10 przegranych meczów z rzędu. 11 spotkań bez wygranej. No, z formą Wisły Kraków nie jest najlepiej i mowa tu o sporych rozmiarów eufemizmie, coś w stylu: pięknie, synek, namalowałaś tego bałwanka, szkoda, że jest czarny, kwadratowy i zamiast marchewki ma łopatę wbitą w głowę, ale i tak cię kocham. Natomiast jakkolwiek marne to pocieszenie, nie jest Wisła pierwsza i nie jest ostatnia, która w taki wir dostawania po łbie wpadła, dość powiedzieć, że i w tym sezonie przez pewien czas ŁKS miał pomysł przegrywania wszystkiego jak leci. W każdym razie: jak na takie serie reagują piłkarze, jak trenerzy, co mówi o tym psychologia, ponieważ w podobnym momencie mental odgrywa niebanalną rolę? My nie wiemy, bo w piłce ani nie wygrywaliśmy, ani nie przegrywaliśmy. Można się rozejść, cześć.
Tak naprawdę zapytaliśmy tych, co wiedzą.
Na początek chwila statystyk. Wisła Kraków do rekordu Ekstraklasy ma jeszcze trochę, ten od około dwudziestu lat dzierży Dyskobolia. Klub budowany przez Zbigniewa Drzymałę pokusił się o 17 porażek z rzędu, które rozłożył na dwa sezony. Najpierw wiosną rozgrywek 97/98 było dziewięć oklepów z rzędu, potem za sprawą naturalnej banicji Dyskobolia nie grała na najwyższym poziomie, ale gdy wróciła, przywitała się z ligą ośmioma porażkami bez przerwy na nawet remis.
Ryszard Rybak (wcześniej zdobywca Pucharu Polski z Lechem), z którym pogadaliśmy, poniekąd dołożył się do porażek w tym pierwszym okresie.
– Trudno jest porównać Groclin do Wisły Kraków. Wisła ma bagaż historii, doświadczenia, sukcesów. A ja trafiłem do Grodziska, który grał w trzeciej lidze i w ciągu dwóch lat zrobiliśmy awans do Ekstraklasy. Nie było problemów finansowych, to wszystko fajnie funkcjonowało. Kłopot był inny. Ten zespół powstał na zasadzie poskładania wiekowych piłkarzy, którzy grali w niższych ligach albo wrócili zza granicy. Myśmy tą wiekową drużyną weszli do Ekstraklasy, po rundzie jesiennej mieli 21 punktów i byliśmy zespołem, który mógł się spokojnie utrzymać. Natomiast w gazetach pisano o nas per „zespół emerytów”. We Włoszech na Buffona się patrzy z szacunkiem, a w Polsce to były czasy, kiedy wytykano wiek. Z kolei Drzymała dbał o wizerunek firmy i mimo że cieszył się z pobytu w lidze, to nie podobało mu się, że o Groclinie nie pisze się dobrze, tylko przedstawia się go właśnie jako drużynę emerytów. Zimą doszedł do wniosku, że musi ten zespół odmłodzić. Finał był taki, że ta drużyna wiosną mimo przebłysków, jak wygrane z Legią i Widzewem, grała poniżej oczekiwań.
Rzeczywiście: na moment przed rozpoczęciem fatalnej serii, sytuacja drużyny nie była tragiczna.
Drużyna okupowała czternaste miejsce, pierwsze bezpieczne i można było spokojnie myśleć o utrzymaniu. Niestety wszystko siadło, Dyskobolia przegrywała każdy kolejny mecz.
