Marek Kozioł to dobry przykład na to, że nigdy nie warto rezygnować marzeń. On nadzieję na grę w PKO Bank Polski Ekstraklasie już stracił. Jeszcze 1,5 roku temu był trzecim bramkarzem pierwszoligowej Stali Mielec. Miał 30 lat i wrócił do rodzimej Sandecji, by spokojnie dograć do końca kariery.
I rozegrał… sezon życia. Zaliczył szesnaście czystych kont, wybronił cztery karne i siłą rzeczy wzbudził zainteresowanie klubów z najwyższego poziomu w Polsce. Zgłosiła się po niego Korona Kielce i dziś jest jej podstawowym bramkarzem.
Czy Kozioł potrafi odejść z Sandecji bez przebojów? Lepiej usiąść przy flaszce niż WhatsAppie? Co w szatni piłkarskiej robi znak drogowy? Jak być wyciszonym kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora? Jak Zbigniew Smółka rozwinął Stal? Dlaczego lepiej nie obnosić się tym, że gra się w piłkę? Jakim cudem bramkarz pojawił się w meczu Pucharu Polski na środku ataku i… strzelił dwa gole? Poznajcie lepiej Marka Kozioła. Zapraszamy.
***
Zawsze drugi, to o tobie?
Czy czułem się zawsze drugi? Wiele razy siedziałem na ławce, nawet na trybunach. Dużo grałem do tej pory tylko w Sandecji, w której spędziłem większość swojej przygody. Złapałem plac w ekstraklasowym klubie i to dla mnie mega wyróżnienie, którego się nie spodziewałem. Przychodząc do Korony nie myślałem na zasadzie: ura bura, idę jako pierwszy bramkarz. Wiedziałem, że będzie rywalizacja i spotkam ludzi, którzy są dłużej w klubie, znają się na swoim fachu i trzeba będzie zachować cierpliwość. Zawsze gdy byłem drugim lub trzecim, wiedziałem, że tylko cierpliwość i sumienna praca mogą mi pomóc. Z doświadczenia już wiem, że jak się człowiek frustruje, wylewa z siebie żale, kasuje go to u trenera. Dlatego jak znów zacząłem sezon na ławce, wiedziałem, że teraz tylko robota i czekanie. Szansa nadeszła, zagrałem kilka meczów i myślę, że w większości nie zawodziłem. I mam nadzieję dalej pomagać w drużynie, bo jesteśmy w takim miejscu, w jakim jesteśmy i teraz głównym zmartwieniem jest ciułanie punktów. Korona musi zostać w Ekstraklasie.
1,5 roku temu zamieniałeś trybuny w Mielcu na Sandecję. Nie mogłeś wtedy zakładać, że jeszcze kiedyś trafisz do Ekstraklasy.
No nie. Trzydziestka na karku, w Mielcu częściej na trybunach niż na ławce, trzeci powrót do Sandecji… To w Stali nauczyłem się cierpliwości. Trenowałem typowo dla siebie, żeby być w formie, a przy okazji pomagać młodszym kolegom w bramce i drużynie. W Sandecji, sam nie wiem, chyba chciałem już powoli kończyć. A zagrałem prawie cały sezon, jeden z lepszych w mojej przygodzie i pojawiła się opcja, żeby jeszcze spróbować w Ekstraklasie. Trochę kłopotliwa, bo już się na to nie nastawiałem, nie chciałem nigdzie wyjeżdżać.
Kłopotliwa?
Myślałem, że już tam osiądziemy, że to już końcówka grania, a okazuje się jednak, że znowu pakujemy walizy. W Sączu mamy już swoje lokum i trzeba było trochę przeorganizować życie. No ale kurczę, spróbowaliśmy i nie żałujemy, zresztą nigdy nie żałujemy swoich decyzji w życiu.
Od skautów można czasami usłyszeć, że drugi bramkarz musi po pierwsze zwiększać rywalizację i naciskać, ale też przede wszystkim potrafić zaakceptować swoją rolę i nie być w szatni zgniłym jabłkiem. Podpiszesz się?
