Na nowej płycie rapera KęKę znajdują się bardzo fajne wersy dotyczące zjawiska, które bywa nazywane efektem Dunninga-Krugera. Najprościej rzecz ujmując – im więcej wiesz, im więcej rozumiesz, im więcej widziałeś i przeżyłeś, tym mniej pewności siebie, tym mniej wiary we własną nieomylność. Z każdą przeczytaną książką mnożą się wątpliwości, z każdym poznanym działem wiedzy rośnie świadomość, że zostało ich do zgłębienia jeszcze wiele tysięcy.
KęKę opisuje to tak:
Jak kiedyś liznąłem tematu
Zaraz myślałem, że prawda
Dziś zgłębiam dziedzinę przez lata
Na końcu i tak się waham
Kazimierz Staszewski, parę lat wcześniej, postawił na zwięzłość przekazu:
Debil nie wie, że jest debil, a mądry to wie
Nie jest to może szczególnie odkrywcze, ale w piłce nożnej sprawdza się w stu procentach. Gdy masz osiemnaście lat i byłeś dwa razy na orliku, jesteś przekonany, że wiesz już wszystko na temat najnowszych interpretacji sędziowskich, niuansów ruchu wahadłowych w fazie obronnej przy ustawieniu 3-5-1-1, specyfiki przygotowań fizycznych przed sezonem oraz naturalnie uwarunkowań rynku transferowego. To dość piękny czas, gdy z trudem przychodzi zaakceptowanie, że czasem za porażkę odpowiada nie brak ambicji, nie brak odpowiedniego przygotowania fizycznego, czy taktyczna ignorancja trenera głuchego na nowe trendy w futbolu, ale fakt, że córka snajpera od dwóch dni ma gorączkę i snajper w związku z tym spał tylko dwie godziny w drodze autokarem na mecz.
Myślę że to jedna z przyczyn wyrozumiałości, która rośnie z wiekiem. Jako dziecko nie jesteś w stanie zaakceptować pojedynczej porażki w szkolnym meczu, jako dojrzały kibic, który widział już niejedno, nawet passa siedmiu porażek nie może cię złamać (pozdrowienia dla moich braci z trybun, wytrzymamy to). Jako dziecko już po pierwszym niepowodzeniu doszukujesz się przyczyn i winowajców, a najlepiej od razu zemsty na tych ostatnich, jako starszy – zdajesz sobie sprawę, że czasem po prostu tak musi być.
Ostatnio KTS przegrał dwa mecze ligowe z rzędu i nagle odnalazłem w sobie dotąd nieznane pokłady wyrozumiałości dla prezesów, którzy po pierwszym niepowodzeniu zwalniają trenerów, zawieszają kierowników i zsyłają do rezerw najważniejszych zawodników swojego zespołu. Zerwałem więzadła i już do końca kariery Rafała Wolskiego będę gryzł się w język, zanim skrytykuję jego bojaźń przed odważniejszym odbiorem piłki. Podpatrzyłem na jakich murawach szkolą się juniorzy kilku naprawdę szanowanych klubów i postanowiłem, że zrobię wszystko, by nie szydzić za często z przyjmowania prostych podań na trzy kontakty.
Natomiast mimo upływu miesięcy i lat, mimo tego obcowania z piłką, które sprawia, że coraz ciężej przychodzi formułowanie jednoznacznych tez, nadal nie mogę znaleźć ani odrobiny zrozumienia dla ekstraklasowych wykonawców stałych fragmentów gry.
Mecz w Szczecinie, na stadion Pogoni przyjeżdża wystraszony beniaminek gdzieś z dna tabeli. Gospodarze mają – tak na oko – dwadzieścia pięć tysięcy rzutów rożnych i drugie tyle rzutów wolnych w sektorach boiska, z których można się pokusić o centrę czy strzał. Tymczasem przez pełne 90 minut Pogoń skorzystała tak naprawdę na jednym kopnięciu ze stojącej piłki – gdy Adam Buksa uderzył prosto w mur, ale na jego szczęście ten okazał się totalnie nieszczelny i futbolówka wpadła do siatki. Poza tym? Wszystkie dośrodkowania przeciągnięte, wszystkie wolne przestrzelone.
O wolnym ŁKS-u z Arką nie ma sensu wspominać, bo w końcu wyląduję u kardiologa.