Rybak wspomina: – To było na tej zasadzie, że Drzymała uczył się Ekstraklasy. Można o nim wówczas mówić jako o pojętnym uczniu, który natychmiast wyciągał wnioski, ale jednak o uczniu. I jak zimą zespół został odmłodzony, ta drużyna nie grała, to były naciski, żebyśmy się wzięli za siebie. Natomiast w połowie rundy Drzymała się pogodził, że zespół spadnie z ligi, ale już wtedy miał plan na powrót, mimo szans na utrzymanie. Żył budowaniem nowego zespołu, przyjął spadek do wiadomości, miał trenera na następny sezon, miał pomysł na nowych zawodników. Tak więc ten spadek odbywał się na innych zasadach. Warto bowiem podkreślić, że w klubie było płacone od początku do samego końca, więc to była inna sytuacja niż w późniejszych czy wcześniejszych przypadkach, jak z ŁKS-em czy teraz Wisłą. W składzie wychodziło po trzech-czterech juniorów, wielu zawodników wiedziało, że odchodzi, drużyna pogodziła się ze spadkiem. Wszyscy wiedzieli, że w czerwcu nastąpią zmiany. Kluczowa była zima. Ja na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że prezes mnie zimą zawołał, stwierdził, że dostanę wszystkie pieniądze, ale że chce, bym pomagał już bardziej jako drugi trener. Miałem ćwiczyć, ale tylko po to, gdyby doszło do jakiejś skrajnej sytuacji i musiałbym grać. Cóż, próbowano na siłę odmłodzić zespół, by Drzymała nie czytał o tym zespole emerytów.
Natomiast sam Rybak do właściciela pretensji nie ma. Mówi: – W wieku 38 lat grać w pomocy to nie jest oczywistość. Ja nie mogę mieć żalu, że Drzymała pozwolił mi w takim wieku zarobić i grać na poziomie Ekstraklasy. Bezczelnością z mojej strony byłoby, gdyby narzekał, że w bardzo grzeczny sposób mi powiedział, bym zajął się trenerką i grał tylko w przypadku potrzeby. Zachował się w porządku. Nie stwierdził w grudniu, że mam brać torbę i mnie żegna. Był w tym elegancki i mam za to do niego szacunek. Natomiast oczywiście mieliśmy niedosyt, bo gdyby to zostało po staremu i gdyby mądrze ściągano młodszych zawodników, moglibyśmy powalczyć. Niestety Groclin nie brał młodych piłkarzy z poziomu ówczesnej pierwszej i drugiej ligi. Oni nie mieli umiejętności, by utrzymać drużynę.
Natomiast z czasów najnowszych ciekawy jest przypadek Zawiszy Bydgoszcz. Radosław Osuch wymyślił sobie przy okazji sezonu 14/15, że zespół poprowadzi Jorge Paixao. Sporo już znaczył w naszym futbolu Marco, Flavio jeszcze mniej, ale widać było, iż pojęcie ma, no to jakby nie mógł dać rady trener Paixao.
Jasne, trochę strzelamy z tą logiką, ale podejrzewamy, że nie kulą w płot.
W każdym razie: magik z Portugalii nie dał rady. Zawisza zaczął nieźle, od wygranej 2:0, ale potem dostawał w ryj od każdego, kończąc rządy Paixao na sześciu porażkach z rzędu. Magik nie kupił piłkarzy. Drygas wspominał na naszych łamach: – Nie mam z nim dobrych wspomnień, bo to nie był moim zdaniem dobry trener. Treningi… Bardzo dużo chciał, aż przesadził, bo ćwiczyliśmy trzy razy dziennie, tamto lato było upalne, a on nas zajeżdżał. Nie wyszło mu. Próbowaliśmy z nim rozmawiać, Hermes dogadywał się z nim po portugalsku. Mówiliśmy mu, że za mocno i tak dalej, ale to do niego nie docierało, miał swoje wizje. Uznał, że tak nas przygotuje i będziemy gryźć trawę, ale nie udało się.
Przyszedł za niego Mariusz Rumak, świeżo po zwolnieniu z Lecha Poznań i starał się ratować ten bajzel.
