Kibice Espanyolu Barcelona w ostatnim czasie nie mają wielu powodów do satysfakcji po derbowych konfrontacjach z FC Barceloną. Jeszcze w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych „Papużki” całkiem regularnie pokonywały słynniejszego rywala, zwłaszcza przed własną publicznością. Jednak XXI wiek to już niemalże całkowita dominacja Blaugrany w walce o prymat w mieście Gaudiego. Espanyol w obecnym stuleciu zdołał wygrać tylko jedno wyjazdowe i dwa domowe starcia z Barcą w La Lidze. Choć – paradoksalnie – sympatycy Espanyolu najcieplej wspominają chyba spotkanie z 8 czerwca 2007 roku, które… wcale nie zakończyło się triumfem ich ulubieńców. Jednak remis wyszarpany w ostatnich sekundach tego meczu sprawił, że Barcelona na kolejkę przed finiszem rozgrywek wypuściła z rąk tytuł mistrzowski i musiała w końcowym rozrachunku uznać wyższość Realu Madryt. Dla stałych bywalców Estadi Cornellà-El Prat była to porcja przepysznej, słodziutkiej schadenfreude.
Szalony finisz sezonu 2006/07 w hiszpańskiej ekstraklasie, a przede wszystkim derby Barcelony, które przeszły do historii pod nazwą El Tamudazo, wspominamy w kolejnym odcinku cyklu „Był sobie mecz”.
El Tamudazo – Espanyol vs Barcelona 2007
– Kiedy przechadzam się ulicami Barcelony, za każdym razem znajdzie się ktoś, kto podejdzie i przypomni mi o tamtym spotkaniu – wspominał w jednym z wywiadów Raul Tamudo, wielki bohater derbów z 2007 roku. – Nie sądzę, żeby takie coś mogło się kiedykolwiek powtórzyć. Nałożyło się wtedy na siebie zbyt wiele czynników, dodających spotkaniu dramaturgii. Mecz derbowy. Przedostatnia kolejka rozgrywek. Barcelona potrzebująca zwycięstwa, żeby zdobyć mistrzowski tytuł. Messi strzelający nam wyrównującego gola ręką, jak Maradona. Moje trafienie w ostatnich sekundach, odbierające Barcelonie pierwsze miejsce w lidze, bo jednocześnie padł gol dla Realu. To jest takie natężenie niezwykłych zdarzeń, że gdyby nakręcić na tej podstawie film, nikt by nie uwierzył, że jest on oparty na faktach.
ESPANYOL SPRAWI SENSACJĘ I POKONA DZIŚ BARCĘ? KURS: 6.50 W ETOTO!
POCZĄTEK LIGOWEJ KAMPANII
Faworytem do zgarnięcia mistrzowskiego tytułu w sezonie 2006/07 z całą pewnością była Barca. Katalończycy dawno zapomnieli już o kryzysie, który dotknął ich na początku stulecia. Wygrzebali się z marazmu i w wielkim stylu powrócili na tron – nie tylko w Hiszpanii, ale i w Europie. Blaugrana w 2005 i 2006 roku zajmowała pierwsze miejsce w La Lidze, dorzucając do tego również najcenniejsze trofeum w klubowym futbolu – Pucharu Mistrzów. 17 maja 2006 roku na podparyskim Stade de France podopieczni Franka Rijkaarda pokonali 2:1 Arsenal i potwierdzili status najpotężniejszej drużyny Starego Kontynentu.
Do kolejnego sezonu ligowego przystąpili wręcz opromienieni chwałą.
Ostatecznie ich droga do sukcesu w Lidze Mistrzów nie była wcale usłana różami. W 1/8 finału trzeba było się uporać z doskonale zorganizowaną Chelsea, gdzie swoje szatańskie sztuczki stosował wówczas Jose Mourinho. W półfinale katalońska drużyna zmierzyła się natomiast z Milanem, zespołem naszpikowanym wielkimi gwiazdami. Nawet ćwierćfinałowy dwumecz z lizbońską Benficą nie mógł uchodzić za spacerek. Nie wspominając już o decydującym starciu z londyńskimi „Kanonierami”. Ale Barca dysponowała siłą ognia, która potrafiła przebić się przez każdy, nawet najgrubszy defensywny mur. U szczytu swoich piłkarskich mocy znajdował się Ronaldinho, nagrodzony Złotą Piłką za swoje popisy w 2005 roku. Na wielką scenę wkradał się już pomału Lionel Messi. Fenomenalnie spisywali się Samuel Eto’o, Deco, Ludovic Giuly czy Xavi.