SFG schemat 2 pic.twitter.com/Njr9lOde5C
— Out Of Context Ekstraklasa + Extra (@OEkstraklasa) September 23, 2019
Podobnie zresztą wyglądały swego czasu stałe fragmenty Rakowa Częstochowa, który miał ponoć rozpisanych sto czterdzieści wariantów, z czego sto trzydzieści osiem zakładało najwyraźniej kopnięcie piłki w jednego z obrońców rywala. Ile już razy widziałem kibiców, którzy wykonywali to słynne czarowanie “łooooo” przed strzałem/wrzutką, po czym załamywali ręce i wyklinali w myślach wykonawcę?
Stojąca piłka. Dużo czasu na przygotowanie się do kopnięcia. Możliwość ustawienia według swoich potrzeb piłki, możliwość wykonania dowolnego rozbiegu. W teorii to jest najprostsze zagranie w całej piłce nożnej, odchodzi ta irytująca presja czasu, odchodzi obecność przeciwnika, odchodzi konieczność posiadania refleksu, czy umiejętność zagrywania piłki w tłoku. Przy stałym fragmencie masz absolutnie wszystko pod kontrolą, wystarczy podejść i kopnąć.
Jakoś tak się złożyło, że miałem okazję oglądać drużynę, która średnio broni stałe fragmenty najpierw w Płocku, gdzie Dominik Furman KAŻDYM zagraniem siał popłoch w jej szeregach, a potem w Szczecinie, gdzie piłka latała od linii do linii. To była nieprawdopodobna wręcz przesiadka. Jak z Chevroleta w tramwaj podmiejski. Zastanawialiśmy się zresztą ostatnio w redakcji – ile punktów miałaby Wisła Płock, gdyby nie kopnięcia Furmana ze stojącej piłki? Tyle co Korona?
Oczywiście, to nie jest tak, że dowolny piłkarz w Ekstraklasie zostanie po treningu przez dwa tygodnie, po czym zacznie masowo ładować gole bezpośrednio z rzutów rożnych, przeplatając to ultra-dokładnymi wrzutkami z 60. metra. Jest to jednak umiejętność, którą zwłaszcza na tle wizji, kreatywności czy refleksu wytrenować łatwo. A już na pewno łatwo jest ją ogarnąć na tyle, by przestać bić piłki w pierwszego obrońcę, co w Ekstraklasie zdarza się nagminnie. Ja wiem, “zmęczona noga”, “dwa razy na dziesięć prób to nie tak źle”. A jednak, nie potrafię znaleźć żadnego usprawiedliwienia dla takiego błędu. Dla kiksu przy strzale, dla niedokładnego podania, dla taktycznego zamulenia – tak, oczywiście, znalazłbym z osiem wymówek. Dla tak fatalnie wykonanych stałych fragmentów? Żadnej.
Sytuacja wygląda tak: czy da się nauczyć celnie kopać ze stojącej piłki? Tak, prawdopodobnie wystarczą chęci oraz czas – pokazał to nawet Robert Lewandowski, który nie był pierwszy do wykonywania rzutów wolnych, ale tak długo pracował nad tym elementem, że szufla prawą nogą po lewym okienku stała się jednym z jego znaków rozpoznawczych. Co ciekawe – sam twierdzi, że przerwę w strzelaniu goli z rzutów wolnych miał wówczas, gdy problemy z rzepką nie pozwalały mu na dodatkowe treningi w tym aspekcie. Pytanie drugie: ile to znaczy dla drużyny? Spytajcie w Płocku, gdzie Furman gra na nos co drugą piłkę, a z bałaganu w szesnastce biorą się kolejne okazje. No i pytanie trzecie, dlaczego te stałe fragmenty tak często są w Ekstraklasie po prostu marnowane?
Cóż, są dwa przekonujące wytłumaczenia. Pierwsze, takie najbardziej dojrzałe – statystycy w działach analizy w Ekstraklasie znają wszystkie wyniki najnowszych badań, które deprecjonują rolę dośrodkowania w futbolu, jako sposobu gry, który nie przynosi wcale wielu goli. Trenerzy, wyposażeni w ten bagaż wiedzy, nakazują wykonywać wszystkie stałe fragmenty na krótko, albo po prostu – jak tam sobie piłkarze życzą. I potem wychodzi, jak wychodzi.
Druga teoria? Ach, znów dyplomatycznie: mamy duże rezerwy w kwestii doskonalenia stałych fragmentów. I to jest błąd, wobec którego trudno o wyrozumiałość.