Jose Mourinho wstał i skierował trzy palce ku górze.
– To? 3:0. 3:0. Wiesz, co oznaczają te trzy palce? 3:0. Ale oznaczają też trzy tytuły Premier League i to, że wygrałem ich więcej niż pozostałych dziewiętnastu menedżerów zebranych do kupy. Trzy dla mnie, dwa dla nich. Szanuj to człowieku. Szanuj. Szanuj. Szanuj.
Dziennikarze na wyspach znali go doskonale. Wiedzieli, że dociskając go odpowiednio długo, w końcu dostaną materiał na „jedynkę” kolejnego dnia. Po przegranym 0:3 spotkaniu z Tottenhamem wystarczyło im dziewięć dobrze postawionych pytań, by The Special One dał jedno z najbardziej symbolicznych show jako menedżer Manchesteru United.
Na wybuch zanosiło się już od dłuższego czasu.
Nie trzeba było efekciarskich burz mózgów jak u doktora House’a, by stwierdzić tak doskonale już znane symptomy. Kilkanaście lat z Jose Mourinho na świeczniku sprawiło, że w zasadzie odnośnie każdej sztuczki można było zanucić za Marylą Rodowicz „ale to już było”.
Podlewany nieustannie benzyną konflikt z jedną z największych osobowości w szatni? Przerabiane już choćby z Ikerem Casillasem, przerobione z Paulem Pogbą, którego – mimo bardzo trudnej relacji – nie udało się ostatecznie wypchnąć poza Old Trafford.
Otwarta, niczym nieskrępowana krytyka polityki transferowej? Case sprowadzonego wbrew woli Portugalczyka do Chelsea Szewczenki i ultimatum postawione Romanowi Abramowiczowi – albo po mojemu, albo wcale? Znajdował odzwierciedlenie w wypowiedziach o tym, że na tournee przed sezonem nie pojechał ani w połowie, ani nawet w trzydziestu procentach „jego zespół” i w kolejnych głośnych próbach wymuszenia wymiany Martiala na Williana czy transferów wiekowych środkowych obrońców. Alderweirelda, może Boatenga.
Praktycznie żadne życzenie Mourinho odnośnie wzmocnień nie zostało spełnione. Niby nie otrzymał wypowiedzenia, niby miał szykować wicemistrzowski zespół na kolejny sezon, ale jednocześnie dostał największy z dowodów nieufności.
Gołym okiem było widać, że Manchester United potrzebuje wielkiej przebudowy.
W Mourinho nie widziano jej głównego architekta.
Już parę miesięcy wcześniej mówił o piłkarskim dziedzictwie. Na swoją konferencję prasową przygotował kilka kartek z cyferkami, statystykami, a także używany w co drugim zdaniu zwrot football heritage. Wszystko, by pokazać, że nie dysponuje zawodnikami, od których można wymagać tyle, co choćby od piłkarzy Manchesteru City. On odziedziczył zespół, który zajmował w trzech wcześniejszych sezonach 4., 5. i 7. miejsce, podczas gdy Pep Guardiola – choć nie wymienił go z nazwiska – drużynę pełną zwycięzców.
Stąd on też chciał mieć w zespole takich właśnie zwycięzców.
My way or the highway.
Kto nie z Mieciem, tego zmieciem.
To Mourinho został zmieciony kilka miesięcy później. Ostatni akt jego nieszczęścia rozpoczął się zaś w scenie odegranej w Teatrze Marzeń w sierpniowy poniedziałek.
[etoto league=”eng”]
Taktyka reaktywna. Prawdziwy konik Mourinho. Samuel Eto’o jako lewy obrońca w spotkaniu, w którym Inter zatrzymał wielką Barcelonę i jej kosztem awansował do wygranego później finału Ligi Mistrzów. Albo, by nie szukać tak daleko, Ander Herrera jako plaster dla Edena Hazarda w wygranym 2:0 spotkaniu z mistrzowską Chelsea w sezonie. Czy ultradefensywne 6-3-1, które dało zwycięstwo nad Liverpoolem.
