Liga nie zajmuje czasu, więc poniedziałkowa prasa również jest ciekawa. Sporo miejsca poświęcono Patrykowi Klimali, jest też rozmowa Filipem Starzyńskim i raporty z klubów Ekstraklasy.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Dariusz Dziekanowski kibicuje prezesowi ŁKS-u, Tomaszowi Salskiemu, żeby nie zszedł z obranej drogi.
Tymi kilkoma zdaniami szef ŁKS dotyka jednego z największych problemów naszej piłki w tym najwyższym wydaniu – szybkiego nasycenia, samozadowolenia. Powodów tego stanu rzeczy jest kilka, ale na pewno jednym z głównym są pieniądze – zarabiam nieźle, po co mam się jeszcze bardziej starać. Na dalszy plan schodzą sportowe ambicje, a to pierwszy krok do tego, by utknąć w ligowej mizerii. Mówi się, że pieniędzy nigdy nie mamy za dużo, zawsze dobrze jest mieć więcej. Wykonując inne zawody można sobie powiedzieć: OK, tyle mi wystarczy, wolę się poświęcić rodzinie, innym aspektom życia niż pogoni za kasą. Pracujemy, ale przyjmujemy postawę konsumentów. Niestety zasada ta nie obowiązuje w sporcie: tutaj nie można stać się konsumentem, trzeba codziennie myśleć o rozwoju, trzeba stawiać sobie kolejne cele. W przeciwnym razie stajemy się tymi tłustymi kotami, jak to się stało z kilkoma zawodnikami ŁKS.
Język angielski Patryka Klimali wcale ma nie być taki słaby, jak się wydawało na podstawie faktu, że nie wypowiadał się przed kamerą bez tłumacza, którym był Szymon Pacanowski z Fabryki Futbolu.
– Nie jest łatwo wypowiadać się przed kamerą w obcym języku i odpowiadać na pytania zadane ze szkockim akcentem. Stąd decyzja o pomocy tłumacza. To nieprawda, że Patryk nie zna angielskiego. Rozumie, co się do niego mówi, rozmawiał z trenerem i zawodnikami Celticu – zapewnia Magdziarz, przekonany, że za pół roku jego zawodnik będzie płynnie wypowiadał się po angielsku, szczególnie że codziennie ma lekcję języka. – Oczywiście, że najlepiej by było, gdyby każdy zawodnik wyjeżdżając, mówił na poziomie Adama Buksy czy Jana Bednarka, ale nie każdy miał takie możliwości w szkole jak oni. To przykre, że ludzie tak łatwo potrafi ą oceniać młodego zawodnika, niewiele na jego temat wiedząc – kończy menedżer.
Łukasz Olkowicz opisuje przemianę Patryka Klimali i rozmawia z ludźmi, którzy w niej uczestniczyli lub ją widzieli.
Artur Skowronek (trener Klimali w Wigrach); (…) Na początku długo był bez gola, przez co sam nakładał na siebie presję. Bo to taki człowiek, bardzo ambitny. Nie mógł sobie poradzić z tym, że mu nie wychodzi, frustrował się. Zablokował się nawet na treningach. Piłka fruwała wszędzie, tylko nie do siatki. Staraliśmy się mu dawać z asystentami bardzo proste ćwiczenia, dopasowane dla napastnika, żeby w polu karnym był skuteczny i odbudowywał pewność siebie. Dużo pracował indywidualnie, a w zasadzie to nawet za dużo. Robił to bez naszej kontroli, uwierzył, że ilość znaczy jakość. Akurat tak to nie działa. Poza naszymi zajęciami organizował sobie kolejne, o których nie wiedzieliśmy. W efekcie przybrał za dużo masy mięśniowej, za dużo siedział na siłowni. Jest szybkościowcem, a zamulił się dodatkowymi rzeczami. W końcu to wychwyciliśmy i wyperswadowaliśmy, co podziałało na niego korzystnie. Nasze relacje układały się różnie. W pewnym momencie wysłałem go na trybuny, posiedział też na ławce. Wiedziałem, że ma silny charakter i akurat jego to zmobilizuje. Innego mogłoby podłamać, schowałby się do szafy i tyle mielibyśmy z niego pożytku. Ale nie Patryka. Do niego dobrałem inny bodziec, mocniejszy. On się otrzepał i powiedział: „Dobra, to ja ci teraz pokażę”. Pytałem go o innych młodych napastników z I ligi: – Zobacz, Siemaszko w Stomilu czy Tomczyk w Podbeskidziu mają po cztery, pięć goli, a ty? – Trenerze, ja ich jeszcze w tym sezonie przeskoczę – odpowiedział pewnym głosem. Zorientował się, że ten piłkarski czas bardzo szybko ucieka. Presję zmienił w coś pozytywnego, a przede wszystkim sam zapracował na zmiany. Spokorniał, a udowadnianie sobie i wszystkim dookoła przełożył na pracę.