Co tu dużo mówić – konkretna paka.
Ronaldinho w finale Ligi Mistrzów 2006.
Stąd nie może zaskakiwać, że po zwycięstwie w Lidze Mistrzów nie dokonano na Camp Nou wielkich przetasowań kadrowych. Odszedł Henrik Larsson – bohater finału z Arsenalem. Szwed w układance Rijkaarda był tylko super-rezerwowym, więc uznał, że lepiej wrócić do ojczyzny i tam być postacią numer jeden. Z klubem pożegnał się również defensywny pomocnik Marka van Bommel, na wypożyczenie wyfrunął Maxi Lopez.
Wszyscy byli zawodnikami cennymi, ale nie niezastąpionymi.
W miejsce Larssona ściągnięto do drużyny Eidura Gudjohnsena. Korzystając na upadku Juventusu, rozbitego aferą Calciopoli, wzmocniono również defensywę. Do Katalonii trafili Gianluca Zambrotta i Lilian Thuram. Czyli mistrzowie świata z – odpowiednio – 2006 i 1998 roku. Obaj wciąż jeszcze nieźle dysponowani, ale już nie młodzieniaszkowie. Francuz trafił na Camp Nou w wieku trzydziestu czterech, a Zambrotta dwudziestu dziewięciu lat. – Potężny skład Barcelony został w letnim okienku transferowym jeszcze bardziej ulepszony – pisał w sierpniu 2006 roku Andy Mitten z The Independent. – Gianluca Zambrotta i Lilian Thuram wzmocnią jedyny obszar, w którym Barca jeszcze wzmocnień wymagała. Eidur Gudjohnsen zastąpił Henrika Larssona, a powracający po kontuzji Xavi na pewno wkrótce przypomni, dlaczego cieszy się reputacją najlepszego hiszpańskiego pomocnika. W przedsezonowych sparingach Barcelona prezentowała się wręcz doskonale, niszcząc Espanyol i Bayern Monachium.
– Ronaldinho zbierał owacje, Samuel Eto’o zdobywał kluczowe gole. Obok tej dwójki dorasta młody Lionel Messi. Nie ma na świecie linii ataku, którą można w ogóle porównywać z tym tercetem – dodał brytyjski korespondent.
Odważna opinia, prawda? Ale tak się wtedy postrzegało potencjał Barcelony. Choć trzeba dodać, że w mediach – trochę co prawda po cichu, ale jednak – podkreślano również, że sztab szkoleniowy Rijkaarda opuścił Henk ten Cate. Błyskotliwy taktyk, którego wielu ekspertów postrzegało za ważniejszą postać dla zespołu od samego managera. Zresztą, Rijkaard bez najmniejszych przejawów arogancji podkreślał kluczową rolę swojego asystenta dla triumfów klubu, odniesionych w sezonie 2005/06. – Ja byłem motywatorem, odpowiadałem za relacje z zawodnikami. Strategiem w Barcelonie był Henk – przyznał Rijkaard. Dla którego sezon 2006/07 miał być już czwartym w roli szkoleniowca Blaugrany, lecz jego warsztat wciąż poddawany był wątpliwościom.
REAL MADRYT ZWYCIĘŻY NA WYJEŹDZIE Z GETAFE? KURS: 1.95 W ETOTO!
Wątpliwości nikt nie mógł natomiast stawiać w dyskusji na temat warsztatu nowego szkoleniowca Realu Madryt. Ekipę „Królewskich” po raz drugi w swojej karierze objął Fabio Capello. Już wówczas uznawany za jednego z najlepszych trenerów swojej generacji.
Capello był kolejną z wielkich postaci wielkiego futbolu, czmychających z Juventusu po korupcyjnej aferze, która zakończyła się degradacją słynnego klubu do Serie B. Włoch sięgnął ze „Starą Damą” po dwa tytuły mistrzowskie i wszystko wskazywało na to, że lada moment poprowadzi też drużynę do sukcesów na europejskiej arenie, ale afera Calciopoli definitywnie przekreśliła te mocarstwowe plany. Dlatego Don Fabio chętnie przystał na ofertę Realu i zabrał do stolicy Hiszpanii dwóch swoich ulubieńców – defensywnego pomocnika Emersona i Fabio Cannavaro. Doświadczonego stopera, który podczas mistrzostw świata w Niemczech zagrał swoją życiówkę i przyćmił największe gwiazdy światowego futbolu, z Ronaldinho na czele.
