Na zegarze podparyskiego Stade de France wybiła sześćdziesiąta minuta gry, kiedy Frank Rijkaard – szkoleniowiec FC Barcelony – uznał wreszcie, że nadeszła pora na zastosowanie ostatecznych rozwiązań. Postawił wszystko na jedną kartę. Można chwalić go tutaj za odwagę, choć Holendrem kierowała raczej desperacja – jego zespół przez znaczną część spotkania grał w przewadze jednego zawodnika, lecz był na najlepszej drodze, by wstydliwie przegrać finał Ligi Mistrzów z Arsenalem. “Kanonierzy” niespodziewanie wyszli na prowadzenie dzięki znakomitej główce Sola Campbella i trzymali się bardzo dzielnie, broniąc tej skromnej zaliczki. Katalończycy atakowali zaciekle, fakt, jednak ani Samuel Eto’o, ani Ludovic Giuly, ani nawet Ronaldinho – uznawany w tamtym czasie za najlepszego zawodnika na świecie – nie byli w stanie znaleźć drogi do siatki. A czas uciekał w niemiłosiernie szybkim tempie. Rijkaard rzucił zatem wszystkie siły do ataku. Zdjął z boiska defensywnie usposobionego Marka van Bommela, delegując jednocześnie na murawę prawie 35-letniego napastnika – Henrika Larssona.
– Ludzie wciąż opowiadają o Ronaldinho, Eto’o i Giulym. Ja ich w tym meczu nie widziałem – po końcowym gwizdku komentował Thierry Henry, kapitan, największa gwiazda, a właściwie to żywa legenda Arsenalu. Francuz był straszliwie rozgoryczony – triumf Champions League miał być ukoronowaniem jego fenomenalnej kariery w londyńskiej drużynie. Tym bardziej, że spotkanie finałowe odbyło się w jego ojczyźnie, więc na trybunach pojawiła się cała jego rodzina.
– Widziałem dziś na boisku wyłącznie Henrika Larssona. Wszedł na murawę i zmienił mecz. Zabił go.
Rzeczywiście – wejście Szweda okazało się mordercze dla zmasowanej obrony “Kanonierów”. Larsson rozerwał na strzępy defensywę podopiecznych Arsene’a Wengera i zanotował dwie kluczowe asysty, zapewniając swojej drużynie zwycięstwo 2:1. W najważniejszym spotkaniu sezonu zademonstrował cechy, których chyba trochę u niego do tamtej pory nie doceniano. Boiskową inteligencję, błyskotliwość, kreatywność. – Zmiana Larssona w finale… To nie jest po prostu złe wspomnienie. To koszmar, który wciąż mnie prześladuje – żalił się po latach Wenger. Henrik przez lata zasłynął jako perfekcyjna maszynka do zdobywania bramek w lidze szkockiej, traktowanej z przymrużeniem, lecz 17 maja 2006 roku dowiódł niedowiarkom ponad wszelką wątpliwość, że określenie “lis pola karnego” nie oddaje pełni jego niesamowitych możliwości. – Załatwił nas w tamtym finale, ale i tak uwielbiam go jako piłkarza. Przede wszystkim cenię go za rozumienie gry i zespołową postawę – dodawał manager Arsenalu.
Zawodnicy Barcelony pięknie uczcili przygodę Larssona z tym klubem.
Dla Szweda był to ostatni występ w barwach “Dumy Katalonii”, wszyscy wiedzieli o tym na długo przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Larsson odrzucił ofertę przedłużenia kontraktu złożoną przez prezydenta Barcy i sposobił się do powrotu do ojczyzny. Uważał, że futbol na najwyższym poziomie zaczyna mu już pomału uciekać, a nie był nigdy typem piłkarza-zadaniowca, gotowego bez końca godzić się na rolę super-rezerwowego. Joker z ławki? Larsson wciąż chciał grać pierwsze skrzypce, a w Barcelonie nie miał na to większych szans. Kolejne kontuzje zdążyły mu odebrać lwią część dynamiki, na której zawsze bazował.
– Zasiadanie na ławce mnie nie do końca satysfakcjonowało. Wiedziałem, że mam jeszcze resztkę paliwa w baku, więc postanowiłem przenieść się tam, gdzie będę mógł regularnie grać. Dla mojego dorastającego syna też była już najwyższa pora, by wrócić w rodzinne strony. Czuł się bardziej Szkotem niż Szwedem – twierdził Henrik.