Dziś wspomina: – W Zawiszy zastałem szatnię mocno podzieloną. Było wielu obcokrajowców i piłkarzy z różnych kultur, a to w pierwszym etapie było problemem zespołu. Poza tym zawodników było dużo, około trzydziestu. Na początku musiałem więc podjąć decyzję o ograniczeniu kadry, zdecydować, którzy zawodnicy będą wartością dodaną, a z których trzeba zrezygnować. Jeżeli jest aż tak duża kadra, to nie tylko wszyscy nie grają, ale też są piłkarze poza osiemnastką meczową i to z coachingowego punktu widzenia jest bardzo trudne – w tym momencie, kiedy nie ma wyników – by zbudować spójność zespołu. Nigdy nie jest to łatwe, ale tym bardziej, gdy piłkarze są daleko od gry. I też nie jest kluczem to, by odsuwać piłkarzy od zespołu, bo jestem daleki od tego i nigdy tego nie robiłem. Jak się rozstaję z piłkarzem, to on musi opuścić klub. Tak jest na całym świecie. Przesuwanie do rezerw nigdy nie jest dobre. Zawodnik podpisał kontrakt i chce go wypełnić, a jeśli nie daje rady, nie chodzi o to, by go ukarać. Po prostu trzeba dać mu opcję na przykład rozwiązania kontraktu i poszukania miejsca, gdzie indziej, ponieważ on może w jednym środowisku się nie odnaleźć, a w drugim tak. Nie chodzi o to, że ci piłkarze są źli, tylko w danym momencie trener musi podejmować decyzje i powiedzieć twardo, że to może nie jest moment na współpracę.
Cóż, jak uderza się do sześciu z dziewczyn z rzędu i sześć odmawia, to trudno być pewnym przy podejściu numer siedem. Podobnie jest z piłkarzami i meczami, więc jak wspomina Rumak, nie było innej opcji, jak pracować właśnie nad tym elementem. Tak w Zawiszy, jak i swoją drogą później w Śląsku.
– Kolejnym krokiem jest praca nad pewnością siebie piłkarzy, bo gdy przychodzisz do zespołu, który ma problemy, jest to najważniejszy cel szkoleniowy. Pamiętam, że gdy przychodziłem do Śląska, który był na 15. miejscu w lidze jedenaście kolejek przed końcem, to nie trudno było sobie wyobrazić, jakie myśli mieli wówczas ci dobrzy piłkarze. Zaczęliśmy od tego, by nadać im pewności siebie, a zespół zdobywa ją wtedy, gdy nie przegrywa. Przegraliśmy tylko jeden mecz z 11 i skończyliśmy na 9. miejscu. Na początek zremisuj, nie strać bramki, dopiero później są kolejne kroki. Już nawet nie mówię o rozmowach z zawodnikami, które są podstawą pracy. Piłkarze w takich chwilach nie chcą podejmować ryzyka na boisku, bo obawiają się kolejnej porażki. W związku z czym, uproszczenie gry i wyjście od podstaw, od defensywy, jest kluczem. W defensywie nie podejmuje się ryzyka – wystarczy być rzetelnym. Na początku trzeba wyjść od obrony, od prostoty w ataku, stałych fragmentów gry, bo też błąd popełniony w polu karnym przeciwnika nie kosztuje cię nic. Prosty sposób przejścia pod pole karne przeciwnika wydaje się takim środkiem, który może przynieść korzyść – mówi Rumak.
Natomiast nie ma co kryć, z Zawiszą łatwo nie było. Mimo podjętych prób, zespół kończył rundę w beznadziejnej sytuacji, oczywiście, że na ostatnim miejscu, ale i ze stratą 12 punktów do bezpiecznej strefy, co mimo podziału punktów jawiło się jako dramat.
Rumak natomiast tłumaczy: – Nie myślałem w kategoriach, że pierwszą rundę w Zawiszy muszę spisać na straty, tylko w takich, by zdobyć jak największą liczbę punktów. Nie działaliśmy na zasadzie „dogrania”. Oczywiście po drodze były różne zdarzenia, na przykład Michał Masłowski złamał palec, a to był najlepszy piłkarz, ale tak to jest w piłce. Nie jesteś w stanie niczego do końca przewidzieć.
I cóż, po przerwie zimowej i kilku solidnych wzmocnieniach, Zawisza odpalił. Gdyby brać pod uwagę tylko rundę wiosenną, zespół Rumaka zająłby w lidze dobre szóste miejsce, z ledwie jednym oczkiem straty do podium. No, ale w piłce cudów nie ma, trzeba było doliczyć jesień i Zawisza pożegnał się z ligą.