Powrót Capello na Estadio Santiago Bernabeu miał dla „Królewskich” stanowić symboliczną zmianę filozofii budowania drużyny. Po serii niepowodzeń w poprzednich latach doszło bowiem do zmian na szczytach władzy w klubie – ze stanowiska prezydenta Realu ustąpił Florentino Perez, odpowiadający za „galaktyczne” oblicze Los Blancos. Karierę po mundialu zakończył Zinedine Zidane, przez lata będący twarzą tego galaktycznego projektu. Ewidentnie ku końcowi chyliła się już kariera Ronaldo, słabła pozycja Davida Beckhama, w klubie od dawna nie było już Luisa Figo.
Ramon Calderon, nowy prezydent Realu, słusznie uznał, że czasy galacticos to już po prosu przeszłość i trzeba zespołowi nadać nowy charakter. Dlatego do Madrytu powrócił Capello, przez kibiców Los Blancos uważany za nudziarza i despotę. Dlatego na Bernabeu trafił Ruud van Nistelrooy – napastnik słynący z wielu zalet, ale żadną z nich nie była nigdy smykałka do efektownej gry. Stąd również transfery takich zawodników jak Emerson, Cannavaro, czy choćby Mahamadou Diarra.
Emerson i Diarra stanowili wręcz żywe przekreślenie polityki transferowej Pereza. Rzetelni, solidni, systemowi gracze. Ale w żadnym razie nie piłkarscy magicy. Takie jednostki poprzedni prezes z premedytacją eliminował, pozbywając się z Realu choćby Claude’a Makelele.
Fabio Cannavaro na treningu Realu Madryt.
– Fabio Capello, chciał Fabio Cannavaro, którego ściągnęliśmy, Emersona, którego też sprowadziliśmy. Obu dzięki temu, że Juventus spadł do Serie B za ustawianie spotkań. Prosił o Gianluigiego Buffona, ale odmówiłem, bo mieliśmy Casillasa, także byłby to transfer bez racjonalnych podstaw – wspominał Calderon. – Wreszcie zaproponował Davida Trezeguet. Mijatović powiedział mi: „nie bierzmy Trezeguet, nie ma to sensu, van Nistelrooy jest o wiele lepszy”. Capello go nie chciał, bo go nie znał i wydawało mu się, że ma problemy z kontuzjami. Ale finalnie to był imponujący transfer.
Oczywiście transfery stanowiły tylko część procesu odtruwania Realu z galaktyczności, która początkowo gwarantowała sukcesy, ale ostatecznie wpędziła „Królewskich” w potężny kryzys tożsamości.
– Trzeba było wymienić czternastu piłkarzy, zmienić sposób myślenia w zarządzaniu klubem, mentalność obecnych zawodników i sposób selekcji przyszłych, właśnie pod kątem nastawienia – opowiadał Calderon. – Sprawić, by wszyscy zdali sobie sprawę, że gra w Realu to największe wyzwanie w ich życiu. Bo wielu uważało, że skoro już się do Realu dostali, to osiągnęli w piłce wszystko. To był nasz błąd. Nazwano nas najlepszą drużyną w historii, Galacticos, co zrobiło nam wielką krzywdę. W 2003 roku, kiedy prezentowaliśmy Davida Beckhama, specjalnie ustaliliśmy godzinę tego wydarzenia na 11:00, żeby można je było oglądać z każdego miejsca na świecie. Na konferencji prasowej pojawił się tysiąc dziennikarzy. Tysiąc! Na konferencji prasowej! W chwili, gdy nigdy nie pojawia się nic wyjątkowego w sensie informacyjnym, zawsze jest ta sama gadka o spełnianiu marzeń, prezentowanie koszulki. A stało się to wówczas drugim najchętniej oglądanym na żywo wydarzeniem w historii telewizji, jedynie za pogrzebem lady Diany.
