Lawriemu Sanchezowi mogło się wydawać, że ma u stóp cały świat. Że jest futbolowym Midasem. Jego złoty dotyk sprawił przecież, że Irlandia Północna liderowała po sześciu meczach grupie eliminacji do Euro 2008. Grupie śmierci z Hiszpanią, Szwecją i Danią. Z przyszłymi mistrzami Europy jego drużyna wygrała 3:2, ze Szwedami – 2:1. Na Craven Cottage nie uszło to niczyjej uwadze. Cudotwórca z Irlandii Północnej miał swoją magię przenieść do Premier League. Takiemu wyzwaniu trudno się było oprzeć. Sanchez poległ jednak z kretesem. Zostawił Fulham na osiemnastym miejscu w tabeli, wykręcił zawrotną średnią 0,83 punktu na mecz. Wygrał 4 z 24 meczów.
Powiedzieć, że jego następca okazał się nieco bardziej udanym wyborem, to jak nic nie powiedzieć. Zespół, który miał zlecieć z ligi z hukiem, dwa i pół roku później szykował się do pierwszego w swojej historii finału europejskiego pucharu.
Roy Hodgson powiedział kiedyś, że daleko mu do marzyciela. Słynie z bogatego słownictwa, nie powtarza wyświechtanych frazesów, ma sporo ciekawego do powiedzenia, ale wszystko to jest raczej wyważone. Szukasz menedżera, którego pewność siebie bije z każdej wypowiedzianej sylaby? Nie ten adres.
Gdy więc Hodgson stwierdził w marcu 2010 roku:
— Byłoby miło, gdyby za jakiś czas ten klub był w stanie przebić to, czego dokonała już ta grupa zawodników, ale ustaliliśmy naszymi występami tak wysoki standard, że będzie o to bardzo trudno w kolejnych latach.
…brytyjscy dziennikarze byli w niemałym szoku. Jason Burt z „The Telegraph” napisał wtedy „To nie w stylu Roya Hodgsona, by walić w bębny przed jakimkolwiek meczem, nieważne jak istotnym, ale menedżer Fulham pozwolił sobie na wielkie oświadczenie w wigilię meczu jego zespołu z Juventusem w Lidze Europy”.
Hodgson wiedział jednak, co mówi. Nawet człowiek taki jak on musiał czuć wagę tego, czego dokonywał z zespołem z Craven Cottage. Przejmował go w opłakanym stanie. W strefie spadkowej, rozbity mentalnie. Jego początki to też nie był ciągnący się w nieskończoność miesiąc miodowy. Gdyby ktoś po siedmiu jego pierwszych meczach bez choćby jednej wygranej stwierdził, że menedżer-obieżyświat poprowadzi The Cottagers w kolejnych 117 spotkaniach o stawkę, zostałby w trybie przyspieszonym odesłany do wariatkowa.
Przeznaczeniem Fulham było zlecieć z hukiem z ligi. Hodgson sam oszacował na dziesięć kolejek przed końcem rozgrywek, że jego zespół musi wygrać równo połowę pozostałych spotkań, by kolejnego sezonu nie zaczynać poziom niżej.
Nie trzeba chyba mówić, ile sensu widziano w obliczeniach szkoleniowca, którego zespół po 28 kolejkach miał na koncie 3 zwycięstwa w Premier League?
Siedem kolejnych starć przyniosło osiem punktów. Dwie z pięciu potrzebnych wygranych. Jak łatwo policzyć, Fulham potrzebowało stuprocentowej skuteczności na finiszu. Każda wpadka oznaczała spadek. Gdy po godzinie gry z Manchesterem City w 36. kolejce było 2:0 dla gospodarzy z niebieskiej części Manchesteru, kwestia przyszłości zespołu Hodgsona zdawała się być rozstrzygnięta.