– W Zawiszy zabrakło czasu. Przebudowując zespół i dając mu określoną strukturę mentalną i sportową, mieliśmy mało meczów do punktowania. Jakbyśmy zliczyli drugą rundę, to bylibyśmy pewnie w pierwszej ósemce. Problem został zdiagnozowany wcześniej, ale nie mogliśmy zrobić ruchów jesienią, bo byliśmy po okienku transferowym. Mogliśmy z kimś rozwiązać kontrakt i w jego miejsce wziąć kogoś bez umowy, tak też robiliśmy, ale wiadomo, że tacy piłkarze wówczas są pod formą. Pamiętam, że przyszedł Luka Marić, który później grał wszystkie mecze, ale nie był gotowy, by grać jesienią. Wiosna była zupełnie inna, ale zabrakło czasu, jednego-dwóch meczów, żeby wyjść ze strefy spadkowej, a mieliśmy przecież serię sześciu wygranych spotkań z rzędu – wspomina Rumak.
Inną ciekawą historią z bieżącej dekady ligowej jest przypadek Podbeskidzia. Górale po zamieszeniu na linii oni-Lechia-Ruch osunęli się w tabeli na dziewiąte miejsce, mimo że przez chwilę mogli się cieszyć z grupy mistrzowskiej. To z pewnością cholernie bolało, natomiast nic nie zwiastowało aż takiej katastrofy. Siedem punktów przewagi nad Górnikiem Łęczna – wydawałoby się przewaga nie do roztrwonienia.
A jednak.
Marek Sokołowski opowiada: – Było widać rozczarowanie w zespole. Mieliśmy ósemkę przez jeden dzień, po jej stracie zespół się trochę rozkleił, ale też czuł, że jedno zwycięstwo właściwie wystarcza nam do utrzymania. Graliśmy całkiem nieźle, pamiętam, że przed podziałem na grupy grając z Bruk-Betem, potrafiliśmy mu strzelić drugą bramkę nawet w dziesiątkę. Zespół był wówczas psychicznie mocny, wiedział, czego chce, ale do czasu. Potem to, co się wydarzyło, aż trudno wytłumaczyć. Według mojej oceny myśleliśmy: a, ten następny mecz, to na pewno wygramy. Nie myśleliśmy o pierwszych porażkach, raczej panowało przekonanie, że zaraz jest mecz u siebie i na pewno zrobimy trzy punkty, co da utrzymanie. Tak nie było. Gdy zostały dwa-trzy mecze do końca to zwaliło nam się wszystko na łeb i trudno było się podnieść. Trener Podoliński starał się nas pobudzać, natomiast nie wprowadzał czegoś nowego do taktyki i treningu, raczej postawił na wyjścia integracyjne, by wyczyścić nam głowy. A pewnym momencie tej rundy spadkowej głowy były aż zbytnio wyczyszczone.
Podbeskidzie na siedem meczów przegrało sześć.
Sokołowski kontynuuje: – Gdy już pojawiła się realna groźba spadku, to nogi nas przestały nieść. Pamiętam, że pauzowałem w meczu z Koroną, kiedy był remis i z Jagiellonią, która była w kryzysie. Długo prowadziliśmy 2:1, ale Jagiellonia strzeliła nam bramkę na 2:2 za sprawą Vassiljeva. Zubas bronił dobrze całą rundę, a tutaj z 30. metrów puścił między rękami. Remis byłby jeszcze niezły, tyle że w 93. minucie po nieporozumieniu walnęli nam na 3:2. Wtedy było już wiadomo, że drużyna jest odcięta od wszystkiego. Tym meczem. W szatni była burza, prawie rękoczyny. Starałem się to tonować, bo mieliśmy jeszcze jakąś szansę, ale było gorąco. Frustracja narastała, zespół był rozbity, trudno go było zmotywować i scalić. Ten remis z Koroną, pojechaliśmy na Łęczną, musieliśmy wygrać, a dostaliśmy piątkę. Potem z Wisłą zagraliśmy o pietruszkę. W takich sytuacjach piłkarz nie czuje się dobrze, wszystko robi w nerwach i na żyle. Ja wtedy byłem najbardziej doświadczony, może mnie zabrakło za kartki, żeby jako lider potrafić coś wymusić, zagrać na czas, utrzymać się przy piłce. Trener Probierz mówił wtedy, że szkoda dla nas, że nie mogłem wystąpić, nie dlatego, bo byłem super piłkarzem, ale z powodów, o których mówię. Aut, wymuszenie, gra na przeczekanie, jak jest dobry wynik.