Larsson wylądował na Camp Nou wraz z początkiem sezonu 2004/05. Kłopoty zdrowotne długo nie pozwalały mu na ustabilizowanie formy w nowym klubie. Jednak już wiosną 2006 roku bramki Szweda wydatnie pomogły Barcelonie obronić tytuł mistrzowski w lidze. Larsson nie zawsze był przez trenera ustawiany na szpicy, co wcale nie przeszkodziło mu w zanotowaniu – na przełomie lutego i marca – serii pięciu ligowych spotkań z golem na koncie. Aczkolwiek w Champions League zwykle brylowali inni, dlatego doświadczony napastnik rozpoczął starcie finałowe z Arsenalem jako rezerwowy. Co summa summarum wyszło Barcelonie na dobre. – To bardzo mądry zawodnik. Dlatego jest przykładem dla kolegów – zachwycał się swoim podopiecznym Rijkaard. – Dla nas jest niezwykle ważne, mieć w szatni piłkarzy, którzy świecą przykładem. Jesteśmy bardzo młodym zespołem. Widać po Larssonie, jak bardzo jest skoncentrowany. Wciąż stara się być lepszy. Każda grupa potrzebuje doświadczonych, mocnych osobowości. Larsson jest kimś takim dla nas.
– Wybrałem Barcelonę spośród trzydziestu klubów, które złożyły mi oferty kontraktu – wspominał Henrik. Dodając z rozbrajającą szczerością: – Zależało mi na tym, żeby występować w kraju, gdzie jest ciepło. Szczerze mówiąc – zmieniając klub nie marzyłem już o wielkich sukcesach. Chciałem po prostu trafić do jakiegoś zespołu środka tabeli, nic więcej. Nie miałem ochoty walczyć o utrzymanie. Aż tu nagle oferta z Barcelony, która była wtedy jednym z wielkich faworytów do zwycięstwa w Hiszpanii i w Europie. Długo się nie zastanawiałem.
Barca była w tamtym czasie drużyną niejako należącą Ronaldinho, który trafił do katalońskiego klubu po sezonie 2002/03 i osiągnął w nim absolutnie topowy poziom, stając się na kilka liderem całego sportowego projektu. Złota Piłka mówi tu zresztą sama za siebie. Mistrz świata z 2002 roku nie miał najmniejszych kłopotów z przyjęciem Larssona do zespołu, choć to chyba nawet za mało powiedziane.
– Okazało się, że Ronaldinho był moim wielkim fanem od czasu mistrzostw świata w 1994 roku. Nazywał mnie idolem! Każdego dnia, gdy widział mnie przychodzącego na trening, krzyczał z daleka: “Idolo, idolo!”. To dodawało mi otuchy. Przechodząc do Barcelony miałem spore obawy. Wiedziałem, co będzie, gdy nic nie strzelę w kilku kolejnych spotkaniach. Media od razu napiszą: “Larsson się skończył. To już nie ten sam piłkarz”. (…) Występy z Ronaldinho były fantastyczne. Nie chodzi tylko o to, co on wyprawiał na boisku. Trzeba sobie zdawać sprawę, pod jakąś presją był w Barcelonie. Naprawdę go podziwiam za to, że był w stanie się od tego wszystkiego odciąć i na każdym treningu pojawiać się z wielkim uśmiechem na twarzy. To wspaniały człowiek – komplementował swojego brazylijskiego kolegę Larsson. Szeroki, beztroski uśmiech to zresztą znak rozpoznawczy obu tych zawodników.
– Henrik naprawdę był moim idolem. Wiele mnie nauczył o futbolu, a jeszcze więcej o życiu – wyznał Ronaldinho.
***
Nie stawiaj wszystkiego na futbol, Henrik. To fajna zabawa, ale pieniędzy z tego nie zarobisz.
Lise-Lotte Johansson, nauczycielka Larssona
***
Larsson na mistrzostwa świata do Stanów Zjednoczonych, które z taką uwagą śledził Ronaldinho, pojechał jako 23-latek. I rezerwowy. Jego talent był oczywisty od dawna, ale rozkwitał powoli i dość nierównomiernie. Jak opowiadał sam zawodnik – miłością do futbolu zaraził go ojciec. Francisco Rocha – marynarz pochodzący z Republiki Zielonego Przylądka – był ogromnym fanem piłki nożnej. To właśnie po nim Henrik odziedziczył ciemniejszy kolor skóry, co odcisnęło piętno na jego dzieciństwie. Przyjęcie nazwiska matki niewiele tutaj pomogło. – Wychowywałem się w robotniczej dzielnicy. W latach siedemdziesiątych sprawy związane z integracją wyglądały w naszym kraju inaczej niż dzisiaj – wspominał Larsson. – Choć nie jestem czarny, to mój kolor skóry jednak dość wyraźnie się wyróżniał na tle rówieśników. W takim miasteczku jak Helsingborg nie spotykało się wielu obcokrajowców. Byłem inny.
