W ostatnich latach regularnie startowało w nim ponad sześć tysięcy osób. Rekordowa edycja przyciągnęła nawet 8,5 tysiąca. A jeszcze kilkanaście lat temu miał przestać istnieć. Ponad dwudziestoletnią tradycję udało się wtedy przedłużyć rzutem na taśmę. A potem z roku na rok bieg rozwijano. W tym roku odbędzie się już jego 41. edycja. A jak to się zaczęło? Dlaczego w latach 90. przeżywał kryzys? I co sprawiło, że akcja odratowania zakończyła się sukcesem? Oto dzieje Maratonu Warszawskiego.
Tę opowieść należy zacząć wtedy, kiedy zaczynał się sam Maraton – w roku 1979. Nie będziemy tu zagłębiać się w wyniki, to nie ten rodzaj tekstu, w którym przywołujemy nazwiska wszystkich zwycięzców. Będziemy za to pisać o jedzeniu kapusty, liście osób do powieszenia czy bieganiu maratonu niemalże po ciemku. Albo o tym, w jakich butach kategorycznie nie powinno się startować. Albo o chęci zwiedzania miasta, która przerodziła się w start w maratonie.
Bo historii związanych z Maratonem Warszawskim przez te 40 lat namnożyło się mnóstwo.
Do biegu, gotowi, start!
30 września 1979 roku. Dokładnie w ten dzień ruszył pierwszy w historii Maraton Warszawski. Wydarzenie wielkie. Dosłownie. Na starcie zjawiło się niemal 2000 osób. Bieg ukończyło 1861. Na całym świecie tylko w Paryżu biegło ich w tamtym roku więcej. Taki wynik zaskoczył wszystkich. Bo to była Polska w czasach, gdy kultury biegania u nas po prostu nie było. Za piłką – o tak. Na bieżni – też. Jeśli mogło to dać olimpijskie medale, to proszę bardzo. Ale żeby włożyć dres, wyjść z domu i po prostu pobiegać kilka kilometrów po mieście? O nie, nie. Na takie osoby często patrzono jak na wariatów, wołano za nimi: „prędko, Wisła się pali!” i powszechnie wyśmiewano.
Aż tu nagle przyszedł maraton, gdzie wystartować mogli wszyscy. I zjawiło się aż tyle osób. Wiele z nich przyciągnął na start Tomasz Hopfer, były lekkoatleta, prezenter telewizyjny, prowadzący program „Bieg po zdrowie”, jeden z pomysłodawców imprezy. Ludzie uwielbiali jego charakter i poczucie humoru, zjawiali się w Warszawie właśnie dla niego. Wraz z nim współorganizowali bieg Zbigniew Zaremba (pierwszy dyrektor) i Józef Węgrzyn, dziennikarz, który sam przebiegł trasę pierwszego Maratonu Pokoju, bo tak wówczas zwał się ten bieg. Swoją rolę odegrał też Janusz Kalinowski, kolejny z organizatorów. I to jego pytamy, czy trudno było przekonać władze, by zezwoliły na start maratonu.
– Szczerze mówiąc, nie było specjalnego problemu. Wprost przeciwnie, otrzymywaliśmy duże wsparcie. I to nam się podobało. Przez te kilka lat władze Warszawy naprawdę bardzo przychylnie do tego podchodziły. Zbierało się wtedy całe gremium i wszystkie służby starały się nie wyszukiwać problemy, a spróbować ułatwić nam organizację. Naprawdę duża pomoc była też ze strony wolontariuszy – choćby uczennic ze szkół pielęgniarskich. Sporo było też lekarzy. Wtedy się czuło, że ktoś rządzi. Nie tak, jak dziś, że przychodzi się i to wszystko jest poszatkowane, z każdym trzeba o coś walczyć.
Maraton mógł więc ruszyć z aprobatą władz. Ale nie obyło się bez przygód. Tuż przed startem przybiegł na miejsce kapelmistrz orkiestry, która miała odegrać hymn. Zepsuł się jej autokar, ale blisko, wszystkich muzyków sprowadzić miejskim Berlietem. Hymn zagrano. Zgubił się też Zdzisław Krzyszkowiak, wybitny lekkoatleta, mający pełnić funkcję startera biegu. Odnaleziono go dopiero na 10 minut przed rozpoczęciem transmisji w telewizji. Innym problemem był brak wody. Organizatorzy zamówili 3000 litrów, ale ktoś w spółdzielni „Społem” się pomylił i wpisał 3000 butelek. Szklanych, o pojemności 0,33 litra. Czyli jedną trzecią zapotrzebowania. Dla wielu więc wody zabrakło.
