Im dłużej śledzimy kolejne spotkania Pucharu Anglii, tym mniej w nas zdziwienia, że Juergen Klopp, Pep Guardiola i reszta trenerów z tej najwyższej półki narzekają na przeciążenie swoich piłkarzy. Dzisiaj w Anglii wirus pucharowy raz jeszcze zebrał swoje żniwo – tym razem z bardzo groźnie wyglądającym urazem kostki na noszach boisko opuścił Shkodran Mustafi. Arsenal wygrał bez większych problemów (choć nie bez nerwów!) w Bournemouth, ale raz jeszcze zapewne czeka nas dyskusja na temat zagrożeń wynikających z tak przeładowanego terminarza.
To była zresztą jedna z niewielu chwil poza doliczonym czasem, gdy 10,5 tysiąca kibiców zgromadzonych dziś na stadionie mogła poczuć jakiekolwiek emocje. Wyjście z bramki Martineza, nieprzyjemne zderzenie ze swoim stoperem, po chwili Mustafi trzymający się za kostkę, która wygięła się w skrajnie nienaturalny sposób. Piłkarze Bournemouth, już wtedy goniący wynik, nawet nie przerwali gry, co zresztą też podniosło temperaturę spotkania.
Temperaturę – dodajmy – dość niską. Arsenal bez większych ceregieli napoczął rywala w jednej z pierwszych akcji meczu, gdy zepchnął prawie całą defensywę Wisienek na linię pola bramkowego. Klepanko w polu karnym rywala to zawsze miły widok, zwłaszcza, gdy są w to zaangażowani tak młodzi ludzie, jak dzisiejsi atakujący w Arsenalu. Seria podań z udziałem nastolatków zakończyła się bombą pod poprzeczkę od 18-letniego Bukayo Saki. To była ta przyjemniejsza część dla oka część meczu, gdy Kanonierom jeszcze się chciało. Niesamowicie przestrzeń „pożerał” Guendouzi – kawał chłopa, do tego fryzura zajmująca ćwierć boiska, a do tego tak szalenie mobilny, że wydawał się obsadzać całą szerokość placu. Jego starcia z Goslingiem oglądało się z przyjemnością, zwłaszcza, że Guendouzi potrafił też uspokoić grę kółeczkiem czy celnym odegraniem.
Nieźle bawili się też skrzydłowi, Pepe w jednej z akcji wręcz ośmieszył Simpsona, a Martinelli potwierdzał, że jest jedną z największych nadziei na lepsze jutro dla londyńczyków. Niespełna po pół godzinie gry znów dzieciaki zmontowały dynamiczną akcję na lewej flance i zrobiło się 2:0.
Na kolejne emocje czekaliśmy – jeśli oczywiście wyłączymy lęk o zdrowie Mustafiego – do doliczonego czasu gry. Fani Bournemouth niech się na nas nie obrażają, ale jeśli jedynym celnym strzałem jest gol kontaktowy w czwartej minucie doliczonego czasu… Choć trzeba uczciwie przyznać – Bournemouth, zwłaszcza po zejściu Mustafiego, dość ambitnie dążyło do zmiany wyniku. Przy kompletnie bezzębnej pierwszej połowie, po przerwie zdarzało im się chociaż dogrywać te wysokie piłki na pole karne Arsenalu, z czym zresztą Martinez miewał problemy. W ostatniej chwili zablokowany został Gosling, minimalnie niecelne było uderzenie Simpsona po jednym z rzutów rożnych dla gospodarzy.
Nie można też tego doliczonego czasu gry deprecjonować, bo w wyniku przerw w grze na zejście Mustafiego oraz analizę VAR przy golu Nketiaha mecz zakończył się po 101 minutach grania. Czasu na wyrównanie już po 90. minucie było więc całkiem sporo, z czego Bournemouth skorzystało. Jasne, to było już typowe „granie na chaos”, ale dzieciarnia z Arsenalu przy każdej kolejnej centrze wyglądała na coraz bardziej przestraszoną. Po golu Surridge’a (też sprawdzanym przez VAR…) Wisienki miały jeszcze przynajmniej dwie okazje na wyrównanie. Najbliżej był chyba Cook, który zbierał piłkę po zbyt krótkim wybiciu – jego półwolej poszybował jednak nad bramką. Piłkarze gospodarzy reklamowali tuż przed strzałem karnego, ale sędzia miał już dość dramaturgii – skończyło się na wyniku 2:1.
Arsenal gra dalej, ale Arsenal ma w nogach ponad 100 męczących minut, a w dodatku Mustafiego w gabinecie lekarskim. Wysoka cena za dalsza fazę FA Cup. Ale kto w Anglii jej nie płaci? Liverpool na przykład remis ze Shrewsbury okupi krótszym o 4 dni lutowym urlopem.
Bournemouth – Arsenal 1:2 (0:2)
Surridge 90+4′ – Saka 5′, Nketiah 26′
Fot. FotoPyK