Napastnik – choć nie był nigdy gruboskórny – szybko udowodnił, że potrafi walczyć o swoje. Kapitalne występy na boisku stały się jego odpowiedzią na zaczepki i sposobem na wyrażanie swoich emocji. Już w wieku sześciu lat Henrik zaczął treningi w miejscowym Högaborgs BK. Pomimo kiepściutkich warunków fizycznych, robił dynamiczne postępy. Do czasu. – Kiedy miałem dwanaście lat, moi rodzice się rozstali. Wkrótce wylądowałem też na ławce rezerwowych w klubie. Mocno mnie to przybiło.
Do tego stopnia, że chłopak chciał rzucić futbol do wszystkich diabłów. Kenneth Karlsson, dyrektor klubu Högaborg, musiał użyć swoich najlepszych sztuczek retorycznych, żeby wyperswadować Larssonowi karierę… hokeisty. – Chłopak czuł się porzucony. Poza piłkarskimi treningami, grał też w unihokeja w zespole IBK Ramlosa. Chciał wybrać tę drogę kariery sportowej. W wieku piętnastu lat właściwie od nas odszedł, był już jedną nogą poza klubem – fizyczna strona piłki nożnej go odstraszała, przestał sobie radzić w walce z obrońcami, którzy zdecydowanie go przerastali. Długo nam zajęło przekonanie go, że rezygnując na tak wczesnym etapie zmarnuje swój wielki talent. Oczywiście nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, jak nieprawdopodobny potencjał w nim drzemie, ale już wtedy było jasne, że to materiał na znakomitego piłkarza.
– W końcu udało nam się przemówić mu do rozsądku – opowiadał Karlsson. – Larsson zaczął pracować najmocniej z całej drużyny. Spędził w naszym klubie aż czternaście lat, co jest raczej niezwykłe. Dopiero w 1992 roku odszedł do Helsingborgs IF. Słusznie postąpił – my daliśmy mu szansę występów w drużynie seniorskiej. Nauczył się w naszym zespole prawdziwego futbolu. W Helsingborgu trafiałby do jednego zespołów juniorskich i kto wie, czy by tam nie przepadł.
– Nasz klub ma swoją siedzibę 500 metrów od bloku, w którym wychował się Henrik. On nie zapomina o swoich korzeniach. Jest cały czas tym samym facetem co dawniej. Odwiedza nas, daje prezenty naszym wychowankom. Wielokrotnie finansował klubowi sprzęt niezbędny do treningów – zachwycał się dyrektor.
44-letni Larsson w koszulce Högaborgu. Odchodząc z klubu w 1992 roku obiecał, że jeszcze kiedyś wystąpi w jego barwach. Dotrzymał słowa 21 lat później. W tle jego syn, Jordan.
Transfer do drugoligowego Helsingborgu, choć faktycznie dość późny, napędził karierę Larssona. Dwudziestolatek stworzył tam duet napastników ze słynnym Matsem Magnussonem, trzydziestokrotnym reprezentantem Szwecji i dwukrotnym finalistą Pucharu Europy w barwach lizbońskiej Benfiki. 21-letni Henrik miał się zatem od kogo uczyć rzemiosła. Ta współpraca zaowocowała pierwszym od 24 lat awansem klubu do szwedzkiej ekstraklasy. Larsson na zapleczu wpakował piłkę do siatki aż 34 razy w 31 meczach. Wreszcie zaczął nabierać pewności siebie – z Magnussonem u boku poczuł się pewniej.
Na poziomie Allsvenskan wyhamował, lecz tylko troszeczkę. Zrobiło się o nim naprawdę głośno. Już wcześniej Larsson był zresztą na testach w Benfice, którą dowodził jego rodak Sven-Goran Eriksson, ale nie udało mu się przebić w portugalskim klubie. Lista niepowodzeń była w jego przypadku niepokojąco długa. Szwed zatrudnił się nawet na część etatu w zakładzie spożywczym, przy przeładunku owoców.