Kiedy dzięki dostosowaniu strategii do przeciwnika wygrywa, jest wielki. Może nagrywać o tym znakomite, oglądające się jak kawał dobrego krótkometrażowego kina Masterclass. Gdy opowiada o tym, jak przechytrzył Barcelonę na San Siro, ogrywając ją 3:1, jak „zamknął Messiego w więzieniu”… Doskonale się to ogląda.
Kiedy jednak nie wygrywa, kiedy jego taktyczne zwroty akcji zostają rozczytane przez przeciwnika, dostaje mu się dziesięć razy bardziej. Za to, że prowadząc wielkie zespoły nie chce narzucać w starciach z czołowymi drużynami ligi, innymi renomowanymi na Starym Kontynencie, robi wiele, by wytrącić atuty rywala w ataku, a znacznie mniej, by wyeksponować swoje.
Bartek Andryszak, analityk QPR, w wywiadzie dla Weszło powiedział coś takiego: „Gole to czasami błąd systemu. Masz kilka tysięcy zdarzeń na boisku, a ostatecznie jest jeden gol. Możesz przygotować wszystko, a ostatecznie ci, którzy są odpowiedzialni, to zawodnicy z ich umiejętnościami. Jeśli menedżer sprowadzi zawodnika, który wykona jego plan, to jest perfekcja”.
Mourinho nie można było zarzucić lenistwa w przededniu starcia z Tottenhamem. Miał plan. Jego zespół wyszedł na plac gry w zupełnie innym ustawieniu niż to rozrysowane na papierze. 4-4-2 z kartki wręczonej oficjelom przed spotkaniem, błyskawicznie zrobiło się 3-5-2. Trzecim stoperem, grającym jako półprawy, okazał się być Ander Herrera.
Cel?
Przede wszystkim – spacyfikowanie Rose’a i Trippiera. Obrońcy Tottenhamu znani byli z tego, że grają bardzo wysoko i dodają szerokości ustawieniu. W fazie ataku grali zwykle niemal jak skrzydłowi. Mourino wystawiając Shawa i Valencię na wahadle, czy wręcz na boku pomocy, zmusił dwóch bocznych Spurs do cięższej pracy w obronie, jednocześnie agresywnie pressując ich zawsze wtedy, gdy byli w posiadaniu piłki.
Tak właśnie powinien w 16. minucie paść pierwszy gol. Valencia i Fred zamknęli Danny’emu Rose’owi wszystkie opcje podania, Lukaku przechwycił podanie Rose’a do tyłu i minął Hugo Llorisa. Wszystkie klocki były dokładnie w tych miejscach, gdzie Mourinho chciał je zobaczyć. Pozostawała formalność. Skierowanie piłki do pustej bramki, do której nie miał szans z asekuracją dobiec którykolwiek piłkarz Spurs.
Lukaku spudłował.
Do chwili, gdy padł pierwszy gol, Rose wykonał 23 podania. Aż 15 było niecelnych, Trippier podawał 38-krotnie, 12 razy niecelnie. Mourinho przewidział, co może się stać, gdy pośle Valencię i Shawa do wysokiego pressingu i przykaże całemu zespołowi, by doskakiwał do rywali z piłką szybko i agresywnie. Nie przewidział, że gdy jeden z nich popełni ogromny błąd, jego piłkarz odpowie jeszcze większym.
Bocznym Tottenhamu nie pomagał też fakt, że musieli nieustannie mieć się na baczności, bo w ich własnym polu karnym przy atakach United nieustannie znajdowało się trzech zawodników – Lukaku, Lingard i albo grający na dziesiątce Fred, albo będący sporym zagrożeniem w walce o górne piłki Matić lub Pogba. Tak z kolei Lukaku mógł zdobyć drugą bramkę – trójka w szesnastce zmusiła zawężenie linii obrony i otworzyła przestrzeń na lewym skrzydle przed Shawem. Idealna wrzutka, dalekie od idealnego wykończenie.
W pierwszej części meczu szansę miał też Fred, gdy wraz z Lukaku zostali dwa na dwa ze stoperami i mądrym ruchem wymusił piłkę, by zakończyć akcję nieznacznie niecelnym strzałem. Swoje groźne uderzenie oddał również i Paul Pogba, Lloris musiał się konkretnie nagimnastykować, by odbić je do boku.