Filip Starzyński przyznaje, że Lechia Gdańsk mocno go kusiła.
ANTONI BUGAJSKI: Po trwającym kilka tygodni przeciąganiu liny, wreszcie postanowił pan przedłużyć kontrakt z Zagłębiem Lubin. Dla niektórych to zaskoczenie, bo ciągle mówiło się o zdeterminowanej Lechii Gdańsk, która koniecznie chciała pana zatrudnić najpóźniej od początku nowego sezonu.
FILIP STARZYŃSKI (POMOCNIK ZAGŁĘBIA LUBIN): Nie będę ukrywał, miałem ofertę z Lechii. Na pewno ciekawą pod wieloma względami, także z uwagi na trenera Piotra Stokowca, z którym kiedyś w Lubinie współpracowałem i dobrze wspominam ten czas.
To już wiemy, kto teraz jest najbardziej zawiedziony pana decyzją. Zadzwonił już pan do Stokowca ze złymi wiadomościami?
Jeszcze nie. Rozumiem, nie jest to łatwe. Nie mam z tym żadnego problemu. Na pewno porozmawiamy. A o tym, że ostatecznie zostaję w Lubinie, trener Stokowiec dowiedział się wcześniej, niż zostało to oficjalnie ogłoszone. To była gra w otwarte karty, nikt nikogo nie chciał zaskoczyć. Zresztą nie chodzi o to, że Zagłębie tę gdańską ofertę przebiło, że zaproponowało większe pieniądze. Naprawdę nie w tym rzecz. Liczył się pomysł na funkcjonowanie klubu i drużyny. Spodobało mi się, co przedstawiło Zagłębie, uznałem, że chcę w tym uczestniczyć.
Ale Trójmiasto, morze, plaża…
Dla rodziny musiało to być magnesem. Oczywiście również to brałem pod uwagę, właśnie ze względu na rodzinę. Na szczęście nad morze zawsze można sobie pojechać na wypoczynek, a nie tylko przy okazji meczu z Lechią czy Arką. Inna sprawa, że rodzina w Lubinie bardzo dobrze się czuje, nie mamy prawa narzekać.
Pół roku wystarczyło Thiago Rodriguesowi, by poznać język i się wypromować. W nagrodę przeszedł z Sandecji do Cracovii.
22-latkowi błyskawicznie poszło nie tylko wypromowanie się do najwyższej ligi, ale też nauka języka. Choć nigdy wcześniej nie grał w Europie, w sześć miesięcy poznał polski na tyle dobrze, że był w stanie udzielić klubowej telewizji wywiadu w naszym języku. – Miałem indywidualne lekcje trzy razy w tygodniu po dwie godziny – tłumaczy. Za takie podejście chwali go także trener Michał Probierz. Thiago to środkowy pomocnik, który może występować na kilku pozycjach w drugiej linii. Najlepiej czuje się jednak, kiedy gra za plecami środkowego napastnika. Będzie więc przede wszystkim konkurentem dla Pellego van Amersfoorta, którego jedynym zmiennikiem jesienią był 17-letni Michał Rakoczy, wprawdzie bardzo utalentowany, ale jednak z racji wieku jeszcze trudno opierać na nim mający mistrzowskie aspiracje zespół.
Śląsk wciąż bez wzmocnień, ale władze klubu zatrzymały jednego z najważniejszych piłkarzy. Zatrzymanie Wojciecha Golli ma być sygnałem dla innych zawodników, których przyszłość we Wrocławiu nie została wyjaśniona.
