejsze i większe sukcesy klubu na ligowym podwórku. – Mogę mu tylko podziękować. To twardy człowiek. Chronił mnie tak długo, jak tylko to możliwe. Bez niego na pewno moja kariera nie byłaby tak udana – dodał Brazylijczyk.
W 2017 roku na Olympiastadion w Berlinie zorganizowano pożegnalne spotkanie Marcelinho z kibicami Herthy. Na trybunach pojawiło się około trzydziestu tysięcy widzów, którzy chcieli podziękować dawnemu idolowi za jego pamiętne występy. – Atmosfera każdego stadionu piłkarskiego jest niezwykła, ale Stadion Olimpijski w Berlinie ma specjalne miejsce w moim sercu. Właściwie każde wspomnienie związane z występami dla tej publiczności wywołuje we mnie dziś wzruszenie – powiedział Marcelinho.
Choć został wygwizdany, gdy pojawił się na murawie Olympiastadion w barwach Wolfsburga. – Marcelinho? Najlepszy piłkarz w historii Herthy – nie ma jednak wątpliwości Hoeneß. Który w ramach pożegnalnego prezentu wręczył swojemu ulubieńcowi… zegarek.
***
Wszyscy mówią mi na treningach: “Nie przestawaj! Graj jeszcze, dasz radę jeszcze co najmniej przez trzy lata!”.
Marcelinho Paraíba
***
Marcelo dos Santos, bo tak oficjalnie nazywa się Marcelinho, przyszedł na świat 17 maja 1975 roku w mieście Campina Grande, położonym w stanie Paraíba. Właśnie stąd wziął się naturalnie drugi człon jego przydomka. W brazylijskim futbolu Marcelinhów pod dostatkiem, a jakoś trzeba ich przecież od siebie odróżniać. Campina Grande nie słynie z wielkich futbolowych tradycji. Największym stadionem w mieście jest Estádio Governador Ernani Sátyro – wybudowana w latach siedemdziesiątych arena, mogąca obecnie pomieścić około 35 tysięcy widzów. Obiekt często zwany jest przez okolicznych mieszkańców Amigão, czyli “Wielki Przyjaciel”. To dlatego, że Ernani Sátyro – były gubernator miasta, którego nazwisko widnieje w oficjalnej nazwie stadionu, ponieważ zainicjował jego budowę – zwykł w swoich orędziach odnosić się do elektoratu zwrotem: “moi drodzy przyjaciele”.
Można bez kozery powiedzieć, że Marcelinho to jedna z największych futbolowych postaci w dziejach miasta i całego regionu.
W 2008 roku Brazylijczyk opuścił Wolfsburg i powrócił do ojczyzny. Od tego czasu zdążył obskoczyć piętnaście różnych klubów i… wciąż nie powiedział “pas”. 44-latek obecnie kontynuuje karierę w Associação Desportiva Perilima, ekipie na co dzień rozgrywającej swoje mecze właśnie na stadinie Amigão. Wcześniej Marcelinho reprezentował również barwy innych drużyn ze swojego rodzinnego miasta, choć szwendały się one gdzieś pomiędzy trzecim a czwartym poziomem rozgrywek. Perilima walczy natomiast o tytuł w lidze stanowej.
Miłość do futbolu jest u Marcelinho tak wielka, że facet nie potrafi się rozstać z boiskiem? Cóż, niekoniecznie. Znacznie istotniejszą rolę odgrywają tutaj kłopoty finansowe. Wiodący żywot hulaki piłkarz narobił gigantycznych długów, z którymi teraz nie potrafi się uporać.