– To wszystko nas przerosło. Myśleliśmy, że udało się osiągnąć coś niesamowitego, że od teraz będziemy zdobywać wszystkie możliwe tytuły, a stało się zupełnie na odwrót. Dlaczego? Dlatego, że wszyscy zapomnieliśmy o najważniejszej rzeczy – o pracy, wysiłku, poświęceniu, wytrwałości. O wkładaniu serca w codzienne treningi – dodał były prezydent Los Blancos.
Capello wydawał się idealnym szkoleniowcem, żeby przypomnieć wszystkim w klubie, na czym polega ciężka, boiskowa harówka. Wybić zawodnikom z głowy splendor, zaszczepiając jednocześnie w ich umysłach wyłącznie żądzę zwyciężania.
VALENCIA POKONA PRZED WŁASNĄ PUBLICZNOŚCIĄ EIBAR? KURS: 1.71 W ETOTO!
Ale nie tylko Real Madryt miał chrapkę na zdetronizowanie panoszącej się Barcelony. Bukmacherzy przed startem sezonu 2006/07 wysoko oceniali również szanse Valencii – mistrzów z 2002 i 2004 roku. Nie lekceważono też możliwości Villarrealu, który w 2006 roku zakończył zmagania w Lidze Mistrzów dopiero na etapie półfinału. W dalszej kolejności pojawiała się w tych przedsezonowych spekulacjach Sevilla. A przecież Los Nervionenses przeżywali wspaniały czas. Poprzednią ligową kampanię zakończyli wprawdzie dopiero na piątej lokacie, poza miejscami premiowanymi występem w Champions League, ale udało im się zatriumfować w Pucharze UEFA.
W ekipie Juande Ramosa aż roiło się od znakomitych zawodników. Dani Alves, Frederic Kanoute, Luis Fabiano, Jesus Navas, Andres Palop, Enzo Maresca, Renato… Naprawdę fajnie obsadzona, świetnie zbilansowana ekipa, która – co najważniejsze – nie doznała żadnych istotnych osłabień przed startem sezonu 2006/07.
Efekt? Spranie tyłka Barcelonie w starciu o Superpuchar Europy.
Oczywiście spektakularny triumf Andaluzyjczyków trudno było traktować jako poważny sygnał nadchodzącego kryzysu Barcy. Wiadomo, jak to jest ze spotkaniami o wszelkie superpuchary. Te mecze mają swój prestiż, ale są jednak zwykle rozgrywane w takich terminach, gdy piłkarze są jeszcze dalecy od swojej optymalnej dyspozycji.
Niemniej – z dzisiejszej perspektywy jest dość jasne, że klęska Blaugrany w starciu z Sevillą to nie był zupełny przypadek.
DROGA DO TAMUDAZO
Po trzech kolejkach rozgrywek hiszpańskiej ekstraklasy Sevilla zasiadła bowiem na fotelu lidera. Podopieczni Juande Ramosa najpierw rozbili Levante, potem pokonali Real Sociedad, by wreszcie odnieść zwycięstwo w derbowym starciu z Betisem. Bitwa o palmę pierwszeństwa w stolicy Andaluzji zakończyła się zwycięstwem 3:2 ekipy z Estadio Ramon Sanchez Pizjuan. Gola na wagę trzech punktów w 86 minucie spotkania ustrzelił Renato. Potem jednak Los Nervionenses przegrali aż dwa z trzech kolejnych ligowych meczów. Polegli w konfrontacji z Atletico Madryt, kończąc mecz w dziesiątkę, a w szóstej kolejce zostali pokonani na Camp Nou. Barcelona zrewanżowała się za katastrofalny występ w Superpucharze Europy i pokonała Sevillę 3:1. Dublet zanotował Ronaldinho, jedną sztukę do rzucił Messi.
Dla podopiecznych Franka Rijkaarda było to piąte zwycięstwo w sześciu meczach La Ligi. Blaugrana rozsiadła się na fotelu lidera. Wydawać się mogło, że wszystko idzie zgodnie z przewidywaniami. Katalońska ofensywa hulała wspaniale – Ronaldinho, Messi, Eto’o czy Giuly regularnie trafiali do siatki, a kiedy im brakowało skuteczności, sytuację ratował wchodzący z ławki Gudjohnsen. Tak to właśnie miało wyglądać.
Wtedy do głosu doszedł niespodziewanie Real Madryt.
GETAFE ZWYCIĘŻY DZIŚ Z „KRÓLEWSKIMI”? KURS: 4.30 W ETOTO!