– Kiedy masz 20 lat i wciąż się tak naprawdę nie przebiłeś, zdarza ci się wątpić we własne umiejętności – opowiadał Larsson. – Gdy grałem w trzeciej lidze, zacząłem się już rozglądać za innymi zajęciami. Pilnowałem dzieci, pakowałem owoce i warzywa do ciężarówek. Musiałem coś robić, choć od zawsze marzyłem o tym, by zostać profesjonalnym piłkarzem. W sobotnie popołudnia oglądałem wraz z rodzicami mecze ligi angielskiej, dostałem też od nich film dokumentalny o karierze Pele. Oglądałem go tysiące razy. Ale miałem coraz więcej wątpliwości, czy moje marzenie o wielkim futbolu kiedykolwiek się ziści. Kiedy Helsingborg zaoferował mi kontrakt – 300 funtów miesięcznie bez żadnych bonusów – czułem się jak w niebie.
Pesymizm Larssona był rzecz jasna mocno przesadzony – w listopadzie 1993 roku napastnik został wykupiony przez Feyenoord Rotterdam za 300 tysięcy funtów. Przed opuszczeniem ojczyzny napastnik zdążył jednak dokonać drobnej zemsty, wrzucając do basenu lokalnego dziennikarza, który straszliwie skrytykował jego debiut w barwach Högaborgu. – Do dziś się z tego śmiejemy, gdy go czasem spotkam! – wspominał Larsson. Zarzekając się, że żart nie miał nic wspólnego z ostrymi tekstami redaktora na temat jego występów.
***
You are my Larsson, my Henrik Larsson
You make me happy, when skies are grey
We went for Shearer, but he’s a wanker
So please don’t take my Larsson away…
przyśpiewka kibiców Celticu
***
W Rotterdamie obiecujący napastnik radził sobie – delikatnie rzecz ujmując – ze zmiennym szczęściem. Przede wszystkim nie potrafił ustabilizować formy strzeleckiej. W sezonie 1993/94 zdobył tylko jedną ligową bramkę. Potem było znacznie lepiej, ale wciąż dorobek Larssona nie mógł szczególnie imponować, a Feyenoord – choć bardzo mocny – w lidze oglądał zwykle plecy Ajaksu Amsterdam i PSV Eindhoven. Szwed źle znosił aklimatyzację w nowym kraju, brakowało mu rodzinnych stron. Nie pomagał też fakt, iż często nie był przez trenerów wystawiany na swojej ulubionej pozycji.
Larsson w Rotterdamie spędził aż cztery sezony, właściwie ani przez moment nie sugerując swoją postawą, że wkrótce eksplozja jego formy wstrząśnie piłkarską Europą. Choć od zawsze olbrzymią furorę robiła jego fryzura. – Dredy? Nie tęsknię za nimi. W pewnym momencie zrobiłem się już na nie za stary. Poza tym, obrońcy mnie ciągle za nie szarpali w polu karnym! – opowiadał jakiś czas temu Larsson.
Larsson w bluzie Feyenoordu.
– Stałem się w Rotterdamie najbardziej nieszczęśliwym piłkarzem świata – opowiadał. Trzeba zaznaczyć, że w jego przypadku najważniejszym parametrem zawsze była pewność siebie. Dopiero odpowiednio nastawiony mental pozwalał mu na boisku rozwinąć pełnię możliwości. Kiedy tylko Szwed nie czuł bezwarunkowego zaufania partnerów i trenera, kiedy zdarzało mu się powątpiewać we własny potencjał, natychmiast gasł jak knot świecy, ściśnięty przez poślinione palce. – Nowy trener Feyenoordu [Arie Haan] mnie nie cenił. Byłem zdesperowany, by uciec z tego klubu. I tego miasta. Moje życie stało się nie do zniesienia. Uważam się za piłkarza skorego do gry drużynowej. Wiem, że żaden zawodnik nie jest ważniejszy od klubu. Jestem jednak przekonany, że w Feyenoordzie nie wykorzystano w pełni mojego potencjału. Raz grałem na prawym skrzydle, innym razem na lewym. Czasami nawet w środku pola. Na dodatek klub prowadził dziwną politykę rotacji w składzie – byłem zdejmowany prawie w każdym meczu, nawet gdy grałem świetnie.
Frustracja narastała miesiącami. Larsson – zwykle pogodny, uśmiechnięty, trochę nawet dziecinny i naiwny w swoim podejściu do życia – stał się w Holandii nieznośnym ponurakiem. – Stałem się strasznie humorzasty. Dużo rozmawiałem z moją żoną, Magdaleną, próbowaliśmy wypracować jakieś rozwiązanie tej sytuacji. Przecież nie przyjechała za mną do Holandii, żeby być nieszczęśliwą. Myślę, że transfer uratował moje małżeństwo.