Porozumienie ze środkowym obrońcą, pełniącym jednocześnie funkcję wicekapitana, władze klubu traktowały strategicznie. Negocjacje dotyczące zawarcia nowej umowy (stara wygasłaby w czerwcu 2020) zaczęły się na długo przed zakończeniem rundy jesiennej. Nie były łatwe, bowiem reprezentująca piłkarza agencja menedżerska Fabryka Futbolu mogła mu znaleźć nową drużynę nawet za granicą. – Coś było – potwierdza zawodnik. – Jednak zdecydowałem się na Wrocław. Dobrze się tutaj czuję. Nie chodzi mi tylko o klub, ale o fajne miasto do życia – przyznaje piłkarz.
Przedłużenie jego kontraktu to pewien sukces wizerunkowy dla klubu. W Śląsku muszą bardzo oszczędnie gospodarować pieniędzmi, stąd do tej pory nie udało się znaleźć bocznego obrońcy za kontuzjowanego Łukasza Brozia ani napastnika w miejsce sprzedanego Mateusza Cholewiaka, który mogąc grać jako napastnik naciskał na Erika Exposito. Golla „dając twarz”, uwiarygadnia projekt prowadzony obecnie przy Oporowskiej. – Też mam nadzieję, że informacja dotycząca mojej osoby wpłynie pozytywnie na ogólny ogląd sytuacji – mówi pytany o to Golla. – Inni będą wiedzieli, że przedłużyłem kontrakt, więc może warto się dogadać. Choć oczywiście każdy sam decyduje o swojej przyszłości. Mamy grupę zawodników, którzy muszą się porozumieć w sprawie nowych umów, jednak w obecnym kształcie, przy tym sztabie trenerskim, są podstawy, by myśleć o zrobieniu czegoś naprawdę fajnego. Na razie celem jest jak najszybsze zapewnienie sobie miejsca w górnej ósemce i na tym się skupiamy, ale powoli robi się zespół zdolny walczyć o coś więcej – przekonuje jeden z liderów Śląska.
SPORT
Wygląda na to, że Górnik Zabrze, zamiast się wzmacniać, osłabia się. Pojawiła się informacja, że klub z Roosevelta może opuścić Boris Sekulić.
Mający słowacki paszport obrońca z Serbii pojawił się w Górniku zimą zeszłego roku i od razu stał się jednym z pierwszoplanowych zawodników. Ten były kapitan Slovana Bratysława z powodzeniem radzi sobie na prawej obronie. Pomógł zabrzanom wiosną, był też mocnym punktem zespołu jesienią. W sumie w zeszłym roku wystąpił w 32 ekstraklasowych spotkaniach, w których zdobył dwa gole. Trudno dziś wyobrazić sobie, że piłkarz tej klasy odejdzie przed startem ligi, tymczasem takie właśnie informacje się pojawiają. Mający wciąż jeszcze ważny kontrakt z Górnikiem zawodnik, znalazł się na celowniku Chicago Fire. Gdyby zawodnik z Belgradu dołączył do tego zespołu, stałby się klubowym kolegą Przemysława Frankowskiego. Jak będzie, pokażą najbliższe dni. Przed wyjazdem na obóz na Cypr Sekulić mówił nam: – Jeśli uda nam się dobrze wystartować, to miejsce w pierwszej ósemce na koniec sezonu zasadniczego jest możliwe. Najważniejsze są dwa najbliższe mecze w lidze – z Koroną i Arką. Na tym się koncentrujemy – mówił. Pytanie, czy „górnicy” zagrają z Sekuliciem w składzie czy nie…
Trener Górnika, Marcin Brosz nie ukrywa, że czeka na kolejne wzmocnienia.
W zespole jest nowy zawodnik Erik Jirka. Jak go pan ocenia?
– Od ubiegłego poniedziałku wszedł na pełne obciążenia. To zawodnik, którego bardzo dobrze znamy, bo widzieliśmy go, jak grał w lidze czeskiej czy w Lidze Europy. Bardzo chciał do nas przyjść, ale i mamy w stosunku do niego wysokie oczekiwania. Wszystko jednak zweryfikuje boisko. Na pewno podniesie nam rywalizację na prawym skrzydle, gdzie do gry pretenduje na przykład Adam Ryczkowski, który wrócił po kontuzji. Ale oczywiście Czech swoją przydatność będzie musiał potwierdzić na boisku.
