Pięć miesięcy funkcjonowania przepisu o młodzieżowcu za nami. Nie będziemy wyciągać pochopnych wniosków na temat tej zmiany, bo żniwo – pozytywów lub negatywów – zbierzemy jako polska piłka dopiero za kilka sezonów. Natomiast możemy zaobserwować już pewne zjawiska. W te niespełna pół roku przepis zdążył już pomóc – piłkarzom typu Bartosz Bida czy Damian Michalski. Ale też trochę napsocił tym młodzieżowcom, którzy kiszą się na ławkach rezerwowych i trybunach. A widzimy, że jest ich więcej niż przed rokiem.
Jedną z naszych największych obaw po wprowadzeniu tego przepisu było chomikowanie przez kluby młodzieżowców po ławkach. To było naturalną konsekwencją wprowadzenia tego wymogu – jeśli zespół obligatoryjnie musi mieć na boisku przynajmniej jednego młodzieżowca, to na ławce siłą rzeczy będzie musiał mieć ze dwóch, nawet trzech. Na wszelki wypadek – kontuzja, słabszy występ, możliwość roszad taktycznych. No i w perspektywie długoterminowej lepiej mieć jakieś zabezpieczenie, bo niech ten „główny” młodzieżowiec posypie się na pół rundy i już jest problem.
Dlaczego się obawialiśmy? Siedzenie na ławce nic młodemu zawodnikowi nie przynosi. Jeszcze w takim Lechu Poznań problemu nie ma – jeśli młody nie zagra w pierwszej drużynie, to następnego dnia pojedzie na mecz drugiej ligi z zespołem rezerw. Ale inne kluby – w najlepszym przypadku – mogą wysyłać niewykorzystanych młodzieżowców na czwarty poziom rozgrywkowy. Z punktu widzenia szkoleniowego – niewielki pożytek. Zwłaszcza, że wielu z nich pewnie dałoby radę sobie w I czy II lidze. A dobrze wiemy, że kluby z zaplecza Ekstraklasy chętnie sięgają po zdolnych chłopaków z Ekstraklasy.
Niestety dane potwierdzają, że zjawisko o którym piszemy faktycznie zaistniało. Zresztą gdy robiliśmy rozeznanie w klubach przed sezonem, to wielokrotnie słyszeliśmy: „będziemy musieli trzymać tych chłopaków w klubie, żeby mieć jakieś zabezpieczenie, choć pewnie niektórzy z nich będą poszkodowani”. Przejdźmy do wyliczeń:
– w poprzednim sezonie 65 Polaków z rocznika 1997 i młodszych udało się na wypożyczenie do innych klubów (od Ekstraklasy do III ligi)
– w tym sezonie zaledwie 33 polskich młodzieżowców (rocznik 1998 i młodsi) trafiło na wypożyczenie do klubów z poziomu Ekstraklasy lub niższych
Oczywiście bierzemy pod uwagę, że zimą dojdzie jeszcze kilka ruchów, natomiast doświadczenia z zeszłego roku pokazują, że takich ruchów jest zdecydowanie więcej latem. Zatem już dziś możemy wysnuć wniosek, że rykoszetem dostało się chłopakom, którzy niekoniecznie grają regularnie w Ekstraklasie, ale muszą być w klubie na wszelki wypadek. Mogliby pokopać sobie w Niepołomicach, Tychach czy Chojnicach, ewentualnie gdzieś w II lidze, ale póki co siedzą na ławce lub trybunach w Ekstraklasie. Uczą się siedzenia, a nie grania.
[etoto league=”pol”]
Kto idzie po linii najmniejszego oporu?
Przepis o młodzieżowcu zakłada, że w przybliżeniu 9% całkowitej liczby minut przypadnie w grze zawodnikowi z rocznika 1998 lub młodszego. Warto zatem sprawdzić – które kluby z Ekstraklasy idą po linii najmniejszego oporu, wystawiają tego jednego młodzieżowca, a jeśli mają już dwóch młodziaków na boisku, to w klubie ogłasza się pierwszy stopień alarmowy.
