W piątkowej prasie znajdziemy rozważania o pozycji naszej ligi w Europie w kontekście transferów i niezadowoleniu klubów z przepisu o młodzieżowcu, a także rozmowę z trenerem Arki Gdynia, tłumaczenia prezesa Zagłębia Lubin ws. Alana Czerwińskiego, wspomnienia byłego sternika Rakowa Częstochowa oraz zwierzenia Adama Ryczkowskiego odnośnie swojej choroby.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Ekstraklasa może coś znaczyć w Europie jedynie jako miejsce do polowania na młodych i niedrogich piłkarzy.
(…) Czy w takim razie pora zaakceptować fakt, że staliśmy się ligą tranzytową? – Na takie określenie bym się nie obrażał. W Polsce trudno utrzymać kogoś, kto ma branie u większego, trzeba się z tym pogodzić. Ostatnia dekada pokazuje, że opłaca się inwestowanie w szkolenie. Może nasza liga nie będzie liczyła się w Europie dzięki wynikom, bo najwięksi odjeżdżają nam finansowo, Europa kroczy w kierunku Superligi, nie będzie miejsca dla zespołów z krajów takich jak nasz. Dlatego warto docenić, że możemy liczyć się, wychowując piłkarzy. Ja lubię futbol lokalny, więc się cieszę, że to rozgrywki, z których można zrobić krok dalej – mówi Bednarz. Lato? Kaczmarek godzić się z tą tendencją nie zamierza. – Chciałbym, aby cała nasza ekstraklasa pracowała na dwa– trzy najlepsze zespoły, żebyśmy promowali tych piłkarzy w pucharach, by zostali sprzedawani nie za cztery, a za 10 milionów euro – stwierdza i dodaje, że powinniśmy iść śladem krajów Beneluksu. – Obecna droga, czyli regularna sprzedaż najlepszych, prowadzi donikąd. Oni powinni najpierw grać w trzech polskich, czołowych klubach, choć wiem, że o to będzie trudno. Dlatego jedynym ratunkiem dla uratowania poziomu jest zastępowanie wyjeżdżających kolejnymi zdolnymi. Ale by to się udało, trzeba sięgnąć na sam dół piramidy, rozpocząć od dobrego szkolenia. A ono w Polsce kuleje najbardziej – stwierdza kategorycznie Kaczmarek.
Klubom Ekstraklasy nadal nie podoba się, że muszą wystawiać graczy U-21.
(…) Na Podlasiu po sprzedaży napastnika zostali teraz z jednym regularnie pojawiającym się w składzie młodzieżowcem – Bartoszem Bidą. Istnieje niebezpieczeństwo, że 18-latek będzie eksploatowany nader często. Co wiąże się z ryzykiem dla jego zdrowia. W podobnej sytuacji wiosną może być przynajmniej kilka klubów. O niebezpieczeństwie przeciążenia najlepszych młodzieżowców mówił na youtube’owym kanale FootTruck m.in. Krzysztof Mączyński. Kapitan Śląska Wrocław odnosił się do tego, że jego klubowy kolega Przemysław Płacheta nie jest przygotowany na to, żeby grać w każdym meczu od początku do końca, a wprowadzony przepis trochę do tego zachęca.
– U nas jest podobnie. W zasadzie cały czas gra tylko Damian Michalski – przyznaje prezes Wisły Płock Jacek Kruszewski. – W lepszej sytuacji od nas są kluby, które posiadają duże akademie. Legia, Lech, Pogoń czy Zagłębie Lubin mają swoich nie zwykle utalentowanych wychowanków. Dzięki temu obciążenie ich młodzieżowców może się rozkładać na kilka ogniw. My takich zawodników musimy szukać w klubach niższych lig. Przepis sprawił, że nie są oni tani. Stawki za nich wzrosły kilkukrotnie – dodaje prezes Nafciarzy.
– Gdzieś wokół to słychać – mówi Mateusz Wdowiak o panującym w Cracovii przekonaniu, że 2020 rok może być dla klubu wyjątkowy.