Podbeskidzie spadło. Można powiedzieć, że Marek Sokołowski i spółka nie oszukali w końcu przeznaczenia, bo na jesień 12/13 wygrali jeden mecz, trzy zremisowali, resztę przegrali, a i tak jakoś pozostali w lidze. – Czuliśmy wtedy ogromną niemoc, każdy chciał, żeby runda się skończyła. Gdyby trwała jeszcze 10 meczów, to 10 byśmy przegrali. To, że się potem utrzymaliśmy, to jakiś cud nad Wisłą.
Każdy przypadek gorszej serii jest więc inny, każdy ma inne podłoże, ale pewne cechy wspólne można znaleźć.
Rybak wskazuje na podobny schemat relacji w szatni: – Gdy zaczyna się robić gorąco, to pierwszy odruch jest najprostszy: trener zaczyna szukać winy u zawodników, a zawodnicy u trenera. W zespole robią się grupy, że zły trening, złe zmiany, zła taktyka, a trener mówi, że za małe zaangażowanie w meczu. Wtedy jest pierwszy kryzys. Nie głośny, ale za plecami zaczyna się szukanie winnych. I teraz jest kwestia czy zespół wchodzi na właściwe tory i temat jest wyciszony, czy on eskaluje i wtedy w pierwszej kolejności jest najłatwiej zmienić trenera.
Były piłkarz Dyskobolii i Lecha dodaje, że w takim momencie nie pomagają cuda jak na przykład u Wojciechowskiego, który – akurat bez większego powodu – zamrażał premie czy pensje. – To są chwyty poniżej pasa. Takiemu prezesowi jak Wojciechowski wydawało się, że on płaci i decyduje, ale w oczach piłkarzy się ośmieszał. Nie można podpisać umowy z zawodnikiem i potem ją łamać, bo ja jestem pan. A on tak funkcjonował. Tak nie można działać, tych prezesów w tym stylu było kilku, musieliśmy przez to przejść, ale myślę, że czasy takich ludzi minęły albo szybko nie wrócą.
A co ze zmianą trenera i efektem nowej miotły? Za tym musi iść konkret.
Sokołowski: – Musi być bodziec z zewnątrz. Taki trener Michniewicz w Podbeskidziu nie był zły, ale potrzebowaliśmy wstrząsu. Zmienił go Ojrzyński, a wszyscy wiemy, jak on pracuje. Wojsko, krzyk, motywacja, cechy wolicjonalne na najwyższym poziomie. To nam pasowało i czuliśmy się fajnie. Wiele się rozbija o charyzmę. Trener do ratowania musi być wojownikiem, bo z dołku można wyjść na entuzjazmie. Jeśli jednak przyjdzie szkoleniowiec, który impulsu nie da, drużyna od razu myśli, że nowy jest słabszy niż stary. Nowy musi mieć diametralnie inne metody, żeby to zadziałało.
Rybak: – Zmiana trenera na pewno powoduje efekt pierwszego wstrząsu. Zawsze jest ryzyko, bo może przyjść nowy trener i za nim dwa-trzy zwycięstwa, a wtedy jest okej, ale jak nie, to co wtedy? Też często działacze popełniają taki błąd, że robią zmianę tylko dla wstrząsu, a zapominają o tym, że trenera bierze się na dłuższy czas. Trzeba wziąć szkoleniowca, który będzie na pierwszy etap, ale też ma pomysł i wizję na dwa-trzy lata.
Nie ma więc wątpliwości, że w takiej sytuacji kryzysu wiele rozbija się o sferę psychiczną, którą trzeba poprawić, by można było mówić o sukcesie.