Najmniej szans ponad przepis dostają młodzi w Śląsku Wrocław (9.23% całkowitego czasu gry przypada młodzieżowcom). Dalej jest Piast Gliwice (9,89%) oraz Cracovia (9,98%). Tylko jeden klub w Polsce poświęcił młodzieżowcom więcej niż 18% możliwego czasu gry i jest to oczywiście Lech Poznań z wynikiem 30,87% (dane via EkstraStats).
Poznaniacy służą za naczelny argument zwolenników przepisu w dyskusjach o tym, że wymóg ten ma sens. Z tym, że używanie tego przykładu jest kompletnym kuriozum, bo przepis w żaden sposób nie wpłynął na funkcjonowanie Lecha. Oni właśnie są przykładem na to, że młodzież można wprowadzać bez zważania na wymogi, dyrektywy i zalecenia. Na siedemnaście dotychczasowych kolejek tylko w jednej Lech nie dał młodzieżowcom najwięcej minut spośród wszystkich ekip Ekstraklasy. To jasny dowód na to, że Kolejorz stawiałby na młodzież czy z przepisem, czy bez niego.
Odnieśmy się zatem do tych klubów, w których dziś modzieżowcy grają najmniej. Na ile przepis zmusił te zespoły do podniesienia minut przeznaczonych na grę młodzieżowców?
– Śląsk Wrocław – sezon 2018/19 – młodzieżowcy zagrali 7,45% możliwego czasu gry – sezon 2019/20 – młodzieżowcy rozegrali 9,23% czasu gry
– Piast Gliwice – sezon 2018/19 – młodzieżowcy zagrali 8,15% możliwego czasu gry – sezon 2019/20 – młodzieżowcy rozegrali 9,89% czasu gry
– Cracovia – sezon 2018/19 – młodzieżowcy zagrali 2,4% możliwego czasu gry – sezon 2019/20 – młodzieżowcy rozegrali 9,98% czasu gry
I o ile w przypadku Śląska i Piasta te różnice są marginalne, o tyle przykład takiej Cracovii pokazuje, że jednak bat w postaci przepisu coś zmienia. Pozostaje jednak pytanie – czy ten bat w perspektywie krótkoterminowej działa, czy jednak trzeba poczekać na długofalowe efekty? Nie mamy bowiem przekonania, że minuty dla Sylwestra Lusiusza są jakimś poważnym zastrzykiem optymizmu dla polskiej piłki, bo chłopak wygląda do bólu przeciętnie. Chowa się za Januszem Golem, wybiera najprostsze rozwiązania, czasami przypomina nam się o jego obecności dopiero w drugiej połowie. To akurat klasyczny przykład gry młodzieżowcem z musu.
A takich musów jest w Ekstraklasie sporo. Po Cracovii widać to najdobitniej, ale za przykład może też służyć Arka Gdynia, która męczyła się z młodymi skrzydłowymi, którzy zaniżali poziom nawet słabej w skali Ekstraklasy drużyny. Poniekąd wypalił Wawszczyk, natomiast wciąż daleko nam do wniosku, że on wybija się w tej defensywie gdynian ponad przeciętność. Po prostu jest nieco lepszy od Antonika grającego na skrzydle. Co dalej? Wisła Płock też długo szukała, aż wreszcie przesunęła prawonożnego stopera Michalskiego na lewą obronę i to zdało egzamin. Wcześniej były chociażby nieudane eksperymenty z Żynelem w bramce (dwa sprokurowane karne w dwóch meczach). Korona Kielce ustatkowała się z młodzieżowcami za kadencji trenera Smyły, jednak za Lettieriego też były desperackie poszukiwania – Sokół bronił kiepściutko, testowano Szymusika, jednak młodzieżowcy też raczej zaniżali poziom niż go podnosili.