Zgodzę się. Każdy zawodnik, nie tylko bramkarz, musi myśleć w ten sposób. Osoba, która jest zgniłym jabłkiem, truje atmosferę, działa tylko na swoją szkodę. Jest postrzegana przez trenera jako ktoś, kto przeszkadza, a nie pomaga. Może doszedłem do tego z wiekiem, ale nie miałem z tym najmniejszego problemu.
A w przeszłości? Byłeś kiedyś zgniłym jabłkiem?
Wydaje mi się, że nie. Mam spokojny charakter. Nie lubię politykować, że tu zrobię to, tu zrobię tamto, a wtedy może się stanie to albo tamto. Zawsze biorę, co jest i z tego się cieszę.
Jak być oazą spokoju, wyciszonym kwiatem lotosu na spokojnej tafli jeziora?
Duszę w sobie. Poza klubem zdarzało się, że byłem mega wkurzony na swoją sytuację, bo wiedziałem, że zasługuję na grę. Na pewno było tak w w Zagłębiu Lubin, w którym nie dostałem nawet pół szansy. Co miałem zrobić? Nie potrafię latać do trenera, siać fermentu i robić afer. Trzymałem w sobie. I de facto w Zagłębiu nie zaistniałem.
Duże rozczarowanie, zwłaszcza patrząc na okoliczności, w jakich tam trafiłeś. Gdy pod koniec kontraktu zacząłeś rozmowy z Zagłębiem, Sandecja zawiesiła cię w prawach zawodnika. Powód? Najpierw twierdozno, że nie dostałeś zgody na testy w Zagłębiu, na co Zagłębie opublikowało oficjalne pismo, na którym jednak tę zgodę dostajesz. Później… twierdzono, że nie dostałeś zgody na wyjazd na negocjacje z Zagłębiem, czego już nie dało się udokumentować, bo dostałeś ją tylko ustnie. W efekcie trafiłeś do Klubu Kokosa, a Sandecja chciała pod groźbą zmarnowania ci kilku miesięcy ugrać z Zagłębiem jak najwięcej dla siebie.
Każdy spokojnie odchodzi z Sandecji, a z Koziołem zawsze musi być afera. Trzy razy odchodziłem, za każdym razem z przebojami. To były tak błahe sprawy… Ale rządy były takie, a nie inne, nie potrafili zachować chłodnej głowy i dogadać się z Zagłębiem na temat pieniędzy. Sandecja i tak swoje dostała, dosyć sporo, a mi się przeciągał transfer, bo nie mogłem dołączyć do nowej drużyny od początku przygotowań i tak naprawdę trafiłem do niej po kilku kolejkach ligowych. Przyszedł w trakcie, nie wiadomo, co to za gość, kim jest – i tak do końca rundy siedziałem na trybunach. Później ciągnęło się za mną to, że tak źle zacząłem. Mogłem mieć żal na całą sytuację, bo to było kompletnie niepotrzebne. Poszedł przekaz, że samowolnie opuściłem klub. A ja w niczym nie zawiniłem, na wszystko miałem zgody. Wyraził ją ustnie dyrektor sportowy, więc dla mnie było oczywiste, że mogę jechać. Człowiek był młody, nie znał się na takich rzeczach. Później to wykorzystali, bo nie miałem nic na piśmie.
Od zawsze jesteś w jednym klubie, więc nie sądzisz, że ktoś będzie chciał grać nieczysto.
I masz w nim ludzi, których znasz. Ale oni mają też z boku milion podpowiadaczy.
Jak było w Klubie Kokosa?
Byłem zawieszany w prawach zawodnika i biegałem sam. Trening bramkarski wyglądał tak, że sam kopałem piłkę o ścianę i łapałem. Dostajesz szansę z Ekstraklasy, co jest marzeniem każdego chłopaka i… masz przez to podcięte skrzydła. Patrzysz, jak drużyna trenuje, a ty nie możesz, biegasz sam po krzakach. Chora sytuacja.
Jak wyglądało drugie i trzecie odejście?