Rybak dodaje jeszcze: – Psychika w piłce odgrywa ważną rolę i jeżeli zawodnik przegrywa, to gubi pewność siebie. Przychodzi zła passa i bardzo ważne jest, żeby jak najszybciej ją przełamać, bo z meczu na mecz jest coraz ciężej. Ty trafiasz w słupek, marnujesz setki, a przeciwnik jakoś trafia i załamujesz ręce.
Daria Abramowicz, psycholog sportu, zauważa: – Kiedy niepowodzenia pojawiają się pojedynczo, bez wątpienia zazwyczaj mniejszych kosztów wymaga przygotowanie się do kolejnego meczu i tak zwanego nastawienie na zadanie – kolejne do wykonania. Gdy porażki pojawiają się seriami, wówczas sportowcy często zaczynają zadawać sobie pytania o swoją skuteczność, kwestionują własną dyspozycję czy efektywność działania zespołu. Tego typu bodźce niewątpliwie naruszają poczucie skuteczności, mogą też sprzyjać „wycofywaniu się” właśnie w kontekście podejmowania ryzyka. Z kolei zmiana trenera często wywołuje pewien powiew świeżości. Pojawia się nowa, a przede wszystkim inna „energia”, inne formy komunikacji czy narzędzia pracy. Często zawodnicy otrzymujący takie nowe bodźce czują się lepiej i krótkotrwale poprawia się poczucie skuteczności. Ważnym jest jednak, aby pracować długofalowo nad budowaniem skutecznego zespołu posiadającego wysoki poziom wiary sportowej. Poza tym zdecydowanie zachęcam do budowania poczucia skuteczności zawodnika czy zespołu w oparciu o zasoby i konstruktywne nastawienie na realizację zadań. Zasada tak zwanego kija i marchewki w zdecydowanej większości przypadków działa krótkoterminowo i nie sprzyja rozwojowi w dłuższej perspektywie. Przede wszystkim, warto starać się zidentyfikować przyczyny i źródła niepowodzeń i w sposób konstruktywny nad nimi pracować.
*
No dobrze, a jak ci, którzy mierzyli się z kryzysem, widzą kryzys Wisły?
Rumak: – Ja jestem przekonany, że Wisła może się utrzymać, bo tam są dobrzy piłkarze. Zespół ma też doświadczenie takich zawodników jak Błaszczykowski, Wasilewski, Brożek. Oczywiście, trzeba pamiętać, że oni mają swój wiek i to jest kwestia szczęścia, organizacji, żeby to zagrało. Mi się podobało, jak Wisła funkcjonowała w zeszłym sezonie przy podobnym układzie ludzkim i moim zdaniem ci piłkarze są w stanie dźwignąć szatnię. Dzisiaj mówimy o tym, że oni po 10 porażkach są przybici. Pewnie, że są, ale przeszli tyle w piłce, że mogą wewnętrznie odnaleźć taki feeling i przekazać go reszcie zespołu. Według mnie więc Wisła jest w stanie się obronić, utrzymać i mocno jej kibicuję, bo to jest uznana marka na rynku i Ekstraklasa bardzo dużo by straciła, gdyby Wisła spadła.
Sokołowski z kolei nie przesądza, ale zauważa coś innego: – Moje spostrzeżenie jest takie, że Wisła straciła serce w postaci Sobola. On był gościem, który z nimi niedawno siedział pod prysznicem i mógł się tam zmieniać trener, przyjść jakikolwiek, ale jakby tam siedział Sobol, on by to pociągnął. Wisła Płock była w marazmie i było widać jego rękę. Przyszedł gość z autorytetem i charyzmą, a to jest najważniejsze.
*
Tak czy tak być może przypadek Wisły jest z tych kilku powyższych i najtrudniejszy. Punktowo wygląda to dramatycznie, finansowo bez szału, bodziec w postaci zmiany trenera na razie nie zadziałał.
Dyskobolia, Zawisza, Podbeskidzie ostatecznie nie napisały happy endu. Czy zrobi to więc Wisła?
PAWEŁ PACZUL
Fot. Newspix & FotoPyk