Ale to chyba nie koniec wzmocnień?
– Dobrze jest zwiększać rywalizację w zespole, zresztą generalnie musi być on mocniejszy. Ale koncentrujemy się na pracy z chłopakami, którzy są z nami, których mamy do dyspozycji, bo – pokazał to wygrany sparing z Banikiem Ostrawa – ta praca ma sens. Mowa tu oczywiście o młodszych zawodnikach.
Bez wątpienia dobrze byłoby, żeby nowi gracze dołączyli do was jak najszybciej…
– Oczywiście, bo liga już przecież za pasem. Kiedy zawodnicy dołączają do zespołu w trakcie przygotowań, to jest to dyskomfort. Wszystko toczy się szybko. Za miesiąc będziemy już po pierwszych ważnych meczach – z Koroną i Arką – a niedługo później będzie koniec sezonu zasadniczego. Robimy wszystko, żeby ci nowi zawodnicy w naszym zespole byli u nas jak najszybciej.
SUPER EXPRESS
Czesław Michniewicz jest przekonany, że Patryk Klimala odpali w Cetliku.
„Super Express”: – Klimala nie został rzucony na zbyt głęboką wodę?
Czesław Michniewicz: –Poradzi sobie, to charakterny chłopak, który nie bierze jeńców. Jest przebojowy, nie boi się walki wręcz z obrońcami, nie pęka. Wydaje mi się, że jego styl idealnie pasuje do tej ligi, będzie w niej strzelał. Jestem optymistą. Wierzę, że Klimala odpali w Szkocji, co będzie także z korzyścią dla mojej drużyny U-21.
– Pewność siebie może mu pomóc w Glasgow?
– Miał różne zakręty, nie wyszło mu w Legii, później była tułaczka po niższych ligach, zanim wystrzelił w Jagiellonii. Pamiętam, że jak poszedł na wypożyczenie do Wigier, to oznajmił prezesowi: strzelam tyle i tyle goli i wracam do Białegostoku. Sprawdziło się. Teraz transferem do Celtiku znów wspina się po schodach do kariery. Choć poprzeczka już mocno poszła w górę.
GAZETA WYBORCZA
Rafał Stec uważa, że polskie środowisko piłkarskie nadal jest zakompleksione, dlatego zawsze jest dyskusja, czy selekcjoner powinien być krajowy, czy zagraniczny. Nie to co w siatkówce.
Łączę odległe dziedziny, bo obie mnie zajmują, obie zaczęły ożywać mniej więcej w tym samym momencie, obie świat nagradza najhojniej od dekad. Męska siatkówka natchnęła nawet inne sporty. Kiedy zapraszaliśmy Lozano, wszelkie drużyny narodowe kisiliśmy we własnej myśli szkoleniowej, ale potem przestaliśmy bać się ludzi, którzy w obcych językach narzucali nam, jak grać. I nasi trenerzy też się rozwijali. Zamknęliśmy erę nudy, w której każdy zawodnik wie, co go czeka w klubie w każdy wtorek i każdy czwartek, bo przez dziesięć lat obowiązuje jeden mikrocykl treningowy, zapisany w starym, zużytym zeszycie. Kryterium narodowościowego wciąż trzyma się PZPN, co dość zrozumiałe – środowisko futbolowe mamy niezmiennie zakompleksione, tam przy zatrudnianiu selekcjonera reprezentacji musi wybuchnąć groteskowa kłótnia pod hasłem „trener polski czy trener zagraniczny”. Siatkówka wyleczyła się (przynajmniej częściowo) choćby dzięki temu, że wychowuje kolejne pokolenia perfekcyjnie wyedukowanych graczy, których zazdroszczą nam wszyscy. Dzisiaj to nie my chodzimy po prośbie, dzisiaj to wpuszczeni tutaj cudzoziemcy wiedzą, że dostąpili zaszczytu, czeka ich niebagatelne wyzwanie, potwornie wymagających Polaków nie zadowoli nic poniżej medalu. U nas nie ma zmiłuj.
Fot.