W kontrakcie szwedzkiego napastnika zapisana była klauzula odstępnego w wysokości 600 tysięcy funtów. Larsson uruchomił swojego agenta, a ten wiosną 1997 roku zaczął gorączkowo szukać nowego klubu dla 26-latka. Nie obyło się bez perturbacji – działacze Feyenoordu inaczej interpretowali zapisy kontaktowe, doszło nawet do rozpraw sądowych. – To było dziwne uczucie. Siedziałem przed sportowym trybunałem jak kryminalista przed sądem, a chciałem tylko spełniać marzenia i prawo było po mojej stronie. Nigdy nie doświadczyłem gorszego czasu niż dwa tygodnie oczekiwania na werdykt. Pewnego dnia włączyłem telewizor i usłyszałem wiadomość: “Larsson może odejść”. Wielki kamień spadł mi z serca.
Po napastnika koniec końców zgłosił się Celtic. Ekipą z Glasgow sterował w tamtym czasie Wim Jansen. Ten sam człowiek, który przed laty odpowiadał za zatrudnienie Larssona w Rotterdamie. Szwed zwykł przedstawiać legendarnego holenderskiego zawodnika jako swojego mentora. Chętnie przystał zatem na przeprowadzkę do Szkocji. Zaś Brian Wilson, opisując całą historię Celticu od XIX wieku począwszy, uznał ten transfer za najlepiej wydane pieniądze w historii klubu. – Powiedzieć, że czułem się podekscytowany, to jednak trochę za mało. Magicznym składnikiem całego transferu była osoba Jansena, którego niezwykle szanowałem. Wiedziałem, że Celtic to wielki klub z rzeszą kibiców i wspaniałą historią. Wściekałem się, gdy Feyenoord próbował zablokować transfer. Czynili z mojego życia piekło. Nie wierzyli we mnie jako piłkarza, ale liczyli na większy zarobek. A im dłużej myślałem o Celticu, to bardziej chciałem tam trafić.
– Znowu poczułem, że żyję – dodał Larsson. – Kiedy samolot odlatujący do Glasgow odbił się od podłoża, uśmiechnąłem się po raz pierwszy od wielu tygodni.
Przygoda Larssona z biało-zieloną częścią Glasgow zaczęła się co prawda dość niefortunnie, a nawet dramatycznie. W swoim ligowym debiucie Szwed sprezentował gola przeciwnikom, a grając pierwszy mecz w europejskich pucharach wpakował piłkę… do własnej bramki. Szkoccy kibice natychmiast zaczęli powątpiewać w możliwości napastnika i sugerować, że doszło do okropnej pomyłki transferowej. Charlie McQuade, brytyjski publicysta, pisał: – Gdyby Twitter wtedy istniał, Larsson byłby skończony po pierwszym meczu. Grał jak kompletny osioł. Sam Larsson opowiadał: – Naprawdę myślałem, że mój samobój wywali Celtic z europejskich pucharów. Już widziałem oczyma wyobraźni te nagłówki w gazetach. Nie byłem w rytmie meczowym i początkowo trudno mi było odnaleźć miejsce w zespole. Jednak im dalej w las, tym lepiej mi szło.
Rzeczywiście. W sezonie 1997/98 Larsson w szkockiej ekstraklasie wpakował piłkę do siatki 16 razy, a Celtic zdobył pierwsze mistrzostwo kraju od 1988 roku, podkładając nogę ekipie Glasgow Rangers, która była o krok od sięgnięcia po dziesiąty tytuł z rzędu. Brytyjskie media pisały wtedy, nawiązując do piosenki The Beatles: “Celtic odzyskuje tytuł z małą pomocą swojego Szweda”. W kolejnych rozgrywkach Larsson zdobył już zdumiewającą liczbę 29 goli. Został królem strzelców ligi, wybrano go też jej najlepszym piłkarzem. Wskoczył na absolutnie najwyższe obroty i stał się ulubieńcem kibiców.
– Wszyscy go tu kochają – powiedziała pewna wyraźnie wzrusza Szkotka reporterowi szwedzkiej telewizji, który w Glasgow przygotowywał reportaż o Larssonie. – Starzy i młodzi. Uwielbiamy go.
Larsson świętujący w barwach Celticu.
Na starcie sezonu 1999/2000 Szwed kontynuował strzeleckie popisy. Ale wkrótce jego galopująca kariera stanęła – który to już raz? – pod znakiem zapytania. W październiku 1999 roku Serge Blanc z Olympique’u Lyon złamał Larssonowi nogę w dwóch miejscach. Kontuzja była naprawdę przerażająca, a pierwsze diagnozy bezlitosne – lekarze mieli wątpliwości, czy zawodnik jeszcze kiedykolwiek wróci do profesjonalnego sportu. Jednak najstraszniejsze przewidywania szybko okazały się przesadzone.