– Dostawałem życzenia mistrzostwa Polski. Gdzieś wokół to słychać. My się tego nie boimy, bo jesteśmy w dobrym miejscu w dobrym czasie, ale patrzymy w przyszłość z pokorą – zapewnia. 23-latek nie ukrywa jednak, że robi na nim wrażenie to, co udało się osiągnąć jesienią. – Nasza pozycja jest dość niecodzienna, bo Cracovia zazwyczaj była gdzieś w dole tabeli. Przez kilkanaście lat nie wyglądało to kolorowo, z jednym wyjątkiem za czasów trenera Jacka Zielińskiego – podkreśla. To jednak nie oznacza, że dobre miejsce Pasów to wynik przypadku albo ulotna chwila, która zaraz przeminie. – Patrząc przez pryzmat ostatnich dwóch– trzech lat, to naturalna kolej rzeczy, że jesteśmy w czubie. Cierpliwość się opłaciła i prędzej czy później musiały przyjść efekty. Zaczyna być widać naszą stabilizację na górze i nie jesteśmy tym bardzo zaskoczeni. Mam nadzieję, że Cracovia będzie postrzegana jako dobry ligowy zespół, który zawsze walczy o poważne cele – mówi.
Trener Arki Gdynia, Aleksandar Rogić mówi, że samo utrzymanie mu nie wystarczy.
JAKUB RADOMSKI: Tydzień temu można było usłyszeć, że ze względu na nie najlepszą sytuację w klubie rozważa pan odejście zimą. To prawda?
ALEKSANDAR ROGIĆ (TRENER ARKI GDYNIA): Nie przejmuję się tym, co pisze się w mediach. Od przyjścia do Arki pracuję każdego dnia tak, jakbym miał w tym klubie być 10 lat. Wie pan, co jest najważniejsze w piłce nożnej? Zasady. Piłka to gra zasad, ale nie chodzi mi tylko o to, co dzieje się na boisku. To coś więcej. Najważniejszymi osobami w każdym klubie są zawodnicy i wszyscy wokół pełnią funkcję serwisu, który ma im dać to, czego potrzebują. Stworzyć warunki i atmosferę, która pomoże im osiągać dobre wyniki. Każdy musi być odpowiedzialny i realizować swoją część zadań. Jeżeli wszyscy w klubie tak rozumują, reszta nie ma znaczenia.
Trochę unika pan konkretnej odpowiedzi. Wiele osób jest zaniepokojonych sytuacją Arki, zwłaszcza po tym, jak dwa dni temu miasto wstrzymało finansowanie klubu. To jest konkretna decyzja, a nie spekulacje medialne. Pytanie, czy reguły, o których pan mówi, są stosowane, wydaje się całkiem zasadne.
O decyzji miasta dowiedziałem się w momencie, gdy zapadła. Nie chcę jej komentować, bo za mało wiem o tym wszystkim. Mogę powiedzieć tyle, że zwłaszcza w tym momencie każdy pracownik klubu musi być jak najbardziej profesjonalny. W całej tej sytuacji podoba mi się podejście zawodników. Gdy patrzę na nich podczas ostatnich treningów, widzę ludzi, którzy potrafi ą zrobić coś, czego nie umieli dwa miesiące temu. Dostrzegam automatyzmy w grze, które pojawiają się dzięki ciężkiej pracy. Nie jestem łatwym człowiekiem. Proszę piłkarzy o wiele, przekazuję im bardzo dużo informacji. Moi gracze wiedzą, co robić, gdy mają piłkę, kiedy odbiera ją rywal, przy rzucie rożnym, aucie itd. Chciałbym, aby także klub tak funkcjonował w każdym aspekcie – miał plan, strategię i realizował ją krok po kroku.
Prezes Zagłębia Lubin tłumaczy, dlaczego odejdzie Alan Czerwiński.