„Królewscy” sezon ligowy zaczęli niemrawo, na dodatek w Champions League oberwali też w czapkę od Olympique’u Lyon. Ale w siódmej serii spotkań Fabio Capello wygrał taktyczną batalię z Frankiem Rijkaardem i Los Blancos nadspodziewanie pewnie zwyciężyli z Barceloną w El Clasico. Dwubramkowy triumf madrytczyków stanowił jasny sygnał, że nie można ich lekceważyć w mistrzowskim wyścigu. Drużyna przechodziła spore zawirowania, lecz to nie przeszkodziło poszczególnym zawodnikom w ociągnięciu naprawdę znakomitej dyspozycji.
Na półmetku rozgrywek „Królewscy” uplasowali się jednak dopiero na trzeciej lokacie w tabeli. Defensywnie usposobiony Real większość zwycięstw odnosił w niebywałych męczarniach, bazując głównie na solidnej grze obrońców, bramkostrzelności Ruuda van Nistelrooya oraz na skuteczności zawodników wchodzących na boisko z ławki rezerwowych. W grudniu ekipę z Estadio Santiago Bernabeu dotknął już naprawdę poważny kryzys formy – Real przegrał wtedy arcyważne dla układu tabeli starcie z Sevillą, został przed własną publicznością rozgromiony przez Recreativo Huelva, poległ też w potyczce z Deportivo la Coruna. Wyglądało na to, że leczenie galaktycznej choroby Realu pragmatyzmem Capello jest mniej więcej tak samo skuteczne, jak leczenie dżumy cholerą.
Włoch niedługo potem właściwie skapitulował: – Capello znalazł się w bardzo trudnej sytuacji w połowie sezonu. W zasadzie złożył dymisję, przyszedł do mnie i powiedział, że chce odejść – opowiadał prezydent Calderon. – Od tamtego momentu walczył o rozstanie z zachowaniem odszkodowania, co dla mnie nie miało sensu. Skoro on chciał odejść, dlaczego miałbym mu za to płacić? No więc został w drużynie do końca sezonu, ale jasnym dla mnie było, że skoro w lutym zasygnalizował, że nie chce już trenować Realu, to po zakończeniu sezonu z nami nie zostanie.
Po dwudziestu sześciu kolejkach Real plasował się na czwartej lokacie.
Tymczasem ambitna Sevilla nie zwalniała tempa, choć nie potrafiła też korzystać z szans, jakie podrzucał jej łaskawy los. Trzeba zaznaczyć, że Juande Ramos nie wypisał swojego zespołu z gry na żadnym z frontów. Podczas gdy Barcelona i Real zostały wyeliminowane z Ligi Mistrzów już w 1/8 finału, nieustraszeni Andaluzyjczycy pruli po drugi triumf z rzędu w Pucharze UEFA, dokładając do tego również skuteczną grę w Pucharze Króla. Być może dlatego czasem brakowało Sevilli mocy, żeby w kluczowym momencie podtrzymać dobrą serię występów ligowych. Najbardziej jaskrawy przykład tego zjawiska stanowią spotkania marcowe. Los Nervionenses w bezpośrednim starciu pokonali u siebie Barcelonę 2:1, połowicznie rewanżując się Katalończykom za porażkę w pierwszej części sezonu. To pozwoliło im wskoczyć na pierwsze miejsce w lidze, lecz zaraz z niego zlecieli, bo pokonał ich Gimnastic Tarragona.
Brakowało Sevilli tego pójścia za ciosem. Dlatego przez większą część rozgrywek przyszło im oglądać plecy Barcelony, choć ta też często gubiła punkty. Przede wszystkim – nie udało się „Dumie Katalonii” pokonać na Camp Nou odwiecznych rywali z Madrytu. Rewanżowy „Klasyk” zakończył się remisem 3:3.
Obie drużyny nie były wtedy, delikatnie rzecz ujmując, u szczytu potęgi, ale udało im się stworzyć niezwykłe widowisko.
Remis w meczu z Barceloną niespodziewanie natchnął podopiecznych Fabio Capello do serii triumfów. Nie licząc jednej wpadki, „Królewscy” wygrali w La Lidze wszystkie mecze od dwudziestej siódmej do trzydziestej szóstej kolejki.