I wtedy wydarzyło się coś kompletnie niezrozumiałego. Jakby piłkarscy bogowie postanowili szeroko uśmiechnąć się do graczy Fulham. Okoliczności jednego z największych comebacków w historii Premier League były doprawdy kuriozalne. Strzał Diomansy’ego Kamary na 1:2 był z gatunku tych, których klasowy golkiper nie ma prawa przepuścić. A przecież wtedy Joe Hart zaczynał za takiego uchodzić. Gol na 2:2? Danny Murphy miał szansę pokonać Harta z rzutu karnego, a jednak nawalił – szczęśliwie angielski bramkarz odbił piłkę tak, by dać szansę na dobitkę. Nikogo nie powinno więc dziwić, że Kamara trafiając na 3:2 skompletował swój pierwszy dublet w Premier League. W pięćdziesiątym drugim spotkaniu na tym poziomie.
Entuzjazm poniósł Fulham również i w dwóch kolejnych spotkaniach – obu wygranych do zera. Wielka ucieczka stała się faktem.
Kto mógłby wtedy przypuszczać, że niemal dwa lata później drużyna Hodgsona napisze historię ze zwrotami akcji, przy których nawet ten ze spotkania z The Citizens mocno blednie?
— Dwa sezony temu byliśmy tak straceni, jak tylko da się być straconym — wspominał Hodgson na konferencji prasowej przed rewanżowym spotkaniem 1/8 finału Ligi Europy z Juventusem. Odnosząc się tym samym do położenia, w jakim jego zespół znalazł się przed drugim meczem ze Starą Damą. Porażka 1:3 na turyńskim Stadio Olimpico była bardzo ciężkim bagażem. Jasne, to nie był Juventus taki, jaki znamy dziś – ze zdobywcą pięciu Złotych Piłek na czele. Wciąż jednak trener Alberto Zaccheroni miał w kadrze meczowej sześciu mistrzów świata. „The Guardian” napisał wtedy, że ówczesny właściciel Fulham Mohamed al-Fayed raczej nie zabroniłby im pójść na zakupy do Harrodsa – ekskluzywnego centrum handlowego należącego do tegoż egipskiego biznesmena. Odnosząc się do sytuacji sprzed meczu 1/16, gdy al-Fayed kazał ochronie wyprosić stamtąd piłkarzy Szachtara Donieck.
Nie wszyscy kibice zdążyli przejść przez kołowrotki na Craven Cottage, a było już 1:0 dla Juventusu. Druga minuta, morderca marzeń Italii o tytule mistrza Europy w 2000 roku dziesięć lat później – tak się wydawało – zabija nadzieję Fulham na przedarcie się o kolejną rundę dalej. Czternasty mecz w tamtej edycji (Fulham zaczynało od dwóch rund eliminacji) miał być ostatnim.
— W tamtym momencie miałem ochotę pójść do domu. 4:1 w dwumeczu? Można się rozejść. To, co wydarzyło się później, zostanie w mojej pamięci do końca życia. Tej nocy wszyscy uwierzyliśmy, że trwa właśnie rok absolutnie wyjątkowy. Ta noc była przełomem w naszej wspólnej podróży — stwierdził kilka tygodni później, szykując się do meczu finałowego, Danny Murphy.
Jak to możliwe, że to właśnie on w połowie maja jako kapitan wyprowadził na murawę stadionu w Hamburgu swój zespół?
Każdy, kto był tamtego dnia na Craven Cottage wspomina, że z każdą minutą czuło się wyjątkowość tej nocy. Jakby przeznaczenie pchało piłkarzy Fulham do chwały. Dmuchało co sił w ich żagle, nie mając litości dla przybyszy z Turynu. Szybka odpowiedź Bobby’ego Zamory na bramkę Davida Trezegueta sprawiła, że z każdą minutą kibice nacierali wraz ze swoim zespołem coraz bardziej. Dziesiątki tysięcy głów całą siłą woli próbowało skierować piłkę do bramki Juventusu. Jeden słupek, drugi. W międzyczasie czerwona kartka dla Fabio Cannavaro – dyskusyjna, bo doprawdy trudno osądzić, czy uciekającego mu za plecy Zoltana Gery nie byłby w stanie dogonić Jonathan Zebina.
— Atmosfera była elektryzująca. Schodząc na przerwę widziałem, że wyglądamy tak dobrze, by to wygrać — mówił po spotkaniu Roy Hodgson.