– Nie wystarczyło jej między innymi dla producenta napojów z wytwórni „Syrena”, Jerzego Lewandowskiego. On na drugi dzień przyszedł do redakcji „Kuriera Polskiego” i powiedział, że dopóki żyje, to będzie fundował swoje napoje, robione na bazie miodu i pomarańczy. I faktycznie, przez bodajże 10 lat przywoził nam je, rozwożąc samemu na wszystkie punkty – wspomina Kalinowski. Z kolei Krzysztof Kicek, uczestnik tamtego biegu (i wszystkich pozostałych dotychczasowych Maratonów Warszawskich) pamięta, że niektórzy biegacze stosowali jeszcze inny patent. Kupowali szampony w plastikowych butelkach, zawartość przelewali do innych, butelki myli, po czym wlewali do nich wodę czy sok. Sęk w tym, że resztki szamponu wciąż tam były, przez co napoje się pieniły.
Legendą obrosły już też… hot dogi. W wielu gazetach ogłoszono, że będzie je można kupić po drodze i że dobrze mieć przy sobie drobne. Ludzie biegali więc w woreczkach z pieniędzmi zawieszonymi na szyi, ale okazało się, że organizatorom jednak udało się zapewnić wyżywienie za darmo. – Sam nie miałem woreczka, ale w trakcie biegu nawet dało się po dźwięku rozpoznać, kto go ma. Bo to się odbijało, monety brzęczały – wspomina Jacek Gnysiński, uczestnik wszystkich Maratonów. – Jak wyglądał tamten bieg? Pamiętam, że na starcie był też Tomasz Hopfer. I on to wszystko zorganizował tak, żeby każdy biegacz miał metr odstępu i żebyśmy się nie pozabijali. I faktycznie, gdy tylko rozbrzmiał strzał, wszyscy biegli. Nie tak, jak dziś, gdy się czeka nawet kilkanaście minut. Monotonna, nużąca była za to trasa, prowadząca po Wale Miedzeszyńskim. Biegło się tam kilkanaście kilometrów po prostej.
Jeden z pierwszych Maratonów Pokoju
O ile trasa była nużąca (choć Janusz Kalinowski dodaje, że biegacze uznawali ją za jedną z najlepszych, bo można było bić na niej rekordy), o tyle otoczenie nie. Do dziś uczestnicy tamtego biegu wspominają reakcje okolicznych mieszkańców, którzy wynieśli przed domy, co tylko w nich mieli. – Ludzie byli biedni, ale wynosili wokół trasy – która przebiegała blisko działek – jakieś śliwki, gruszki, piekli ciasta. Niektórzy mówili, że się w trakcie biegu obżarli. Cukier, który wtedy był na kartki, mieszkańcy też gdzieś kombinowali i podawali. Jakieś soki, kompoty… To było niepowtarzalne – wspomina Kalinowski. Ci, którzy nie zdołali się najeść w ten sposób, chwytali się jeszcze innych metod. Niektórzy, wymęczeni maratonem, wbiegali podobno na pola uprawne i próbowali jeść rosnącą tam kapustę.
Oczywiście, to byli kompletni amatorzy. Takich było zresztą wielu. Niektórzy wiedzieli, na co się piszą, inni nie mieli pojęcia. Mało który miał na przykład dobry sprzęt. – Każdy patrzył na buty każdego. „O, ten ma buty z Zachodu, to musi być zawodowiec”. Ale mało było takich ludzi. Sam pamiętam, że biegłem w trampkach do koszykówki, bo akurat były w sklepie. Białe, ale na mecie były już czerwone od krwi. Bo tyle miałem odcisków. Ale jakiś tydzień po maratonie to wszystko przechodziło. Jedynie tuż po tym, jak się dobiegło, to mówiło się sobie, że nigdy więcej – mówi Gnysiński.