Artur Jankowski który prezesem jest od miesiąca, zwraca uwagę, że 20 grudnia spotkał się z agentem piłkarza Bartłomiejem Bolkiem i w czasie rozmowy potwierdził ofertę poprzedniego zarządu. Problem miał polegać na tym, że Bolek oczekiwał dla piłkarza jeszcze lepszych warunków. Nie chodziło tylko o wysokość transferu, ale o znaczące obniżenie klauzuli odstępnego, które w te chwili wynosi ok. 700 tys. euro. Tę nową prezes nazwał śmiesznie niską. Obie strony umówiły się na telefon 2 stycznia. Jankowski poprosił wtedy jeszcze o kilka dni m.in. na skonsultowanie nowej propozycji z radą nadzorczą. Przedstawiciel zawodnika podobno zgodził się na odłożenie kluczowej rozmowy na 7 stycznia. – Gdy się skontaktowaliśmy, usłyszałem, że już za późno, bo Czerwiński postanowił związać się z innym klubem. Kilka dni później dowiedzieliśmy się, że Alan od lipca będzie w Lechu – mówi szef klubu. Sam zaznaczył, że z agentem Bolkiem ma złe wspomnienia. Sześć lat temu z Górnika Zabrze, w którym wówczas był prezesem, do 1.FC Köln na podobnych zasadach, czyli też za darmo, odchodził Paweł Olkowski.
SPORT
Brazylijski stoper Hebert po dwóch latach ma wrócić do Polski, ale nie do Piasta Gliwice, tylko do Wisły Kraków.
Wisła wymagała wzmocnień w praktycznie każdej formacji, lecz szczególnie – w defensywie. Wypożyczenie Mateusza Hołowni z Legii Warszawa (2019 rok spędził w Śląsku Wrocław, rozegrał w ekstraklasie ledwie 13 meczów) wzmocni rywalizację na lewej obronie i spowoduje, że w razie potrzeby z boku na środek może być przesunięty Maciej Sadlok. O obsadę tego środka też jednak zadbano. Jak poinformował TVP Sport, do Polski wraca Hebert. Rosły Brazylijczyk obserwatorom ekstraklasy jest doskonale znany z występów w Piaście Gliwice. W latach 2014-17 rozegrał w naszej elicie ponad 100 meczów. Potem wylądował w Japonii, gdzie grał regularnie, a teraz wraca. Ma 28 lat, jeśli będzie zdrowy i w formie, powinien wygrać rywalizację z Marcinem Wasilewskim, Rafałem Janickim czy Lukasem Klemenezem. Pod Wawelem wypatrują też wzmocnienia nr 5. Mowa o Nikoli Kuljeviciu. 22-letni Serb w tym sezonie strzelił 3 gole w rodzimej ekstraklasie w barwach FK Javor Matis. Teraz postanowił kontynuować karierę poza ojczyzną, choć zainteresowanie nim wyrażał nawet Partizan Belgrad.
Adam Ryczkowski rozpoczął drugie piłkarskie życie. Po prawie rocznej przerwie skrzydłowego Górnika Zabrze znów można zobaczyć w akcji.
– To był koniec lutego zeszłego roku, trenowałem w siłowni – opowiada Ryczkowski. – Po zajęciach spuchła mi cała ręka. Opuchlizna nie schodziła przez trzy dni, a ręka wyglądała, jakby była napompowana. Poszedłem więc do lekarza i okazało się, że mam zakrzepicę w żyłach – podobojczykowej i pachowej. Trudno stwierdzić, co było tego przyczyną. Różne czynniki mogły się na to nałożyć, nie wyłączając genetyki. Od tego momentu rozpocząłem leczenie, które nie zostało jeszcze zakończone, bo nadal zażywam lekarstwa. Z jednej z żył zakrzep schodził bardzo powoli i nadal w niej jest, ale już mały i na szczęście dostałem zgodę na grę. Druga żyła z kolei czysta była już po trzech miesiącach. Nadal jednak muszę uważać, bo ryzyko nawrotu nie minęło. Gdyby pojawił się jakikolwiek boiskowy uraz, to od razu muszę jechać do lekarza, żeby sprawdzić, czy krwiak nie narasta, bo przez wspomniane lekarstwa moja krew jest rzadka. Muszę więc uważać. Podczas walki o powrót do zdrowia nie mogłem narażać się fizycznie, musiałem unikać kontaktu z przeciwnikiem, nie mogłem trenować czy ćwiczyć w siłowni.
