Wtorek. Grudzień. Dzień po wielkiej gali France Football. Pogoda też nie sprzyja do grania w piłkę. Ile już razy przy takich okazjach zadawaliśmy to klasyczne pytanie dotyczące mocnych drużyn czy zawodników: “ale czy są w stanie to powtórzyć w chłodny wtorkowy wieczór”? Cóż, dzisiaj Manchester City dał jasną, klarowną i dobitną odpowiedź. Tak, są w stanie to powtórzyć w chłodny wtorkowy wieczór. Citizens przyjechali do Burnley, beznamiętnie obtłukli gospodarzy i pojechali dalej, wskakując znów na ogon prowadzącemu w tabeli Liverpoolowi.
Momenty, w których Burnley miało jakiekolwiek nadzieje na osiągnięcie tu korzystnego wyniku liczylibyśmy raczej w sekundach niż minutach. Obiecujący początek, dość wysokie podejście do piłkarzy City, momentami nawet tworzenie sobie przewagi i na skrzydłach, i w środku pola. Przez chwilę pomyśleliśmy: kurczę, może ten kryzys Manchesteru City naprawdę ma miejsce, może to istotnie jest chwila, gdy podopieczni Pepa Guardioli złapali lekką zadyszkę?
A potem nastąpiła piętnasta minuta i od tej pory na boisku istniał już tylko zespół gości.
Kwestia zmęczenia? Wystraszenia się, że ośmiu zawodników na połowie mistrza Anglii to przesada? Tak czy owak, po kilkunastu minutach Burnley siadło, a Citizens rozpoczęli koncert. Trzy bramki powinny paść tak naprawdę jeszcze przed przerwą. Poza wyśmienitym rogalem Jesusa, który otworzył wynik, po jednej okazji mieli Sterling i Bernardo Silva. Dwukrotnie dobrze zachowywał się Pope, szczególne wrażenie wywołał zresztą dość nietypową interwencją nogą, gdy wydawało się już, że piłka przeleci mu między kolanami i wpadnie do siatki. Przy drugiej z tych sytuacji więcej było tutaj farta niż kunsztu – zwłaszcza, że chyba Sterling powinien podnieść piłkę, zamiast uderzać prosto w rzucającego mu się pod nogi bramkarza.
1:0 przed przerwą zupełnie nie oddawało przewagi gości – dość powiedzieć, że Burnley oddało dwa strzały na bramkę Edersona, ani jednego celnego. Posiadanie piłki? 72:28, na koniec różnica była jeszcze większa, City dojechało do 74%.
[etoto league=”eng”]
Gdybyśmy mieli to jakoś porównać, wskazalibyśmy na pojedynek bokserski, w którym wytrawny bokser wagi ciężkiej metodycznie obija pretendenta. Bez pośpiechu. Bez parcia do szybkiego nokautu. Raz za razem, powoli, dokładnie, nie dając mu ani chwili wytchnienia.
Burnley odsłoniło gardę tuż po przerwie, zostawiając trochę miejsca Silvie na boku pola karnego? Reakcja starego wyjadacza była natychmiastowa. Łup, dokładny dorzut na Jesusa, który kapitalnym wolejem zmieścił piłkę w okienku. Moment zagapienia i opuszczenie prawej ręki, w tej metaforze odgrywanej przez Bardsleya? Już Barbosa wychodzi sam na sam i z ostrego kąta uderza minimalnie obok słupka. Najbardziej bolesne były przebitki na Dyche’a, który był świadomy, że w tym meczu nic już się nie da zrobić, można jedynie czekać na kolejne ciosy. Te nadeszły po świetnych strzałach Rodriego i Mahreza. Pierwszy dobijał strzał Davida Silvy, pakując piłkę w środek bramki, ale na tyle mocno, że Pope nie był w stanie nic zrobić. Ten drugi postawił na solowy rajd, który wykończył mierzonym uderzeniem w narożnik bramki. Zrobiło się 4:0 i dopiero wtedy również Citizens pozwolili sobie na rozluźnienie gardy. Momentalnie wykorzystał to Brady, strzelając honorowego gola, ale spójrzmy prawdzie w oczy – to był dopiero drugi celny strzał Burnley w tym meczu.
Deklasacja. Jakże potrzebna kibicom Manchesteru City, rozczarowanym remisem z Newcastle i porażką z Liverpoolem. Aktualna sytuacja w tabeli? Liverpool 40, City 32. Przy czym The Reds jutro grają derby Merseyside.
Burnley – Manchester City 1:4 (0:1)
Brady 89′ – Jesus 24′, 50′, Rodri 68′, Mahrez 87′
Crystal Palace – Bournemouth 1:0 (0:0)
Schlupp 76′
Fot.Newspix