Co oczywiście nie oznacza, że zaczęli prezentować się pewniej niż jesienią. Real znakomitą część swoich zwycięstw odnosił bowiem dzięki bramkom strzelanym w drugich połowach spotkań, a właściwie to przede wszystkim w samych końcówkach. Rewanżowe starcie z Recreativo Huelva udało się Los Blancos zwyciężyć po trafieniu Roberto Carlosa w pierwszej minucie doliczonego czasu gry. W meczu z Espanyolem zawodnicy Realu odwrócili wynik ze stanu 1:3 na 4:3, decydującą bramkę notując w 89 minucie spotkania. Niezwykle istotne zwycięstwo z Sevillą zostało przez „Królewskich” wywalczone za sprawą trzech trafień zdobytych po przerwie. I tak dalej, i tak dalej.
Summa summarum – po trzydziestu sześciu kolejkach Real Madryt zgromadził na swoim koncie 72 punkty. Barcelona – też 72 punkty. Sevilla – 70 punktów. Andaluzyjczycy mieli korzystny bilans bezpośrednich spotkań z Realem, Real z Barcą, a Barca z Sevillą. Totalny młyn.
BARCELONA WYGRA DZISIAJ Z ESPANYOLEM? KURS: 1.52 W ETOTO!
W przedostatniej kolejce sezonu 2006/07 teoretycznie najłatwiejsze zadanie miała przed sobą Sevilla, mierząca się z bardzo przeciętną w tamtym sezonie Mallorcą. Real Madryt grał natomiast na wyjeździe z Realem Saragossa, należącym do ligowej czołówki. Z kolei Barcelonie przyszło rozegrać na Camp Nou derby miasta i skrzyżować miecze z Espanyolem. „Papużki” w rozgrywkach ligowych radziły sobie dość przeciętnie, ale rekompensowały to sobie na arenie europejskiej, gdzie dotarły aż do finału Pucharu UEFA. Tam jednak lepsza od katalońskiej drużyny okazała się Sevilla. Podopieczni Juande Ramosa obronili trofeum, zwyciężając z Espanyolem po serii rzutów karnych.
Adriano i Luis Fabiano.
Andaluzyjska drużyna miała olbrzymią chętkę na potrójną koronę. Mistrzostwo kraju wciąż pozostawało w jej zasięgu, choć oczywiście dwa punkty straty na dwie kolejki przed końcem to strata naprawdę trudna do odrobienia. Ale akurat w tamtym sezonie wszystko mogło się zdarzyć – Real i Barcelona potykały się przecież regularnie, najczęściej zresztą o własne nogi.
Po pół godzinie gry w przedostatniej kolejce La Ligi na Mallorce utrzymywał się jednak bezbramkowy rezultat. Osiemnaście tysięcy widzów zgromadzonych na stadionie z ekscytacją obserwowało, jak drużyna przyjezdnych walczy o wyjście na prowadzenie. Tym bardziej, że z pozostałych stadionów napływały do zawodników Sevilli coraz bardziej pomyślne wieści – Raul Tamudo wyprowadził Espanyol na prowadzenie w starciu z Barcą, a dwie minuty później Diego Milito z rzutu karnego pokonał Ikera Casillasa. Rywale w wyścigu po mistrzowski tytuł znajdowali się na najlepszej drodze do zanotowania spektakularnej kraksy. Wystarczyło po prostu walnąć bramkę tej cholernej Mallorce i raz jeszcze zbliżyć się do mistrzostwa Hiszpanii.
Gdyby trzydziesta szósta kolejka zakończyła się porażką Barcelony i Realu przy jednoczesnym zwycięstwie Sevilli, Los Nervionenses objęliby prowadzenie w lidze. Ale to już tylko czcze gdybanie. Sevilla bowiem zremisowała z Mallorcą bezbramkowo i pożegnała się z marzeniami o najwyższym stopniu ligowego podium.
Tymczasem Barcelona zabrała się do odrabiania strat. Na kilka chwil przed przerwą Leo Messi pokonał bramkarza Espanyolu. Ręką.
Carlos Kameni się wściekł, obrońcy „Papużek” zaczęli zgłaszać do arbitra gorączkowe protesty. Nie mogli zrozumieć, w jaki sposób sędzia przeoczył tak ewidentne przewinienie skrzydłowego Barcy. Ale sędzia pozostał niewzruszony i uznał tę nielegalną bramkę Messiego. A nowiny o wyrównaniu szybko dotarły na Estadio Santiago Bernabeu, gdzie część kibiców obserwowała spotkanie z radioodbiornikami przytkniętymi do ucha. Gdy obie ekipy zeszły z boiska na przerwę, liderem tabeli była Barcelona, z jednym punktem przewagi nad „Królewskimi”.