Ostatecznie skończyło się na ośmiu miesiącach pauzy, a makabryczny uraz nie ograniczył możliwości Larssona do tego stopnia, jak się początkowo spodziewano. – Na pewno ta kontuzja przekreśliła moją karierę w roli modela – śmiał się po latach Szwed. – Wszyscy mi wcześniej powtarzali, że mam piękne nogi! Do dzisiaj noszę w swoim ciele tytanowy element po tamtej kontuzji. Pamiętam moment urazu. Pierwszą rzeczą jaką zrobiłem, było krzykniecie do arbitra: “Panie sędzio, chyba złamałem nogę!”. Miałem podstawy, by tak podejrzewać – ostatecznie sterczała w złą stronę! Kiedy leżałem na murawie i byłem opatrywany, zacząłem od razu liczyć miesiące do mistrzostw Europy. Dobry występ na Euro był moim najważniejszym celem. To wszystko było bardzo dziwne. Noga straszliwie bolała, choć podawano mi morfinę. W majakach zacząłem rozmyślać, co mogłem zrobić, by uniknąć tego złamania.
– Jednak jeżeli już miałem złamać nogę, to cieszę się, że to było w 1999, a nie 1989 roku. Gdybym doznał takiej kontuzji na początkowym etapie mojej kariery, rzuciłbym futbol – dodał Henrik.
“Król Królów” – jak nazwano go potem w Szwecji – na Euro w 2000 roku rzeczywiście wystąpił, lecz zdecydowanie nie był w pełni sił, a jego reprezentacja pożegnała się z rozgrywkami po fazie grupowej. Jednak już w sezonie 2000/01 Larsson powrócił do wielkiej formy strzeleckiej – licząc wszystkie rozgrywki, zdobył aż 53 gole w 50 meczach dla Celticu. Kolejne sezony były dla niego równie udane. Paradoksalnie – po powrocie do zdrowia Szwed osiągnął życiową formę. Oczyścił umysł ze wszelkich niepokojów i ze stoickim spokojem gnębił obrońców oraz bramkarzy. W sumie powiódł Celtic do czterech mistrzowskich tytułów w kraju, strzelając kilka kultowych bramek, między innymi w Old Firm Derby.
Zawędrował też z ekipą The Bhoys do finału Pucharu UEFA w 2003 roku. Jedak spotkanie w Sewilli, dziś wręcz legendarne dla biało-zielonej części Glasgow, zakończył się jednak triumfem FC Porto. Jose Mourinho, który prowadził wówczas portugalską drużynę, uznał to spotkanie za najbardziej intensywne, w jakim kiedykolwiek brał udział. Rzeczywiście – to był totalny rollercoaster.
Larsson w finałowym starciu z Porto zdobył dwie bramki. Jego kapitalna postawa na europejskiej arenie – do dziś jest rekordzistą Pucharu UEFA/Ligi Europy pod względem zdobytych goli – zadała kłam krytykom, którzy dowodzili, że Szwed nadaje się tylko do bicia rekordów strzeleckich w dziadowskiej lidze szkockiej, gdzie występują jedynie dwa poważne zespoły, otoczone zgrają ogórków. Larssonowi, który zawsze był podatny na tego rodzaju przytyki, nieprzychylne komentarze mocno doskwierały – przyznał nawet, że w pewnym momencie przestał czytać doniesienia prasowe na swój temat. Po prostu robił robotę na boisku, kolejne bramki uświetniając swoją słynną cieszynką z wytkniętym jęzorem. Jeżeli zaś chodzi o rywalizację z Rangersami – nie pozwalał, by za mocno go w nią zaangażowano, choć wpakował lokalnym oponentom aż 15 goli w 30 starciach: – Trzymam się z daleka od tematów religijnych. Moim zdaniem nie mają one nic wspólnego z futbolem.
– Przed każdym meczem powtarzałem sobie, że będzie bolało – opowiadał też Larsson, opisując, jak przygotowuje się mentalnie do gry. – Powinno boleć. Bo jestem silniejszy od innych i najlepiej zniosę ten ból.