Ci, którzy mieli dobre buty, dobiegali zwykle na pierwszych lokatach. I dostawali nagrody, którymi były wówczas… obrazy. Wtedy niektórzy kręcili na to nosami, dziś te najcenniejsze są warte nawet 100 tysięcy złotych. Jerzy Skarżyński, późniejszy mistrz, pierwszy raz startował co prawda w roku 1980, ale zajął wtedy drugie miejsce i również dostał do rąk własnych taką nagrodę. – Wtedy, nie licząc kilku wyjątków, ci malarze byli stosunkowo mało znani. Akurat jestem w mieszkaniu córki, patrzę na ten obraz, który wtedy dostałem. Namalowała go Aleksandra Jachtoma, która później zrobiła karierę. Dziś jest wart około 10 tysięcy złotych. Ale nie sprzedam go nawet za dwa razy tyle. Bo to pamiątka z mojego debiutanckiego maratonu.
Z tamtym biegiem, jak się po to okazało, był jeszcze jeden problem. Bo już po nim ustalono, że dystans był… zbyt krótki. O ponad kilometr. Odległość mierzono bowiem dwoma samochodami, a to – przyznajmy wprost – nie była najlepsza metoda. Tak naprawdę nie był to więc bieg maratoński, choć odbywał się pod taką nazwą. – Tak, to się już oficjalnie przyznaje. Nie ma wątpliwości, że ten dystans był za krótki. Już na mecie niektórzy biegacze – ci, którzy mieli więcej odwagi – mówili, że to niemożliwe, by to był maraton. Bo wiedzieli, że nie byliby w stanie pobiec w takim czasie. A inni mówili, że „nie, nie, to na pewno tyle było” – mówi Marek Tronina, który od 2002 roku jest organizatorem Maratonu Warszawskiego.
Jakby jednak nie było – to właśnie tamten bieg rozpoczął historię Maratonu Pokoju, który potem, po latach, przerodził się w Warszawski.
Od najliczniejszej edycji do załamania
O ile pierwszy Maraton Pokoju zaskoczył frekwencją, o tyle drugi tylko podniósł poprzeczkę. Ukończyło go 2289 osób. Przez wiele lat był to zresztą rekord. To wtedy swoje pierwsze starty zanotowali Grzegorz Gajdus i Jerzy Skarżyński. Obaj w przyszłości zostawali zwycięzcami tej imprezy, ale wtedy biegli w zupełnie innych rolach. Pierwszy miał 13 lat, drugi był już tak naprawdę zawodowym biegaczem. Jak wspominają tę imprezę?
– Wuefista zobaczył, że coś tam biegam, a ja podsłuchałem, że jadą do Warszawy na maraton. Zaczynał się rok szkolny, powiedzieli, że jak będę chodzić na treningi, to może mnie wezmą – wspomina Gajdus. – Wyglądało to tak, że na treningi chodziłem, dostałem klubowy dres, tenisówki i pobiegłem ten maraton. Uświadom sobie, że ja te 42 kilometry biegłem w zwykłych tenisówkach. Dziś to nie do wyobrażenia. Zresztą z wyżywieniem było podobnie. Wuefista miał rodzinę zagranicą, dostał od niej cukier w kostkach, poczęstował mniej nim w trakcie biegu chyba jedną taką. Ale jak dobiegłem, to i tak byłem wyczerpany. I to mimo tego, że przed metą się zatrzymałem, żeby odpocząć i godnie finiszować. Nagrody? Dostałem jakąś plakietkę czy medal.
– W 1980 roku byłem już wyczynowym zawodnikiem, w trampkach nie biegałem. Miałem załatwione buty od rodziny z Niemiec, przysłali mi prawdziwe Adidasy – mówi z kolei Skarżyński. – Mój rekord życiowy na 10 000 metrów wynosił wtedy 29,46, więc to był naprawdę solidny poziom, gdzieś w drugiej dziesiątce w Polsce. Nie byłem kimś nieznanym. Byłem po studiach, w wojsku, od lipca odbywałem służbę wojskową. We wrześniu wyrażono zgodę, żebym wystartował w Warszawie. Zostałem na niego namówiony, niechętnie się zgodziłem, bo bałem się maratonu. Mimo że byłem dobrym wyczynowcem na bieżni, to maraton wydawał mi się czymś bardzo trudnym. Nie widziałem siebie na tym dystansie. Ale namówiono mnie i dziękować Bogu, bo wykręciłem czas 2:22,29 w debiucie i zająłem drugie miejsce. Przegrałem o 17 sekund tylko z ówczesnym rekordzistą Polski i olimpijczykiem, Jerzym Grosem.
– Czy oszołomiła mnie frekwencja? Dla mnie to wszystko było oszałamiające z innego powodu. Ja na ten maraton pojechałem w dużej mierze przez to, że nigdy nie byłem w stolicy, chciałem ją zobaczyć. Nie myślałem o biegu, a o Warszawie. Bo było też jakieś zwiedzanie przed maratonem. To była dla mnie atrakcja, tym bardziej, że pochodzę z małej miejscowości. A sam maraton to nie był mój główny cel. Nie przygotowywałem się specjalnie do niego, to też pokazywał mój strój. Wtedy człowiek się po prostu cieszył, że ma te tenisówki, podobno zresztą sportowe. Na pierwsze treningi przed maratonem poszedłem zresztą w butach po komunii i normalnych spodniach materiałowych. Jak ubrałem tenisówki to było to dla mnie obuwie lepsze. Koszulkę miałem na ramiączkach, bawełnianą, numer też materiałowy… – opowiada Gajdus.
– Polacy są tacy, że jak Tomasz Hopfer zainicjował hasło w mediach, będąc przy tym bardzo przekonywującym człowiekiem, to się rzucili. Wielu z nich to byli ludzie zupełnie nieprzygotowani, nietrenujący – przynajmniej w większości. Pewnie okupili ten start bólem, otarciami, pęcherzami i zmęczeniem organizmu. To było jednak takie przeżycie na zasadzie „Hopfer namawia, więc jedziemy i wystartujemy”. A spora część z nich została i wystartowała również rok czy dwa później – dodaje Skarżyński.
Wielu startowało zresztą przez wiele kolejnych edycji, za każdym razem będąc nieco lepiej przygotowanymi. W 1981 roku na starcie znów zjawiło się ponad 2000 osób. To był jednak maraton, na którym czuło się, że zaraz coś nastąpi. O ile rok wcześniej wiele osób biegło na fali wolności, przez podpisane dwa tygodnie wcześniej porozumienia sierpniowe, o tyle w 1981 roku zbliżał się stan wojenny. Ale bieg zorganizowano, znów wypadł pomyślnie. Kłopoty mieli jednak organizatorzy. Pierwsze – jeszcze przed Maratonem.
– Biuro Maratonu mieściło się w pokoiku redakcji sportowej Kuriera Polskiego. Po północy, kiedy redakcja kończyła pracę, przychodziły osoby chcące pomóc jakoś przy organizacji imprezy. Dziewczyny przepisywały pisma z prośba o pomoc. […] Mój szef cierpliwie znosił dziesiątki telefonów z pytaniami o Maraton Pokoju. Odpowiadał: „Niech pan zadzwoni po czternastej, wtedy będzie pan Kalinowski”. W pewnym momencie jakiś życzliwy kolega doniósł, że przyjmuję w pokoju redakcyjnym po północy kobiety. Naczelny wezwał mnie na rozmowę i zapytał, co my tam robimy z dziewczynami po nocach? Kiedy usłyszał, że maraton, mrugnął okiem dając do zrozumienia że to wytłumaczenie jak każde inne. I sprawy potoczyły się swoimi torami – wspominał Janusz Kalinowski dla archiwum Maratonu Warszawskiego.
Po prawej Artur Pelo, zwycięzca 25. Maratonu Warszawskiego (2003)
Bieg zorganizować udało się jednak bez większych przeszkód. Znów odtrąbiono sukces, zresztą jak najbardziej zasłużenie, impreza wypadła naprawdę okazale. To też w trakcie tamtego Maratonu zrobiono prawdopodobnie najsłynniejsze zdjęcie z trasy którejkolwiek edycji. Leszek Fidusiewicz sfotografował wtedy Cindy Wuss (zwyciężczynię z tamtego roku), podającą rękę innemu biegaczowi na trasie. A potem miał z tą fotografią problemy.
– Chciałem ją [Wuss] sfotografować. Ale jak wyłowić ją z tłumu? Stanąłem przy Wale Miedzeszyńskim. Czekam, czekam i jest! Biegnie! Akurat, pięknie się uśmiechając, podawała rękę zawodnikowi obok. […] Zauważyłem moment, pstryknąłem. Zdjęcie wyszło świetnie, chciałem wysłać je na konkurs stowarzyszenia dziennikarzy sportowych AIPS w Strasburgu. Zapakowałem, opisałem, wsadziłem w kopertę. Tyle że w niedzielę budzę się, włączam telewizor, a w nim gen. Jaruzelski ogłasza właśnie stan wojenny. Na poczcie głównej przy Świętokrzyskiej mnie wyśmiano. Co to za wariat chce wysłać paczkę za granicę? Granice zamknięte, wróg czyha, a jemu fotografia w głowie. Poszedłem więc do Ministerstwa Łączności, wtedy mieściło się naprzeciwko Galerii Zachęta, obok Victorii. I tam spotkałem płk. Woźniaka, prezesa AIPS. Warto dodać, że byłem daltonistą politycznym i należałem tylko do klubów sportowych, nigdy do partii. Woźniak wziął mnie na bok i mówi: „Ty mi wyglądasz podejrzanie. Ale przyjdź na spotkanie, zweryfikujemy cię. Jeśli zdjęcie jest dobre, spróbuję coś załatwić” – wspominał Fidusiewicz na łamach „Gazety Wyborczej”.
Zdjęcie ostatecznie wysłano, wygrało w konkursie. Być może dlatego, że Maraton Pokoju był już wówczas dobrze znany na świecie. Dowód? Jeszcze sporo czasu przed tym, jak Fidusiewicz wysłał fotografię, organizatorów zaproszono do Nowego Jorku. W nim przyjął ich Fred Lebow, ojciec tamtejszego maratonu. Z USA wygoniły ich plotki o stanie wojennym, chcieli wracać do kraju, choć Amerykanie oferowali im możliwość pozostania za oceanem. Nie skorzystali, wrócili. Janusz Kalinowski, który też tam był, wspomina, że w Polsce czekała na niego niezałatwiona sprawa. I to taka, przez którą miał porachunki ze służbami.
– Tuż przed stanem wojennym zacząłem współpracować z drukarzami „Kuriera Polskiego”, aby zrobić taką miniksiążeczkę wyników z tego 1981 roku. Wtedy właśnie wyjechaliśmy do USA, a niedługo po naszym powrocie faktycznie wprowadzono stan wojenny. Drukarze wówczas nie zdążyli jeszcze tych książeczek wydrukować. Ktoś dowcipnie powiedział wtedy – a ostatecznie doszło to jakąś drogą do władz – że w „Kurierze Polskim” drukują listę tych, których trzeba powywieszać. Służby skierowano do mnie, miałem spore nieprzyjemności. Oni myśleli, że to jakiś szyfr, że te wyniki to faktycznie lista do wywieszenia. Zanim się to wyjaśniło, musiałem tam chodzić potajemnie, po nocy, żeby doprowadzić ten druk do końca. Ale się udało.
Co zadziwiające, udało się nie tylko to, ale mimo tych nieprzyjemności, władze ostatecznie zgodziły się na to, by w 1982 roku – w środku stanu wojennego – zorganizowano kolejny Maraton Pokoju. Wielką rolę odegrał tu podobno Józef Węgrzyn, który chodził, gdzie tylko się dało i przekonywał, że żadnych demonstracji nie będzie, a ludzie po prostu chcą po raz kolejny przebiec przez Warszawę. Widać dar przekonywania miał wielki, bo uległy mu władze. Jednak, jak wspomina Jacek Gnysiński, atmosfera na trasie biegu była już nieco inna.
– Byłem wtedy w wojsku. Też miałem wątpliwości, czy mnie puszczą, ale akurat w tej jednostce nie było takiego reżimu. Maraton doszedł do skutku, mi też udało się pojawić. Sam akurat w politykę nie wnikałem, ale czuć było, że trwa stan wojenny… ludzie się nie odzywali do siebie, bo nie wiadomo było, kto jest kim i co się wymsknie w trakcie biegu.