Przy drugim, gdy odchodziłem do Stali Mielec, miałem ciężki okres, słabo grałem, trybuny nie pomagały. Wszystko się ze sobą zapętlało i też byłem tym wszystkim zdołowany. Nic przyjemnego, gdy spędzasz w klubie tyle życia, a trybuny z tobą jadą. Nie ma co gadać, jechali ze mną jak z burą suką. Dyrektorem sportowym był człowiek z przypadku, z dupy (Paweł Cieślicki – red.). Na konferencji prasowej wdał się w dyskusję odnośnie do mojej osoby, zaczął obwiniać mnie z imienia i nazwiska za miejsce w tabeli. Kończył mi się wtedy kontrakt i zaproponowano mi co prawda nowy, ale znacząco go obcięto. W zasadzie był to kontrakt jak dla juniora. Nie zgodziłem się na niego i odszedłem. Nie miałem w zanadrzu żadnego klubu, ale powiedziałem, że na tych warunkach nie zostanę.
Trzeba się szanować.
Nawet nie chodziło o pieniądze, bo nigdy na nie specjalnie nie patrzyłem. Ale chodziło o to, jaka była moja sytuacja z trybunami i jak się ten człowiek zachował.
Jechanie dyrektora sportowego z własnymi piłkarzami raczej nikomu nie pomoże.
Padały głupie bramki, nie byłem w formie, ale… Nie ma sensu o tym rozmawiać. To działaczyna z okolic. Słoma z butów.
Trafiłeś wtedy do drugoligowej Stali.
Trafiła się fajna opcja. Klub raczkował, dopiero zaczynał się rozwijać, a dla mnie był to taki interes, że w sumie do niego dokładałem, bo sporo dojeżdżałem.
Mieszkałeś w Nowym Sączu?
Nie, wynająłem kawalerkę w Mielcu, ale dość często wracałem, bo w Nowym Sączu została żona, pracowała, później zaszła w ciążę.
Ile to kilometrów?
Około 120. Ale lepsza droga niż z Kielc!
Jak było za trzecim razem, czyli latem?
Znów z przebojami, bo przecież skoro Kozioł odchodzi, to szukamy afery. Zaczęli się czepiać mojej umowy. Na jednym z meczów pojawił się na mnie transparent, ale nawet nie chce mi się komentować takich rzeczy. Nikt z tych ludzi nie zna sprawy, nie spytał u źródła jak było, wszyscy wiedzą najlepiej i opowiadają. Śmiech na sali. Ja sobie znowu nie mam nic do zarzucenia, ale przeboje były.
No więc ja pytam: co powinni wiedzieć, czego nie wiedzieli?
Prezes dał w tamtym sezonie wszystkim zawodnikom w klubie pisma z informacją o możliwości rozwiązania kontraktu. Kto chce, może bez problemu odejść. Sandecja miała problemy finansowe, chciała by miasto dalej rzucało pieniądze i w ramach oszczędności kilku zawodników mogło zejść z kontraktów. No i z tego skorzystałem, skoro wystarczyło przyjść z pismem do prezesa i rozwiązać umowę.
Co zarzucali ci kibice?
Że nie zachowałem się fair w stosunku do klubu. Bo dostałem tu szansę, a teraz odchodzę i klub nic na mnie nie zarobił. Tak na dobrą sprawę nikt z tych ludzi ani mi nigdy nie pomógł, ani nic nie dał, sam swoją postawą sobie wszystko wywalczyłem. Postąpiłem, jak postąpiłem, myśle, żę każdy by z takiej szansy skorzystał. Zwłaszcza, że transfer gotówkowy w moim przypadku nigdy nie doszedłby do skutku.
Nawet nie mam ochoty o tym rozmawiać, bo ten etap mam już za sobą, a trochę dla klubu się jednak zrobiło. Jeden awans, drugi, Sandecja cały czas jest w pierwszej lidze. Ale kibice szybko zapominają o takich rzeczach. Mimo wszystko chciałoby się odrobinę szacunku.
Wychowankowie mają w polskiej piłce najtrudniej?
Zawsze mieli. Najgorsze kontrakty, kluby chcą na nich najwięcej zarobić i robią największe problemy przy odejściu, bo gdy sprzedamy wychowanka, informacja pójdzie w eter, zarobimy, dostaniemy kolejne pieniądze z miasta, bo przecież wychowujemy młodzież… Przerąbane.
Uważasz, że piłkarz to szanowany zawód?
Myślę, że nie. Mówisz komuś, że kopiesz piłkę i ktoś może cię postrzegać jako gościa, który gwiazdorzy, robi z siebie celebrytę. Fajnie jest wtedy, gdy dzieci patrzą na ciebie jak na idola, cieszą się, oczy im się świecą. Dorośli czasem wrzucają wszystkich do jednego wora, mogą kierować się stereotypem.
Znalazłeś się w sytuacji, gdy ktoś nie traktuje cię do końca poważnie, bo jesteś piłkarzem?
Staram się z tym nie obnosić, trzymać do końca dla siebie.
Dlaczego?
Żeby nikt mnie przez ten pryzmat nie postrzegał. Gdy poznawałem swoją żonę, nie mówiłem jej na wejściu, że jestem piłkarzem.
Głupio, by żona pokochała cię za to, jakim jesteś piłkarzem, a nie człowiekiem.
O to właśnie mi chodzi.
Odwaliła ci kiedyś sodówka?
Wydaje mi się, że nie. Musiałoby się to stać w młodym wieku, a w Sandecji kokosów nie było, skończyłem liceum, zrobiłem studia licencjackie w Nowym Sączu. Chyba zdrowo podchodziłem do życia i starałem się żyć skromnie, nie wywyższać się.
Jaki kierunek?
Wychowanie fizyczne z odnową biologiczną.
Widziałeś siebie w roli wuefisty?
Może i widziałem, w sumie fajna fucha. Ale trochę się zniechęciłem, gdy uświadomiłem sobie, że przecież nie wszyscy będą pracować w szkole, bo nie ma tyle miejsc. Moja siostra skończyła ten sam kierunek, zdała w Krakowie magistra z wyróżnieniem i nie dostała pracy. Poszła na drugi fakultet i pracuje w tym kierunku. Człowiek się kształcił, ale nie nastawiałem się na to, by iść do szkoły pracować.
Niektórzy uważają, że niemożliwa jest przyjaźń pomiędzy dwoma bramkarzami, którzy rywalizują o jedno miejsce. A jak ty uważasz?
Zupełnie inaczej i mam na to fajne przykłady. Bramkarze to zawsze najlepsza ekipa! Paweł Zwoliński i Mariusz Różalski z Sandecji to do tej pory dobrzy koledzy, z Kondziem Forencem z Zagłębia od wielu lat co roku spędzaliśmy ze sobą sylwestra. W Kielcach też mamy mega ekipę. Nigdy nie miałem problemu z żadnym z bramkarzy. Może przez mój charakter? Jak nie grałem, nie robiłem krzywych akcji. Praca to praca, a człowiek to człowiek.
Potrafisz złapać wspólny język z młodymi?
Jestem przerażony swoją osobą, bo potrafię! Nieraz tak świrujemy, że jakby ktoś z boku na nas popatrzył, to pomyślałby, że to jakiś oddział zamknięty. Ja raczej nas tonuję, ale nieraz jest śmiesznie.
Z czego bramkarze najczęściej szydzą?
Z trenera bramkarzy, no i ogólnie z siebie. Wiadomo, że zawsze są docinki, trener też z nas żartuje. Nie ma szans, by się któryś obraził.
Za co obrywa się tobie?
Właśnie, kurde, za nic! Jestem miło zaskoczony. Czasami się zastanawiam: ja pierdziele, czuję się chyba w głowie bardzo młodo, bo zachowuję się w stosunku do nich jak rówieśnik, a oni nieraz okazują mega szacunek. I wtedy sobie przypominam, że przecież mam 31 lat.
W czym dzisiejsze pokolenie jest lepsze niż twoje?
Zazdroszczę tego, jak powszechna jest teraz wiedza. Gdybym mógł cofnąć się o 15 lat, mieć świadomość w kwestiach treningów, odżywiania, prowadzenia się… Pod tym względem przeskok jest niesamowity. Za moich czasów nie wiedzieliśmy, jak się odżywiać, co robić dodatkowo, nie było od kogo czerpać, nie było takiej mody. Atmosferę robiło się w inny sposób.
W jaki?
Flacha i jedziemy. Inne czasy, ale fajne czasy. Nie mówię, że akurat siadałem przy flaszce, ale tak się kiedyś robiło atmosferę. Chłopaki z którymi zaczynałem mają już dziś po 50 lat.
Jesteś zdania, że dla atmosfery młodzi czasem powinni opuścić grupę na WhatsAppie i usiąść przy flaszce?
Oczywiście, że tak. Jak najbardziej uważam, że wszystko jest dla ludzi i na wszystko jest moment. Siadasz z kimś, rozmawiasz, poznajecie się, tak się robi atmosferę, scala ekipę. Ja z tym nie mam żadnego problemu, ale jak mówię – jestem wychowany w innej epoce.
Co dziś zmieniłbyś w 22-letnim Marku, którym zaczynają się interesować kluby Ekstraklasy?
Niedawno miałem konsultacje z psychologiem sportu i wydaje mi się, że bardzo dużo mi pomogły. Może zacząłbym iść w tym kierunku, bo jak patrzę na swoją historię, to czasem zdarzało się wpuścić głupie bramki przez rozluźnienie czy brak koncentracji. Są na to sposoby w pracy z fachowcem, który zdradzi niuanse i ćwiczenia. Jakbym miał się cofnąć, spróbowałbym w tę stronę.
W Koronie panuje dobra atmosfera?
Tak. Nie ma zgniłych jabłek czy sytuacji, gdy jeden kopie pod drugim dołek. W szatni jest bardzo dużo nacji i wiadomo, że pojawiają się grupy, ale tak jest wszędzie. Każdy każdego szanuje i atmosfera jest zdrowa, dobra. Jesteśmy w ciężkiej sytuacji i to też nas scala, bo wszyscy musimy z niej wyjść.
Z drugiej strony ktoś może mieć poczucie, że skoro dzieje się źle, to trzeba dograć do końca i się zawijać, widząc jaki jest przemiał osób w Koronie.
Ze swojej perspektywy odbieram grę w Koronie jako szansę. Ktoś może traktuje klub jako przystanek i za chwilę będzie w innym miejscu, może lepszym, ale już grając wie, że tu nie zostanie. Ja podchodzę do sprawy zupełnie inaczej. Zdecydowałem się na taki ruch i w tym kierunku chciałbym podążać. Zależy mi na tym, by ten klub został w Ekstraklasie. Czuję, że jestem za to współodpowiedzialny. Ale nie mogę mówić za kogoś, bo nie wiem, co siedzi w jego w głowie.
Dużo zmieniło się w twoim życiu, od kiedy grasz regularnie w Ekstraklasie?
Rodzina częściej ma okazję zobaczyć moje mecze, czy to w telewizji, czy na żywo. A tak to nic, co mogło się zmienić? No, jeszcze pojawiły się wywiady!
Rodzina przyjeżdża w dużej delegacji?
Zawsze teściu i tata starają się przyjechać, kuzyn czasem też. Teraz z kolei wybierają się mamy. Czyli jeszcze wierzą w syna.
Zdarzyło się na początku sezonu odebrać telefon od taty albo teścia z pytaniem „gdzieś ty poszedł”?
Absolutnie nie, czy dobrze, czy źle, rodzina zawsze wspiera, nie mogę złego słowa powiedzieć. Bardzo mocno kibicują i zawsze są ze mną.
Ucieszyłeś się ze zwolnienia Gino Lettieriego?
Szczerze powiedziawszy, było mi to obojętne, bo trener zapowiedział już na konferencji, że będzie zmiana w bramce, ale nie zdążył jej zrobić. Krótko pracowaliśmy. Miałem, wiadomo, swoje spostrzeżenia, ale trener nie żył z zawodnikami jakoś bardzo przyjacielsko, nie rozmawiał ze mną czy innymi często, więc ani się z nim nie zżyłem, ani nie zdążyłem go znienawidzić. Było mi obojętne.
Początek w Koronie mógł być dla ciebie kolejnym rozczarowaniem – przyszedłeś jako czołowy zawodnik pierwszej ligi, z szesnastoma czystymi kontami w sezonie, czterema obronionymi karnymi. A tu na twojej pozycji gra młodzieżowiec.
Na początku przygotowań zostałem zarżnięty fizycznie, nie miałem siły nawet wchodzić po schodach. W życiu nie przebiegłem tyle, co na tym okresie przygotowawczym. Jak już nogi puściły, zaczynałem się czuć coraz lepiej i trenerzy to dostrzegali. Ale na początku był trup. Nie wiem, czy to miało jakiś wpływ na decyzję trenera, ale wydaje mi się, że i tak grałby młodzieżowcem na bramce, bo w pewnym momencie młodzieżowcy z pola posypali się kontuzjami i nie miał za dużego pola manewru, a Paweł Sokół wyglądał dobrze. Czy się czułem zawiedziony? Nie. Wiadomo, że człowiek by chciał, ale jest decyzja i tyle, działamy dalej. Nauczyłem się tego w Stali Mielec, bo tam w dziwnych sytuacjach nie byłem wystawiany do gry, później przesiadłem się na trybuny.
Dziwnych sytuacjach?
Przyszedł do nas Zbigniew Smółka i do końca rundy wszystko grałem, zachwalał mnie, kilka razy byłem w jedenastkach kolejki. Po zimie… zostałem totalnie odstawiony. Do tej pory nie wiem, dlaczego. Nawet nie mam pomysłu, co takiego zrobiłem. Na następny sezon trener Smółka pozbył się Tomka Libery, mnie też chciał i grał tylko młodzieżowcami, – jeden w składzie, drugi na ławce. A ja miałem swoje miejsce na trybunach.
Jesteś fanem przepisu o młodzieżowcu?
Teraz jak już jestem stary to nie! Śmiałem się zawsze, że też z tego przepisu korzystałem. Wtedy wydawał mi się fajny, dzisiaj niekoniecznie (śmiech).
Zależy od punktu siedzenia, w twoim przypadku dosłownie. Ściskałeś latem kciuki za szybki powrót do formy Mateusza Spychały?
No jasne, bardzo go wspierałem! Śmiałem się, że muszę o niego zadbać, bo to moja jedyna nadzieja.
Smółka w Arce pozostawił po sobie niezbyt dobrą opinię, z kolei ze Stali słychać było same pozytywne głosy. Czasami w życiu trenera jest jedna drużyna, jak Banda Świrów Leszka Ojrzyńskiego, w której wszystko trybi i wychodzi coś unikalnego. Tak było ze Stalą Smółki?
Coś w tym może być. Stal stała się przez Smółkę dużo bardziej profesjonalna. Mogę to porównać, bo byłem w klubie i przed nim, i za jego rządów. Dużo wymagał od włodarzy. Chciał, by boisko przed każdym boiskiem było skoszone, polane, wymalowane.
Niby oczywistości.
A przed nim nie do końca było to zadbane. Czasami były to banały – sprowadził do klubu rowerki, zrobił salkę do ćwiczeń, potrzebował dwóch masażystów, to zoorganizowali mu. Klubu nie było stać na wszystko. Chciał, byśmy wszyscy jechali na obóz w takich samych butach, a klub nie mógł nam ich zapewnić, to kupiliśmy je sobie sami. Na obóz jechaliśmy ze swoimi torbami, ale każdy musiał mieć czarną. Trener przykładał wagę do wielu takich detali i w klubie starali się, by wszystko miał. Zresztą wynik też był nienajgorszy.
Zgadzasz się ze stereotypem, że każdy bramkarz musi być na swój sposób świrnięty?
Całe życie to słyszę. Zależy, co kto rozumie pod słowem „świr”. Jakbyś teraz zobaczył ekipę bramkarzy w Koronie, no to stwierdziłbyś, że to świry. Ale pozytywne! Nie takie, że idą na miasto i będą wbijać noże w żebra. Dużo żartów, uśmiechu, dużo charakteru. Takie cechy rozumiem pod słowem “świr”, choć nie ma jednego przepisu na bycie bramkarzem.
Jaka cząstka ciebie jest świrem?
Ja też nie jestem jakiś normalny, lubię porobić krzywe jazdy, pośmiać się, pożartować, poświrować.
Najdziwniejszy żart z szatni piłkarskiej?
Mogę powiedzieć o uciętych skarpetkach, ale to oczywiste. Kiedyś po którymś z meczów przynieśliśmy do szatni znak drogowy ostrzegający o rondzie.
Co miało to oznaczać?
Po prostu, znak się kiwał, to go wzięliśmy. Nie wiem po co, nie wytłumaczę ci (śmiech). Później był problem, bo co z tym znakiem dalej zrobić?
Jesteś innym człowiekiem na bramce, innym w codziennym życiu?