Dochodzimy zatem do wniosku, że w klubach, które do szkolenia młodzieży podchodzą nieco po macoszemu (lub to podejście zmieniło się dopiero niedawno i na efekty będzie trzeba poczekać) problem będzie jeszcze istniał, a przepis o młodzieżowcu nie działa zgodnie ze swoim założeniem.
Kilka jaskółek
Dostrzegamy jednak pozytywy tego przepisu. Widzimy bowiem zawodników, którzy gdyby nie ten przepis, to pewnie by nie grali. A już na pewno nie graliby tyle. Pozytywem jest pojawienie się w lidze Bartosza Bidy. Trener Ireneusz Mamrot między wierszami przyznawał, że gdyby nie wymóg posiadania na boisku młodzieżowca, to pewnie Bida trafiłby na kolejne wypożyczenie. A tak – jest jednym z jaśniejszych punktów ofensywy Jagi. Trzy gole, asysta, średnia not 4,91 – jak na zawodnika dopiero witającego się z ligą to niezłe przywitanie.
Drugim takim zawodnikiem, który może podziękować władzom Ekstraklasy za wprowadzenie tego wymogu, jest wspomniany Michalski. Przypuszczamy, że gdyby nie ten przepis, to musiałby czekać na urazy kilku starszych gości wyprzedzających go w kolejce do grania na środku obrony. Defensywa płocczan składałaby się pewnie ze Stefańczyka, Urygi, Rzeźniczaka i Tomasika. A tak – trener Sobolewski musiał pokombinować. Nie powiemy, że rośnie nam w Płocku nowy Zanetti, ale na pewno Wisła zyskała na przesunięciu Tomasika wyżej i ustawieniu Michalskiego na boku defensywy.
Wśród pozytywów przepisu możemy wymienić też Sebastiana Milewskiego. Wiadomo – Fornalik musiał załatać dziurę po Dziczku i starał się coś wymyślić. Czy Milewski jest koniem pociągowym Piasta? No nie, natomiast widzimy postępy względem tego, co grał w Zagłębiu Sosnowiec. Regularna gra, ręka Fornalika i otoczenie go niezłymi piłkarzami pokroju Felixa czy Hateleya sprawia, że chłopakowi coraz bliżej do solidnego ligowca.
I to chyba właściwie tyle z postaci, które swoje minuty zawdzięczają przepisowi o młodzieżowcy i którzy grając nie sprawiają wrażenia, że są piątym kołem u wozu. Oczywiście wśród ekstraklasowej młodzieży podoba nam się Klimala, Jóźwiak, Płacheta, Puchacz, Kowalczyk, Karbownik, Szczepański czy Slisz, ale właściwie każdy z nich minuty wywalczył sobie sam i grałby pewnie bez zważania na to, czy w protokole meczowym miałby literkę „M”, czy też nie.
Zatem z jednej strony po tych kilku miesiącach od wprowadzenia wymogu młodzieżowca widzimy kilka pozytywów (rzeczona trójka piłkarzy, przymuszenie takiej Cracovii do przemodelowania kadry na korzyść młodzieżowców). I być może gdyby spojrzeć na ten przepis wąsko, to można tylko przyklasnąć. Natomiast ogarniając szerszą perspektywę trudno nie dostrzec odprysków tej mini-reformy. Zwłaszcza mamy tu na myśli przyblokowanie wielu młodzieżowców w klubach i brak ich wypożyczeń do niższych lig. Ponadto nie mamy też przekonania co do skuteczności czysto psychologicznej. Bawimy się w gdybologie, którą tak ładnie wykpił w jednym z kawałków raper Łona, niemniej po głowie chodzi nam pytanie – czy przykładowy Lusiusz rozwijałby się lepiej, gdyby na miejsce w składzie musiał zapracować, a nie dostawał je za darmo?
Fot. FotoPyk