Fabio Capello gorączkowo mobilizował swoich podopiecznych do podjęcia walki. Ławka rezerwowych Realu, na której w drugiej odsłonie spotkania zasiadł między innymi Raul, wprost kipiała z emocji. Nadzieje na odwrócenie losów meczu – i całego sezonu zarazem – spoczywały przede wszystkim na barkach Ruuda van Nistelrooya, który walczył z Milito o koronę króla strzelców rozgrywek i przystępował do starcia z Realem Saragossa mając na koncie serię sześciu meczów ligowych z rzędu ze strzelonym golem. No i rzeczywiście – holenderski goleador ukąsił niedługo po przerwie, wyrównując stan meczu na 1:1. Ale nie było chyba w całych dziejach Realu gola, który zostałby przyjęty z tak skromnym i krótkotrwałym entuzjazmem. Bo niemal dokładnie w tej samej chwili Messi ponownie skierował piłkę do siatki i Barcelona prowadziła już z Espanyolem 2:1. Mało tego – lada moment Diego Milito dołożył drugie trafienie i „Królewscy” ponownie przegrywali.
Co tu dużo mówić – podopieczni Franka Rijkaarda znaleźli się na autostradzie do obrony mistrzowskiego tytułu. Espanyol stopniowo opadał z sił i coraz rzadziej zagrażał bramce Barcy, a Real nie potrafił znaleźć właściwego sposobu na przełamanie defensywy rywali.
A potem wydarzył się cud.
REMIS ESPANYOLU Z BARCĄ? KURS: 5.05 W ETOTO!
Na minutę przed upływem podstawowego czasu gry swoje drugie trafienie zanotował niezawodny Nistelrooy. Oczywiście remis 2:2 nic Realowi nie dawał – Raul, który był tak zdenerwowany, że nie potrafił nawet usiedzieć na ławce rezerwowych, jeszcze podrywał swoich kolegów do walki, pokazując palcem na zegarek. Robinho wykrzykiwał coś przy linii bocznej boiska, Emerson szalał, tracąc nad sobą panowanie. Sędzia oczywiście doliczył kilka minut, dając „Królewskim” ostatnią szansę na dokonanie niemożliwego. Okazało się jednak, że ktoś Real w tym wyręczył. Wśród trybun rozszedł nagle się szelest niedowierzania, który przerodził się momentalnie w donośny szmer narastającej euforii. Szmer zaś przepoczwarzył się w ryk radości.
Piłkarze Realu i trener Capello – nie dowierzając własnemu szczęściu – dopytywali się lepiej zorientowanych kibiców o sytuację na Camp Nou. Iker Casillas zaczął rozglądać się po trybunach i, gdy zrozumiał co się dzieje, wystrzelił w powietrze ramiona w geście triumfu.
Tymczasem w derbach Barcelony właśnie wydarzyło się to:
1:35:00. Gol wyrównujący dla Espanyolu.
Raul Tamudo, kapitan Espanyolu, po raz drugi znalazł sposób na pokonanie Victora Valdesa i sensacyjnie strącił Barcę z pierwszego miejsca w hiszpańskiej ekstraklasie. – Nie miałem pojęcia, że ta bramka będzie kosztowała Barcelonę tytuł. W ogóle się wtedy nad tym nie zastanawiałem. Prawdę mówiąc, w ostatnich minutach spotkania cofnąłem się już do środka pola, bo nie miałem siły biegać. Byłem zupełnie wyczerpany. Ale znalazłem w sobie siły na jeszcze jeden atak. Chciałem zakończyć ten mecz w taki sposób, by wszyscy mnie na Camp Nou popamiętali. No i pamiętają.
Tak narodziło się el Tamudazo, a napastnik zapewnił sobie status klubowej legendy. Trzeba przyznać, że działacze Espanyolu zrobili niezły interes, ściągając do siebie Tamudo z Santa Coloma de Gramenet. Kosztowało ich to… sześć piłek.