– Porażka w finale Pucharu UEFA boli mnie do dzisiaj, bo mieliśmy porto na widelcu – mówił przy innej okazji napastnik, włączony już w 2002 roku do jedenastki wszech czasów Celticu. – Nie potrafiliśmy wypełnić zadania do końca. Trudno było to zaakceptować, dostaliśmy fenomenalne wsparcie ze strony kibiców. Zwycięstwo na europejskiej arenie byłoby gigantycznym wydarzeniem dla naszych fanów. Do Sewilli tysiące ludzi przyjechały bez biletu na mecz. Chcieli tam po prostu być, przeżyć z nami zwycięstwo. Ale nie daliśmy rady. Do dzisiaj mam gęsią skórkę na samo wspomnienie tamtego spotkania. Mam jednak świadomość, że Porto rok później wygrało Ligę Mistrzów. My rywalizowaliśmy z nimi jak równy z równym – niech to świadczy o tym, jak mocną mieliśmy wtedy drużynę.
***
Udowodniłem swoją klasę na mistrzostwach świata i na Euro 2004. Kiedy trafiłem do Barcelony, ludzie zaczęli mówić: “Hej, może on naprawdę jest dobry?”. Każdy, kto zna się na piłce, wie doskonale, że byłem całkiem niezłym napastnikiem.
Henrik Larsson
***
Początek XXI wieku upłynął Larssonowi również pod znakiem kapitalnych występów w narodowych barwach. Oczywiście największy sukces – brązowy medal mistrzostw świata – Szwed osiągnął w 1994 roku, ale wtedy nie był jeszcze wiodącą postacią w zespole, w którym prym wiedli Kennet Andersson, Tomas Brolin, Martin Dahlin, Roland Nilsson czy Thomas Ravelli. Co innego na mistrzostwach w Korei i Japonii, gdzie skandynawska ekipa wyszła z grupy śmierci, z Anglią, Argentyną i Nigerią. W 1/8 finału Szwedzi dali się jednak sensacyjnie wyeliminować Senegalowi, choć Larsson wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie i zdobył trzecią bramkę na turnieju. – Larsson to jeden z najlepszych napastników w Europie, a może i na świecie. Spójrzcie na Batistutę. Czasami nie widać go przez 90 minut, ale jakimś sposobem zdobywa dwa gole. To cenne, lecz Larsson jest jeszcze lepszy. On, oprócz niesamowitych wyników strzeleckich, niesamowicie pracuje na boisku – chwalił zawodnika Dick Advocaat, w latach 1998 – 2001 trener Rangersów.
Na Euro 2004 Szwedzi znów spisali się nieźle, ocierając o strefę medalową. Larsson znów ukąsił trzykrotnie, lecz jego ekipa odpadła po karnych z Holendrami w ćwierćfinale turnieju. Henrik swoją jedenastkę wykorzystał. Swoją szansę zmarnowali natomiast Ibrahimović i Mellberg.
Larsson w koszulce reprezentacji Szwecji. Skądinąd – przepięknej.
Niewiele zresztą zabrakło, a do tych fajnych przygód w narodowych barwach w ogóle by nie doszło. Larsson chciał przedwcześnie zakończyć swoją międzynarodową karierę, ale ostateczne – namawiany między innymi przez przez swojego syna i szwedzkich kibiców, którzy tysiącami składali podpisy pod specjalną petycją – powrócił do kadry. Ostatni akapit tej historii chciał więc napisać na mistrzostwach świata w Niemczech. Pożegnanie miałoby jednak słodko-gorzki smak, z przewagą goryczy. Najpierw Larsson zdobył gola w ostatnim meczu fazy grupowej, gwarantując Szwedom punkt w starciu z Anglią. Potem jednak zmarnował rzut karny w 1/8 finału, a jego drużyna przegrała z reprezentacją Niemiec. Kiepska puenta jak dla gościa, który w 1994 roku – będąc jeszcze anonimowym dla świata napastnikiem – wykorzystał decydującą jedenastkę w ćwierćfinałowym starciu mistrzostw świata z Rumunią.
– To już koniec. Nadeszła pora, by odejść – mówił mimo wszystko po tamtym spotkaniu. Lecz wkrótce dał się namówić na kolejne podejście i wystąpił też na Euro 2008. Spokój dał sobie dopiero 10 października 2009 roku, w wieku 38 lat. Kilka miesięcy wcześniej dotknęła go zresztą straszliwa tragedia – podczas gdy Larsson reprezentował barwy Szwecji w starciu z Danią, jego uzależniony od narkotyków brat został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. Henrika poinformowano o tragedii dopiero po końcowym gwizdku arbitra.
