Moglibyśmy w nieskończoność wymieniać atuty bycia piłkarzem Premier League, nie zaprzeczamy, że to niezła fucha, ale w tym roku sprawa wygląda trochę inaczej, bo dziewiętnaście drużyn musi pogodzić się z życiem w smutnym cieniu wielkiego Liverpoolu. To The Reds imponują najbardziej, zbierają największy splendor i to oni robią największą furorę, przeczołgując kolejnych rywali i wygrywając mecz za meczem. I doskonałą świadomość takiego stanu rzeczy mają Pep Guardiola wraz ze wszystkimi największymi gwiazdami swojego zespołu. W niedziele popołudnie zagrali spektakularnie, ofensywnie, momentami pięknie, roznosząc przy tym beznadziejną Aston Villę, ale szczerze powiedziawszy w obliczu hegemonii kolegów z miasta Beatlesów, takie zwycięstwo raczej na nikim nie robi większego wrażenia.
Żeby wszystko było jasne: Manchester City zajmuje drugie miejsce w tabeli Premier League i traci do Liverpoolu czternaście punktów, mając na koncie jeden rozegrany mecz więcej. I tu można byłoby postawić kropkę. To już nie jest poprzedni rok, kiedy oba zespoły prześcigały się w perfekcyjności i walczyły o mistrzostwo na granicy punktowego szaleństwa. W tym roku podział jest jasny. Wszystko przez to, że podopieczni Jurgena Kloppa utrzymali kosmiczny poziom, a zawodnicy Pepa Guardioli aż siedmiokrotnie tracili ligowe punkty. Cóż, o siedem razy za dużo.
Zdaje się jednak, że wraz z nadejściem nowego roku Obywatele nabrali wiatru w żagle. Starcie z okupującą miejsca spadkowe Aston Villą zaczęli nieco ospale, ale rozkręcali się, jak na słynący z huraganową prędkości ataków zespół przystało, z gracją i niszczycielską siłą tornada. W roli głównej występował Riyad Mahrez. Głodny gry, wychodzący po piłkę, wdający się w dryblingi i tylko czyhający na okazję, żeby pokonać Nylanda. I jakoś go rozumiemy. Jemu chyba najbardziej w całej drużynie zależy na tym, żeby wykorzystać każdą pojedynczą szansę na udowodnienie swojego potencjału. Kiedy przychodził do Manchesteru w glorii i chwale swojej mistrzowskiej formy z czasów Leicester, mógł spodziewać się, że będzie pełnił ważniejszą rolę w układance hiszpańskiego geniusza. Stało się inaczej, bo musiał pogodzić się z znajdowaniem się w permanentnym cieniu innych wybitnych pomocników City – Kevina de Bruyne, Davida Silvy, Raheema Sterlinga.
Tym razem walnął dwie szybkie bramki, po których wyeksponowały się jego… największe wady. Czerwony jak cegła, rozgrzany jak piec, zamarzył sobie, że skompletuje klasycznego hat-tricka i w konsekwencji całkowicie nie dostrzegał lepiej ustawionych od siebie kolegów z zespołu. A takiej gry w tej drużynie się nie toleruje. W przerwie musiał dostać małą burę, bo w drugiej połowie był już bardziej nastawiony na współpracę, stąd też asysta przy trzecim trafieniu Kuna Augero.
No właśnie, zaburzyliśmy trochę chronologię i wspomnieliśmy o trzecim trafieniu Argentyńczyka, któremu strzelanie bramek przeciw Aston Villi przychodziło z wielką łatwością. Po pół godzinie gry potężnym strzałem z daleka na 3:0 zamknął mecz i tylko triumfalnym wzrokiem mógł patrzeć na trybuny Villa Park, które kolejno opuszczali, zrozpaczeni postawę swoich ulubieńców ludzi ubranych w koszulki swojego ukochanego klubu, kibice gospodarzy.
Wtedy było już wiadomo, że nic się tutaj Manchesterowi City nie stanie. A tymczasem Augero nie zamierzał poprzestawać i swoją spektakularną zdobyczą strzelecką wyprzedził Thiery’ego Henry’ego i Franka Lamparda w klasyfikacji najlepszych strzelców w historii Premier League, przejmując od nich kolejno piątą i czwartą pozycję w tym zestawieniu. Do trzeciego Andy Cole’a brakuje mu jeszcze 10 trafień. Kwestia 2-3 miesięcy.
Przy tym wszystkim sekundował mu niezawodny De Bruyne, który chyba niedługo będzie musiał pomyśleć o opatentowaniu swojego firmowego zagrania, dzięki któremu jego koledzy z zespołu strzelili już niezliczone liczby goli. Tym razem jego śliczne, wymierzone, dokładne, rotacyjne podanie z głębi pola z zimną krwią wykorzystał Gabriel Jesus. Belg naprawdę potrafi zachwycić. Tak jakby w jego głowie zaprogramowano najnowocześniejszą technologię, która bezbłędnie potrafi obliczyć miejsce, w którym powinna spaść zagrana futbolówka.
Dobra, koniec tych zachwytów. Grali, podawali, strzelali, wygrali. Nic nowego pod słońcem. Nieprzypadkowo ani słowem nie wspominamy o piłkarzach Aston Villi, bo zwyczajnie szkoda na to prądu przy zasilaniu naszych komputerów. Skompromitowali się. Nie byli nawet tłem dla swojego rywala. Po prostu odbębnili to spotkanie, a to że w samej końcówce wywalczyli sobie karnego, to już tylko nic nieznaczący dodatek do całego widowiska.
Guardiola może się za to uśmiechnąć. Jego piłkarze łapią rytm. Szkoda, że tak późno, kiedy rozgrywki Premier League są już w zasadzie rozstrzygnięte.
Aston Villa 1:6 Manchester City
90+1′ El Ghazi z karnego – 18′, 24′ Mahrez, 28′, 57′, 81′ Augero, 45+1′ Gabriel Jesus
Fot. Newspix