Jakiś czas temu brazylijskie media donosiły nawet o tym, że zawodnik przepadł jak kamień w wodę, ponieważ sąd próbował dobrać mu się do skóry z uwagi na zaległe alimenty. – Marcelinho rozpaczliwie potrzebuje dziś pieniędzy – pisał Roberto Lamprecht. – Nawet jeżeli wypłata, jaką mogą mu zagwarantować lokalne kluby z Campina Grande to tylko ułamek tego, co otrzymywał za występy w Bundeslidze. W połowie maja 2018 roku musiał sobie zrobić przymusową przerwę od gry, ponieważ wydano nakaz doprowadzenia go przed sąd. Jego zaległości w alimentach narosły już do pięciocyfrowej sumy.
Pożegnalna impreza Marcelinho, z której dochód przeznaczono na ratowanie jego sytuacji finansowej. Na zdjęciu widać maskotkę klubu. Zwaną – a jakże – Herthinho.
– Marcelinho zarabiał u nas znakomicie – twierdzi Hans-Georg Felder, były rzecznik Herthy. – To były sumy rzędu półtora miliona euro rocznie. Mógł wieść spokojne życie. Żal mi go, bo to człowiek dobroduszny, ale naiwny. Wydawał pieniądze przede wszystkim na swoją liczną rodzinę i przyjaciół. Finansował im mieszkania, nawet całe domy. W pewnym momencie różni cwaniacy obsiedli go jak pijawki. Jeden z jego “przyjaciół” namówił go nawet na wynajęcie całego klubu nocnego w Berlinie. Dieter Hoeneß cudem to odkręcił.
– Dbał o wszystkich, tylko nie o siebie. Do Berlina ściągnął całą świtę ludzi, za każdego płacił. W którymś momencie zaczęło mnie to naprawdę niepokoić. Miał u nas gwiazdorski kontrakt, a wciąż prosił o zaliczki, czasem nawet w wysokości 250 tysięcy euro – mówi Hoeneß. – Teraz on potrzebuje pomocy, ale jego tak zwani przyjaciele zniknęli.
Sytuacja piłkarza naprawdę jest kiepska. Przede wszystkim dlatego, że są poważne wątpliwości, czy Marcelinho nadaje się wciąż do wyczynowego uprawiania sportu. Lata szalonych imprez dały o sobie znać – dwa lata temu piłkarz przeszedł bowiem udar mózgu. Dwadzieścia dni po opuszczeniu szpitala zagrał jednak w meczu czwartej ligi brazylijskiej. – Byłem akurat w domu u przyjaciela, gdy poczułem odrętwienie w prawej części twarzy. Nagle straciłem zdolność mówienia – mówi Marcelinho. – Lekarze zalecali mi miesiąc odpoczynku, ale ja już po paru dniach czułem się zdrów jak ryba. Musiałem pomóc zespołowi. Walczyliśmy o awans do trzeciej ligi.
Wszystko to pięknie brzmi, choć prawda jest zapewne bardziej brutalna – według brazylijskich dziennikarzy, Marcelinho zwyczajnie nie mógł sobie pozwolić na odpuszczenie dniówki. A listę jego kłopotów można jeszcze przedłużyć – w 2012 roku posądzono go o gwałt. Ostatecznie sąd oczyścił go z zarzutów, ale samo oskarżenie stanowiło już dla wielu osób wygodny pretekst, by na dobre odwrócić się od Marcelinho.
Kilka miesięcy temu 44-latek ogłosił, że w 2020 definitywnie odwiesi już buty na kołku.
Konferencja prasowa z udziałem Marcelinho.
Czy tym razem dotrzyma słowa? Cóż – plany ma ambitne. Jak twierdzi, chce wykorzystać swoje europejskie koneksje w pracy agenta. Już nawiązał ponoć współpracę z paroma interesującymi zawodnikami. Robi też papiery trenerskie, a jak gdyby tego było mało, to zamierza również działać na rzecz swojego regionu jako radny.
Cóż, jedno jest pewne – jeżeli w którymkolwiek z tych zajęć Marcelinho sprawdzi się choć w połowie tak dobrze, jak sprawdzał się na boisku w barwach Herthy, to o swoją finansową przyszłość może być spokojny.
MICHAŁ KOŁKOWSKI