Rozmowa z Krzysztofem Kołaczykiem, wychowankiem Rakowa Częstochowa, asystentem Dariusz Gęsiora w reprezentacji Polski do lat 16. Wcześniej był prezesem Rakowa i wraz z Jerzym Brzęczkiem próbował ratować klub.
Stosując pewien skrót czasowy, szybko odnalazłeś się jednak w życiu poza zawodniczym.
– Ale ciągle przy futbolu.
Ratując od upadku Raków.
– Jak sobie to przypomnę, to nie wiem, czy dziś porwałbym się na to wszystko. To było szaleństwo. Dziś trochę nawet podziwiam siebie, że ja to wszystko przetrzymałem. Przetrzymały rodziny zawodników, trenerów i działaczy związanych z tym klubem. Bardzo im za to dziękuję, bo mało kto dzisiaj o tym pamięta. Byliśmy potwornie zadłużeni, gdy zdecydowaliśmy się rozpocząć działać razem z Jurkiem Brzęczkiem. W krytycznym momencie nasze, jako stowarzyszenia, zobowiązania sięgały około miliona dwustu tysięcy złotych. Przed „Piłkarską gwiazdką” 2010 zamierzaliśmy już złożyć broń. Poddać się, bo dzień przed imprezą ISD Huta Częstochowa ostatecznie oznajmiła, że nie wróci do sponsorowania klubu. Ale nie odpuściliśmy. Mobilizowali nas kibice, te okrzyki na tej „gwiazdce” do dziś pamiętam: „Był będzie jest, Raków RKS”.
Pojawił się też Kuba Błaszczykowski…
– I on się stał takim naszym stemplem, takim znakiem odradzającej się jakości. Gdy jeździłem po ZUS-ach, urzędach skarbowych, sponsorach i rozmaitych instytucjach, temat Kuby się pojawiał. A on był wtedy niezwykle popularny. Dzięki temu rozmowy o Rakowie często przybierały pozytywny obrót. W walce o życie klubu w pierwszych dwóch latach przyświecała mi jedna zasada: choćby wszystko się sypało i waliło, odbieram każdy telefon, od wszystkich osób, wobec których klub był zadłużony i negocjuję terminy spłat. Nie było chowania głowy pod biurko. To była nasza naczelna zasada. W końcu pojawiło się kilku ludzi, sponsorów, którzy uznali, że mogą dawać większe pieniądze, ale trzeba zarejestrować spółkę. Spółka skonsolidowała takich ludzi, jak wspomniany Jurek Brzęczek, Artur Gorzelak, Hubert Całek, Piotr Pieniążek, Andrzej Gołaszewski, którzy chcieli pomagać. Zbudowało to fundament pod to wszystko, co zaczęło się dziać. Osobą, której trzeba jeszcze złożyć pokłon, to Boguś Gonera, który cały czas wrzucał nam trochę grosza.
Potem nadszedł Michał Świerczewski i jego x-kom.
– Pamiętam… Przyszedł do klubu e-mail, że jakaś firma jest zainteresowana współpracą. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy i tak to się zaczęło. W lipcu 2011 roku ogłosiliśmy, że Raków pozyskał sponsora strategicznego. Krok po kroku zaczęliśmy wychodzić z kryzysu. Kreślono pierwsze plany, scenariusze i w końcu zaczęto się skupiać na aspekcie sportowym.
Trochę historii. Anglicy to pionierzy futbolu, którzy profesjonalne rozgrywki założyli w 1888 roku. Włosi i Hiszpanie w obecnej formule grają od 1929, natomiast Niemcy na Bundesligę musieli czekać aż do 1963 roku.
Pośrednich przyczyn takiego stanu rzeczy należy poszukiwać… na początku XIX wieku, a prowodyrem całego sportowego zamieszania w Prusach był Napoleon Bonaparte. Jego wojska pokonały armię pruską, przez co tamtejsze terytorium znalazło się pod francuskimi wpływami, co z czasem wyzwoliło wśród Prusaków wzrost nastrojów wolnościowych i nacjonalistycznych – do tej pory obcych (zresztą nie tylko tam). Jak wiemy, Napoleon ostatecznie poległ, a w Prusach postanowiono przeprowadzić wojskową reformę, która wiązała się ze zwiększeniem nacisku na szkolne zajęcia wychowania fizycznego, które w większym stopniu miały zaangażować także klasę średnią. Tak zaczęły powstawać związki gimnastyczne, w nacjonalistycznym przypływie nazywane od germańskiego „Turnen”.
Mentalność konserwatywnych klubów gimnastycznych dała się we znaki piłce nożnej, która pojawiła się w Niemczech (zjednoczonych w II Rzeszę w 1871 roku) w drugiej połowie XIX wieku. Przybyła oczywiście z Anglii, która miała wówczas bliskie relacje z państwami niemieckimi. Początkowo – co było także normą na Wyspach – nie do końca rozróżniano tam to, co dzisiaj nazywamy futbolem oraz rugby, lecz z czasem wykrystalizowała się piłka nożna w takiej formie, jaką znamy obecnie. W 1875 roku nijaki Robin Koch opublikował pierwszą niemieckojęzyczną wersję przepisów gry w piłkę nożną, która dopiero 10 lat później wyraźnie zaznaczyła różnicę od rugby. W tamtym okresie powstawały już pierwsze kluby, choć trudno określić, które z nich były faktycznie futbolowymi z racji pomieszania dwóch wyżej wymienionych dyscyplin. Rodzący się trend piłkarski cierpiał jednak na wiele bolączek. Brakowało sprzętu, boisk, a spora część społeczeństwa podchodziła do piłkarzy w bardzo negatywny sposób. Związki gimnastyczne, przesiąknięte konserwatyzmem, nacjonalizmem oraz niechęcią do wszystkiego co obce, nazywały piłkarzy… kopiącymi zdrajcami ojczyzny. Gimnastycy wyśmiewali futbolistów, zarzucali im wywrotowość i nazywali angielską zarazą. „Turnen” miała łączyć, futbol dzielił, w dodatku Brytyjczycy lubowali się w różnego rodzaju pieniężnych zakładach, co dla gimnastyków było czymś nie do pomyślenia. – Jeśli ktoś chce wyrazić swoją pogardę, kopie rzecz, której nienawidzi. Kopiemy wściekłego psa i to właśnie z powodu tego, że kopniak odgrywa tak istotną rolę w futbolu, nie cierpię tej gry. A także z powodu godnej pożałowania przykucniętej postawy, w jakiej zawodnicy gonią za piłką – twierdził pedagog Otto Jaeger, któremu jeszcze w 1898 roku wtórował gimnastyk i nauczyciel Karl Planck. – Pozwalamy sobie uważać ten analny angielski sport nie tylko za wstrętny, ale absurdalny, brzydki i zboczony.
SUPER EXPRESS
W Białymstoku roztrwonili fortunę na słabych obcokrajowców, zamiast stawiać na swoich.
Mudrinski kosztował rekordowo 600 tys. euro, przychodził jako najlepszy strzelec w historii serbskiej SuperLigi (65 bramek). – Mam nadzieję, że kibice mnie pokochają i spełnię ich oczekiwania – mówił nam po podpisaniu czteroletniego kontraktu. Ale nie rozkochał w sobie kibiców w Białymstoku, bo magazynek z bramkową amunicją zostawił w Belgradzie. Jesienią w ekstraklasie strzelił tylko jednego gola, szybko na ławkę rezerwowych odesłał go Patryk Klimala, młodzieżowy reprezentant Polski.
GAZETA WYBORCZA
Komentarz do meczu Krzysztofa Piątka ze SPAL. Przeterminowane.
Fot. newspix.pl