W życiu jestem spokojniejszy. Wiadomo, w bramce na meczu trzeba żyć, drzeć się, człowiek się denerwuje, są emocje. Nieraz coś na kogoś się rzuci z pretensjami, dopiero potem sobie przemyśli.
Bramkarz musi żyć w bramce?
Ludzie są różni, różne mają charaktery, jednemu coś pomaga, drugiemu nie. Nie ma reguły. Ja też zauważam u siebie, że jednym razem żyję meczem, jestem cały czas pod grą i dobrze to wychodzi, a innym razem widzę, że jestem jakiś taki spokojny i powtarzam sobie „obudź się”. Nie ma reguły.
Przenosisz problemy z piłki do domu?
Staram się nie. W ogóle nie lubię z nikim rozmawiać o piłce, także w domu. Ale wiadomo, to nieuniknione. Wracam z treningu czy meczu, to normalne, że żona pyta „jak tam?”, albo ogląda mecz i pyta o konkretne sytuacje. Nie da się uniknąć tematu, ale też bez przesady, trzeba oddzielić życie prywatne od pracy i myślę, że mi się to udaje.
Dlaczego nie lubisz rozmawiać o piłce?
Może dlatego, że się na niej nie znam? Ktoś się mnie o coś pyta, a ja nie wiem, co odpowiedzieć. Śmieję się, ale nigdy nie ekscytowałem się wynikami, meczami. Bardziej interesowało mnie moje podwórko, moje mecze, moje wyniki.
Ekstraklasę śledzisz?
Cały czas, przed przyjściem do Korony także. Swoją ligą żyję bardziej niż zagranicznymi.
Dlaczego chętniej oglądasz polską piłkę?
Lepiej mi się ogląda mecz, gdy mam w drużynie kogoś znajomego. Jest inaczej. Zawsze wolę włączyć Ekstraklasę niż ligę angielską, chyba że jest mega dobry mecz.
Uważasz, że powinno się oglądać Ekstraklasę jak serial, bardziej śledzić losy postaci niż oglądać samą piłkę?
Chyba coś w tym jest. Ktoś jest znajomy, chcę go oglądać. Niekoniecznie siedzę i oglądam mecz od deski do deski, lubię słuchać, jak leci w tle.
Złośliwy powiedziałby, że i tak się nie da patrzeć.
Jak oglądam od dechy do dechy, to można się wkręcić, nieraz trafiają się fajne mecze.
Zgodzisz się, że o polskiej piłce powinno się mówić z przymrużeniem oka?
Szanuję naszą ligę i podchodzę do niej z respektem. Na dobrą sprawę, to najlepsza liga w naszym kraju, nie ma lepszej. Trzeba ją brać taką, jaka jest, starać podnosić poziom i respektować.
Pamiętasz, jak Leszek Ojrzyński przesunął kiedyś Pavola Stano na środek ataku?
Pamiętam.
Gdyby Mirosław Smyła potrzebował dziewiątki, zgłaszasz gotowość?
Tak!
Jakim cudem zagrałeś w meczu Pucharu Polski na ataku?
To były bardziej żarty. Sandecja trafiła w okręgowym pucharze na swoje rezerwy. W lidze broniłem, w Pucharze siedziałem na ławce. Drużyny były podzielone, ale nie było powiedziane, która ma wygrać, mieliśmy rozstrzygnąć na boisku. Przed meczem zarzuciłem trenerowi Araszkiewiczowi, bo z nim byłoluźno, że skoro mam siedzieć na ławce, to może bym wszedł na drugą połowę na atak i na pewno coś strzelę.
Araś, człowiek orkiestra, dwadzieścia minut przed końcem woła mnie: – To dawaj, wchodzisz!
Na trybunach było trochę ludzi i śmiali się ze mnie, bo wybiegł taki wysoki patyk w przykrótkiej koszulce i spodenkach. Strzeliłem dwie bramki i skończyło się 3:3, a potem wygraliśmy w karnych. W sumie dosyć ładne te bramki, jedna z szesnastu metrów z woleja po okienku. Było to raczej na zasadzie żartu niż poważnego futbolu, ale jeśli trener chce – nie ma problemu, mogę próbować na dziewiątce. Zgłaszam gotowość!
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK / 400mm.pl