Na przerwę Manchester United powinien był schodzić z prowadzeniem, Tottenham – z myślą, jak tu odwrócić losy meczu.
Z pomocą przyszli stoperzy Mourinho, którzy jeden po drugim zawalili po golu.
Jones nie wyskoczył do główki z Kanem. 1:0
Herrera nieprzyzwyczajony do gry na stoperze sprawił, że posypała się pułapka ofsajdowa. 2:0
Smalling jako ostatni obrońca dał się oszukać 1 na 1 Lucasowi Mourze. 3:0.
3:0. 3:0. Wiesz, co to oznacza?
Mourinho wiedział doskonale.
Widział, jak kibice opuszczają stadion jeszcze przed końcowym gwizdkiem. Na pomeczowej konferencji stwierdził, że fani są najlepszym papierkiem lakmusowym tego, co robi na Old Trafford i że oklaski dla zespołu po przegranym meczu to najlepszy dowód, że jego drużyna grała dobrze.
Jeden z dziennikarzy rezolutnie odparował, czy opuszczenie stadionu przez ogromną rzeszę fanów jeszcze przed ostatnim gwizdkiem nie jest wymownym sądem nad drużyną Mourinho.
To było wspomniane dziewiąte pytanie, po którym Mourinho wyszedł z konferencji apelując o szacunek dla jego osiągnięć. Dla trzech tytułów mistrza Anglii, podczas gdy reszta pracujących w tamtym momencie w Premier League menedżerów miała łącznie dwa.
Zwycięski Jose Mourinho zawsze, ale to zawsze kpił z menedżerów, których sukcesy zdążył pokryć kurz.
Jose Mourinho po meczu z Tottenhamem chwycił za ściereczkę i zaczął zdejmować ten pokrywający jego złote medale.
To samo zrobił cztery dni później, odwołując się dość nieudolnie, co później zostało mu w mediach wytknięte, do Hegla i do jego dzieła „Fenomenologia ducha”. I oczywiście do swoich triumfów. W końcu jest jedynym menedżerem, który wygrywał ligę hiszpańską, włoską i angielską.
Cóż, jeśli ktoś o tym zapomniał, trudno było go akurat w tej chwili winić.
Manchester United zaczął sezon dokładnie tak, jak wymarzyli to sobie oponenci Mourinho. Jose Mourinho zaczął sezon dokładnie tak, jak wymarzyli to sobie oponenci Mourinho. Jeśli ktoś liczył na jego odmianę, na uśmiech, na puszczenie oczka – nic z tego. Irytujący zgred pozostał irytującym zgredem, jego największe jesienne zwycięstwo – comeback z Juventusem w Turynie – już zawsze będzie miało twarz Portugalczyka. Przykładającego dłoń do ucha, dziko zadowolonego z uciszenia choć na chwilę szczekających coraz głośniej psów.
Cztery dni później rozklepał go Manchester City, w jednej z akcji wymieniając 44 podania, nakazując wicemistrzowi Anglii biegać za piłką jak jakiemuś Huddersfield. Z pięciu meczów po wiktorii na Juventus Stadium, United wygrali jedno, z Young Boys, po bramce Fellainiego w 91. minucie.
Wielki Manchester United babrał się walkę w środku ligowej stawki. Wielki Manchester United ledwo uniknął wykopania z Ligi Mistrzów.
Mourinho kopa w cztery litery nie uniknął. Oczywiście w swoim trzecim sezonie w klubie.
Doprawdy trudno nie stwierdzić, że sporo z tego, co złe w tamtym sezonie, na Old Trafford rozpoczęło się feralnego sierpniowego wieczora, gdy do Manchesteru przyjechały Koguty z północnego Londynu.
Dziś odwiedzają Old Trafford po raz pierwszy od tamtego spotkania. I choć Mourinho od początku swojej przygody ze Spurs wygląda na człowieka odmienionego – zbijającego piątki z dzieciakami przed meczem, zapraszającego do szatni chłopca od podawania piłek, który „dał asystę” w meczu z Olympiakosem, choć powtórzył już dziesiątki razy (fałszywie?) skromne „tu nie chodzi o mnie”, nikt nie ma wątpliwości.
Dziś wieczorem będzie chodziło tylko o niego.
SZYMON PODSTUFKA