Droga wciąż była jednak daleka. To były dwa gole dzielące jego piłkarzy od ekstazy. Ale ci wiedzieli, że Włosi są w szoku. Że jeśli naprą z taką intensywnością, jak w końcówce pierwszej połowy, Juventus popełni błąd. W tamtym czasie byli już mistrzami w korzystaniu ze słabości rywali. Hodgson nie zasłynął w klubie szczególnie wyrafinowanymi metodami treningowymi – solidna defensywa i kilka nieszczególnie skomplikowanych schematów, które powtarzane były na zajęciach do upadłego. Ileż to razy pomiędzy cudownym utrzymaniem a tamtym dniem przechylali dzięki temu mecze na swoją stronę?
Błąd numer jeden nadszedł bardzo szybko. Damien Duff trafił piłką w rękę Diego. Gera się nie pomylił, strzelił mocno, pewnie, skutecznie.
I wtedy zespół gości jakby się otrząsnął. Juventus nie wyprowadził żadnego przekonującego ciosu, ale zdołał odpowiedzieć groźnie się zapowiadającymi atakami. Wszystko zmierzało ku dogrywce, gdy Hodgson wpuścił na boisko Clinta Dempseya.
To, co Amerykanin zrobił kilkanaście minut później trudno nazwać inaczej, jak tylko majstersztykiem. Wydawało się, że rywale zamykają wszystkie drogi pomiędzy nim a bramką. Było ciasno, za ciasno by podawać. Dempsey podjął więc szaloną decyzję – lob z linii pola karnego. Nie to, że Antonio Chimenti – w Lidze Europy grał on, nie Buffon – był bardzo źle ustawiony. Ale wysunięty na tyle, by idealna wcinka w okienko była go w stanie zaskoczyć.
I tak, strzał Dempseya to była idealna wcinka w okienko.
Zespół złożony z zawodników ocenionych wcześniej jako niepotrzebni w klubach wielkiej czwórki (jak Danny Murphy czy Damien Duff) i graczy ściągniętych głównie za grosze lub w ogóle za darmo (Gera, Schwarzer, Etuhu, Zamora, Hangeland – żaden nie kosztował więcej niż 4 miliony funtów) wyrzucił za burtę wielki Juventus.
A oto i zespół, który sprawił jedną z największych niespodzianek w historii Ligi Europy (kolejność wg liczby rozegranych w LE minut), źródło: Transfermarkt.pl
Ten zespół śnił dalej. Aż do maja, do którego droga była tak piekielnie wymagająca – poprzedni triumfator Szachtar, Juventus, Wolfsburg, a więc mistrz Niemiec, wreszcie Hamburg – organizator meczu finałowego. Aż do 116. minuty swojego 63. spotkania w sezonie, kiedy po raz drugi tego majowego wieczora Sergio Aguero posłał świetną piłkę do Diego Forlana. Przedstawiając się kibicom Fulham jako ten, który zada im jeszcze wiele cierpienia.
„Kun” później, po transferze do Premier League, pięciokrotnie wychodził w podstawowym składzie Manchesteru City na mecze z The Cottagers. Żadnego nie skończył bez gola lub asysty, uzbierał pięć trafień i trzy otwierające podania.
Sam fakt jednak, że naprzeciw zespołu z Aguero, Forlanem, ale i Davidem de Geą, Simao Sabrosą, Raulem Garcią stanął zespół Fulham, to już jedno z najdonioślejszych pucharowych osiągnięć kopciuszka w XXI wieku. Dało ono Hodgsonowi możliwość poprowadzenia już w kolejnym sezonie Liverpoolu, gdzie jednak nie do końca przyjęło się jego podejście i niezbyt wyrafinowane metody treningowe. Dało też szansę, by później zostać selekcjonerem reprezentacji Anglii.
Jednym z ulubionych powiedzonek Roya Hodgsona jest to, że „żadne drzewo nie rośnie do nieba”. Trzeba bowiem w oparciu o realne możliwości wyznaczać realne cele. A jednak korona tego drzewa, na które wspięli się w sezonie 2009/10 piłkarze Fulham, niemal otarła się o nieboskłon.
SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK