Opowiemy wam historię z okolic 80. minuty meczu Liverpoolu, lidera ligi angielskiej z Watford, czerwoną latarnią tejże klasy rozgrywkowej. Jest 1:0 dla tych lepszych, kontrę majstrują gorsi. Najpierw Gomez daje sobie odebrać piłkę jako ostatni stoper. Na jego szczęście, zawodnik gości podaje w ciemno w miejsce, gdzie nie ma żadnego zawodnika z jego drużyny, za to jest Virgil van Dijk. Van Dijk zagrywa z pierwszej piłki w kierunku własnej bramki, ale nie zauważa, że nie ma w niej Alissona. Piłka fartownie wychodzi na rzut rożny, z którego Watford oddaje bezpośredni strzał w słupek.
No kabaret, z obu stron. Gdybyśmy tylko z tego meczu mieli wyciąć sytuacje nadające się na te wszystkie troll-fanpage, to mielibyśmy treści na miesiąc do przodu. Właściwie co 3-4 minuty w tym meczu działy się sceny, których spodziewalibyśmy się raczej w Ekstraklasie, albo nawet w meczach środka tabeli I ligi, niż w Premier League.
Pierwsza połowa, Watford wychodzi zaskakująco wysoko, gra bez kompleksów i nawet odrobinę przeważa. Ale gdy już stwarza sobie okazję, to Doucoure mając dosłownie patelnię do przyłożenia gdzieś w okno bramki, splątał sobie kolana. Machnięcie w stylu orlikowo-gimnazjalnym, po którym noga frunie gdzieś pod Szczecin. Chwilę później równie bajecznie Watford rozgrywa rzut rożny, po którym kontrują Mane i Salah – ten drugi kończąc akcję świetnym uderzeniem po długim rogu. Goście grają z nożem na gardle, więc ruszają do dalszych ataków. Sarr dostaje piłkę-marzenie, na wysokości kolan, idealna do zgarnięcia takim technicznym uderzeniem. W bramce istotnie stoi kilku gości, ale mamy wrażenie, że wystarczyło to zgarnąć gdziekolwiek obok Alissona i mielibyśmy wyrównanie. Ale Sarr nie trafił w Alissona. Nie trafił w żadnego z defensorów. W ogóle w piłkę też nie trafił.
Watford utrzymało piłkę i doszło jeszcze do świetnej okazji do dziabnięcia z 16. metra, ale strzał poleciał mniej więcej w 34. rząd krzesełek.
Niebywała była ta niechlujność po obu stronach. Brakowało ciągle naprawdę podstawowych rzeczy – podania prosto, a nie w aut, przyjęcia po jednym, a nie dziesięciu kontaktach z piłką, strzelenia piłki chociaż w okolice bramki, a nie wysoko w trybuny. Najgorzej wyglądali Sarr i Doucoure, bo to oni zmarnowali też dwie fajne akcje po przerwie, ale pamiętajmy: Liverpool cały czas starał się dotrzymywać tego kabaretowego kroku. Firmino dostaje podanie od boku i naprawdę, może pytać bramkarza, w który róg chciałby dostać uderzenie. Zamiast tego zaczyna jakieś kiwando-dryblando i Foster z łatwością łapie piłkę. Drugi gol Salaha? Rany, przecież to giga-kiks Origiego, który mógłby spokojnie przybić piątkę z Doucoure.
Czy to futbolówka była jakaś śliska, czy murawa przeszkadzała – to aż podejrzane, by aż tylu ludzi występujących w tak silnej lidze nagle zapomniało, jak się uderza piłkę wewnętrzną częścią stopy. Zresztą, dzięki kiksowi Origiemu mieliśmy jeszcze jeden moment, przy którym można było się uśmiechnąć. Strzał, który okazał się podaniem do Salaha, miał bowiem miejsce w sytuacji, gdy ostatni obrońca leżał na linii końcowej, ale Ben Foster był przed Salahem. To oznaczało, że linię spalonego wyznacza tyłek Kabasele. Tak, wiemy, żarty z udziałem pupy są wybitnie śmieszne. Przynajmniej wydało się, z którego państwa pochodził ten kabaret, który wyreżyserował dzisiejsze widowisko przy Anfield Road.
Czy jesteśmy rozczarowani? Nie, ubawiliśmy się setnie. Ale kto wybrał ten mecz, by odpocząć od kiksów a’la Serrarens z Arki, może czuć się oszukany. Aha, no i doceńmy jednak – 16 zwycięstwo Liverpoolu w 17. kolejce. Jak nie w tym sezonie, to już chyba nigdy.
Liverpool – Watford 2:0 (1:0)
Salah 38′, 90+3′
Fot.Newspix