KRAJOBRAZ PO BITWIE
Czy po tak nieprawdopodobnym meczu emocje w La Lidze się już definitywnie skończyły? Ależ skąd. Ostatnia kolejka też miała swoją dramaturgię, co opisywaliśmy kilka miesięcy temu w tekście poświęconym Jose Antonio Reyesowi.
„Wystarczyło jeszcze tylko ograć Mallorcę i można odpalać fajerwerki. Trzydzieste mistrzostwo Hiszpanii w dziejach Realu Madryt było na wyciągnięcie ręki. Lecz przeciwnicy nie mieli zamiaru ułatwiać Realowi zadania. Mallorca słynęła w tamtym czasie jako ekipa, która lubi i potrafi uprzykrzać życie faworytom. A szczególnie uparła się na dokuczanie ekipie Los Blancos. Kiedy po siedemnastu minutach decydującego o losach tytułu meczu Fernando Varela wyprowadził gości na prowadzenie, kibice zgromadzeni na Estadio Santiago Bernabeu już wiedzieli, że szykuje się długi wieczór. Tym bardziej, że równolegle Barcelona za sprawą Messiego i Ronaldinho robiła marmoladę z Gimnasticu Tarragona.
Real dominował, lecz do przerwy utrzymywał się wynik 0:1. Mistrzostwo zaczęło dryfować w stronę Camp Nou, a goście na domiar złego też kreowali sobie dogodne sytuacje i śmierdziało momentami nawet wynikiem 0:2.
Jako się jednak rzekło – w 66 minucie gry Fabio Capello dokonał ostatniej zmiany, a na boisku pojawił się Jose Antonio Reyes. Po dwóch minutach trybuny oszalały, bo wynik na stadionowym zegarze zmienił się na 1:1. Potem Hiszpan ustalił jeszcze rezultat spotkania na 3:1. Przesądził o losach tytułu. Dokonał tego, czego nie potrafili zrobić Raul, Beckham czy Guti. I liczył, że uczucia, jakie żywił od lat względem Realu zostaną wreszcie odwzajemnione. – Mam tylko nadzieję, że to nie są moje ostatnie gole dla Realu Madryt. Może to, co się dzisiaj wydarzyło przekona jednak władze klubu, że warto mnie zatrzymać”.
W ten sposób Real Madryt po czterech latach rozczarowań powrócił na ligowy tron.
Potem „Królewskim” udało się obronić tytuł. Już nie pod wodzą Capello, który – co trochę absurdalne – drugi raz odszedł z Estadio Santiago Bernabeu po zdobyciu mistrzostwa kraju. Aż trudno w to uwierzyć, ale od czasu podwójnego sukcesu w latach 2007 – 2008 ekipa ze stolicy Hiszpanii ani razu nie zdołała utrzymać się na pierwszym miejscu w lidze dłużej niż przez jeden sezon. Mistrzostwo Hiszpanii w 2012 roku zdobył z Realem Jose Mourinho, pięć lat później Los Blancos dorzucili też tytuł z Zinedinem Zidanem u steru. I to był było na tyle. Tymczasem Barcelona od 2009 do 2019 roku roku kończyła ligowe rozgrywki na pierwszej lokacie aż ośmiokrotnie.
Sevilla natomiast sezon 2006/07 zakończyła ostatecznie na trzecim miejscu i musiała się zadowolić „zaledwie” zwycięstwami w Pucharze UEFA i Pucharze Króla. Ale kto wie, czy w bieżącym sezonie ekipa ze stolicy Andaluzji znowu nie napsuje krwi wielkim faworytom z Kastylii i Katalonii. Na półmetku sezonu 2019/20 w czubie tabeli hiszpańskiej ekstraklasy panuje naprawdę niezły ścisk, a Barca i Real nie punktują już tak skutecznie jak dawniej.
Jeżeli ma to zaowocować choćby cząstką emocji, jakie kibice hiszpańskiego futbolu przeżywali przed trzynastoma laty, to w sumie pozostaje tylko się cieszyć.
PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!
„Był sobie mecz” to nowy cykl na Weszło, w którym będziemy wraz z ETOTO wspominać pamiętne mecze z historii futbolu. Czasami ze szczegółami opiszemy starcia takie jak to wyżej opisane, o którym mówił cały świat. Czasami zajrzymy na polskie podwórko i przypomnimy starcie, o którym wielu kibiców już zdążyło zapomnieć. Niemniej gwarantujemy, że zawsze będzie ciekawie.
fot. NewsPix.pl