– Mój starszy brat, rodzice i ja widywaliśmy go czasami. Myślę, że dla rodziców to było okrutne, obserwować go staczającego się na dno. Zawsze starali się mu pomóc. Dawali mu jedzenie i miejsce do spania, gdy tego potrzebował. Bardzo szybko się postarzeli przez te ciągle zgryzoty. Nie byliśmy w stanie mu pomóc. Nie dało się nic zrobić, bo on nie chciał się wyleczyć. Ode mnie nie dostał niczego. Mógłby mu dać wszystkie moje pieniądze, gdyby tylko zagwarantował, że już nie tknie narkotyków. Ale narkoman niczego nie może obiecać – opowiadał zrozpaczony Larsson. – Nie mogłem mu zaufać. Wcześniej dawałem mu ubrania, meble, ale je sprzedawał. Przestałem. Chciał zawsze, żebym czuł się winny. Błagał i błagał o pieniądze. Sprawiał, że myślałem o nim każdego dnia, przez całe swoje życie. Kiedy wróciłem do domu i zacząłem znowu grać w Szwecji, to zaczęło przypominać koszmar.
– Mimo wszystko – wciąż mam poczucie winy. Choć wiem, że nie mogłem mu pomóc. Nie dało się go uwolnić z tego nałogu. Walczył ze swoimi demonami i przegrał. Żałuję, że nie mogłem być w tej walce po jego stronie.
***
Klubową karierę Larsson zaczął dogaszać w Helsingborgu. Wspomógł swój dawny klub, zdobył z nim nawet Puchar Szwecji. Triumf w Lidze Mistrzów w barwach Barcelony i Europejski Złoty But zdobyty w koszulce Celticu zagwarantowały Szwedowi pewien rodzaj zawodowego spełnienia. Więc pod koniec kariery napastnik mógł się już skupić na wspieraniu lokalnej społeczności. Choć w 2007 roku zanotował jeszcze ciekawy epizodzik na wypożyczeniu do Manchesteru United, z którym formalnie sięgnął po mistrzostwo Anglii.
Gol w trzeciej rundzie FA Cup po efektownej wymianie podań z Cristiano Ronaldo i Wayne’em Rooneyem wyraźnie wskazywał, że Larsson – nawet będąc już grubo po trzydziestce – mógłby jeszcze spokojnie grać na znacznie wyższym poziomie niż liga szwedzka.
– Trochę żałuję, że spędziłem w Manchesterze tylko dwa miesiące. Mój najlepszy czas był dawno za mną, ale mogłem zostać na Old Trafford trochę dłużej. To był fantastyczny czas – mówił Szwed. Wtórował mu Sir Alex Ferguson. – Podczas treningów Larsson był doskonały. Jego ustawienia się na boisku, sposób w jaki się poruszał… Strzelił dla nas tylko trzy gole, ale jego wpływ na drużynę był znacznie większy. W swoim ostatnim spotkaniu wystawiłem go w drugiej linii. Harował za dwóch. W szatni zebrał owację na stojąco za tamten występ. Brawo bili piłkarze i sztab. Trzeba być kozackim zawodnikiem, by zrobić takie wrażenie na zespole w ciągu dwumiesięcznego wypożyczenia. Henrik miał wokół siebie aurę kultowego zawodnika. Ona może prysnąć, jeśli nie dajesz z siebie wszystkiego. Jednak on wyglądał na urodzonego zawodnika Manchesteru United.
W sumie licznik oficjalnych trafień Larssona stanął na 434 golach w klubie i 37 trafieniach dla kadry. Szwed nie rozpacza, że swoje najlepsze lata przeżył w lidze szkockiej, co powoduje lekceważącą ocenę jego dokonań. – Gdziekolwiek grałem, tam trafiałem do siatki. Nie mam się czego wstydzić. Decydująca rola, jaką Szwed odegrał w finale Champions League w 2006 roku to najlepszy dowód, że Larsson był piłkarzem wielkiej klasy, a nie tylko grubą rybą w małym, szkockim stawie.
Podejście Szweda do futbolu najlepiej podsumował zresztą ostatnio jego rodak, czyli Zlatan Ibrahimović. – Na początku swojej kariery poprosiłem Henrika o radę. Pytałem o wszystko – co robić, gdzie iść, jak grać. On odpowiedział mi bardzo spokojnie: “Co masz robić? Nikt inny nie był i nigdy nie będzie w twoich butach. Tylko ty znasz swoje uczucia i swoją sytuację. Musisz znaleźć własną ścieżkę”. Cóż – “Ibra” zdecydowanie posłuchał tych wskazówek. Larsson również znalazł własną ścieżkę na szczyt. Może nie była usłana różami, ale golami na pewno tak.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl