Chwaliłem ostatnio Legię i naszła mnie taka myśl, że to przecież na Legii wygrała Lechia, co miało świadczyć o tym, że gdańszczanie rzeczywiście są faworytem numer jeden do tytułu. No, ale jeśli uwierzyli w to piłkarze, uwierzyli w to kibice, działacze i tak dalej, to niestety ten marsz w górę tabeli wysypał się bardzo szybko. Legia, która przecież dostała wówczas dwa tak paskudne gole, wjechała na drogę szybkiego ruchu, a Lechia wtarabaniła się w jakąś leśną ścieżkę pełną kamieni, gałęzi i niedźwiedzich odchodów. Była drużyna, nie ma drużyny.
W październiku udało się jej wygrać tylko z Chełmianką Chełm, a nikt w Gdańsku nie oczekuje przez cały miesiąc jedynie takich zwycięstw, bo umówmy się, że Chełmiankę mogłaby pokonać nawet Wisła Kraków. Po walce, 1:0, gol na wślizgu w 90+3, ale jednak.
Lechia miała golić rywali w lidze. To naprawdę wyglądało solidnie, że zespół Stokowca poradził sobie kolejno z Piastem, Lechem i Legią. Była jeszcze w międzyczasie Korona, ale nie wygrać z Koroną, to… Nie wiem, myślę nad tym porównaniem od kwadransa, ale nic nie przychodzi mi do głowy, bo nie wyobrażam sobie, jak można nie wygrać z Koroną (piłkarze Zagłębia powinni zdać sprzęt).
W każdym razie: przypadek Lechii pokazuje, jak mało znaczy w tej lidze terminarz. Na wydawałoby się trudnych przeszkodach, Lechia nie zaliczała wtopy, jak przyszły te prostsze, wywrotka za wywrotką. Zagłębie, Arka, Górnik – to miało być dziewięć punktów. I powinno. Jeszcze tę Cracovię bym im darował, Lechii nigdy nie gra się tam prosto, natomiast wynik to jedno, a styl to drugie. Nie napiszę, że to był futbol amerykański, bo nie podejrzewam futbolistów o takie kunktatorstwo, to mocne chłopaki są, natomiast Lechia nie grała w piłkę. Zaproponowała jakieś wykopki. Wstyd by mi było po takim meczu spojrzeć w lustro.
Piłkarze są od grania w piłkę. A oni co? Oni w ten swój obowiązek wyśmiali. Razem z trenerem, który ustawił ich tak, jakby jechał na mecz z Ajaksem, a nie Cracovią, przegrywającą u siebie z ŁKS-em i odpadającą z Dunajską Stredą.
Nie wiem, ile Lechia planuje jeszcze jechać na przyzwoitym wrażeniu z europejskich pucharów (a przypominam, że wygrała tyle dwumeczów w Europie co KTS). Wiem natomiast, że tak dobrego meczu jak tego pierwszego z Broendby, to potem gdańszczanie w tym sezonie nie zagrali. Owszem, wygrywali pojedyncze mecze, natomiast zawsze na zasadzie: spróbujemy coś wcisnąć, a potem się zamurujemy. Trudno chcieć grać wszystkie mecze na zero z tyłu. Jeszcze trudniej planować wygrać wszystko po 1:0.
Lechia najwyraźniej by tak chciała, ale w tym przypadku „chcieć” leży bardzo daleko od „móc”.
Ten minimalizm jest wręcz żenujący. Tak cudować to może jakiś beniaminek czy ligowy średniak, a nie Lechia z Sobiechem, Wolskim, Peszką, Haraslinem, Mladenoviciem w składzie. Przecież ta ekipa w choćby połowie meczów powinna wychodzić na boisko, walić jak w bęben i kończyć te mecze po 2:0 co najmniej. Zamiast tego dostajemy paskudztwo. Minimalizm połączony z kunktatorstwem i strachem. Jak piłkarze z przeszłością w Lidze Mistrzów, Bundeslidze i reprezentacji mogą być tak – krótko mówiąc – obsrani?
Nie mieści mi się to w głowie. A Lechia zaraz będzie mieć problem, żeby się zmieścić w ósemce.