Swoją drogą, mimo że w Polsce brakowało wtedy niemal wszystkiego, to oprawa Maratonu była naprawdę dobra. Weźmy pod uwagę choćby fakt, że w trakcie biegu – panował wówczas niemiłosierny upał – zawodnicy wypili jakieś 6000 litrów napojów, podanych w 20 000 plastikowych kubkach. Na pierwszym Maratonie Pokoju o czymś takim można było tylko pomarzyć. Poprawiała się też realizacja w telewizji – standardowo były to kilkunastominutowe urywki, ale dużo lepiej oddawały to, co dzieje się na trasie.
To był jednak ostatni z tych wielkich maratonów lat 80. W kolejnych edycjach wszystko zaczęło wyhamowywać. Pojawiało się mniej ludzi, spadała ranga biegu. Jerzy Skarżyński twierdzi, że to właśnie zasługa stanu wojennego i zmienionego klimatu politycznego czy społecznego, jaki po nim nastąpił. Jest jednak jeszcze jeden powód – w 1982 roku na zawał serca zmarł Tomasz Hopfer (a wcześniej go internowano i wyrzucono z TVP), człowiek, który dla biegania w Polsce w tamtym okresie zrobił więcej niż ktokolwiek.
Trudne lata
– To pokazało, ile może dać dobra, umiejętnie prowadzona i dowcipna promocja – twierdzi Janusz Kalinowski. – Tomek kręcił dość zabawne filmy. Dam przykład: na jednym z nich z Malucha, który przecież był samochodem mieszczącym czterech ludzi, wyskakiwało osiem osób i zaczynało biec. On szukał takich fajnych elementów, przez które ludzie – mimo że była to godzina dość wczesna – wstawali, włączali program „Biegaj razem z nami” i mówili mi potem, że jak to oglądali, to chcieli wyjść i faktycznie pobiegać. […] Po śmierci Tomka próbowano potem jeszcze coś robić, ale to już nie było to. Brakowało ludzi z taką osobowością. Na pewno stan wojenny czy wstrzymanie druku gazet, z których część – na przykład „Kurier Polski”, który też promował bieganie – już nie wróciła, też nie pomogły. Przez to bieganie siadło.
Przez kolejne lata Maraton Pokoju regularnie tracił na znaczeniu. Paradoksalnie, nie najgorzej było z nim do upadku komunizmu. Wielkie problemy zaczęły się w latach 90. Ten ostatni maraton z ósmej dekady XX wieku, dobrze pamięta Jerzy Skarżyński. To wtedy – w swoim drugim starcie – wygrał. I przy okazji, jak sam wspomina, zapoczątkował pewną ważną zmianę. – Nie wiem, czy nie zostałem wtedy pierwszym człowiekiem, który ten Maraton Pokoju nazwał „maratonem warszawskim”. Bo w wywiadach po zwycięstwie właśnie tak go określałem i ta nazwa się później przyjęła, utrzymuje się do dziś. Pierwszy „maraton warszawski” to właśnie moja wygrana w 1989 roku.
Swoją drogą piąty Maraton, a pierwszy po stanie wojennym i śmierci Hopfera, też był w pewnym sensie pechowy. Bo biegaczy zaskoczyła absolutnie zła pogoda, jakby wyjęta żywcem z końca listopada. Organizatorów zresztą też to zaskoczyło, bo od mety do pomieszczeń dla zawodników trzeba było jeszcze dość sporo przejść, moknąc i marznąc. A to nie zachęcało do startu. Potem chwytano się różnych metod, choćby uatrakcyjnienia trasy. Już w trakcie szóstego Maratonu przeniesiono ją na lewą stronę Wisły – biegacze krążyli wówczas obok Torwaru czy stadionu Legii. Ale i wtedy zdarzały się wpadki organizacyjne. Stanisław Osiński, jeden z uczestników, wspominał wówczas:
– Aż przyszła chwila, kiedy musiałem się napić. I tu przykra niespodzianka – na punkcie były gazowane napoje. Nie pić nie można, maratonu nie da się przebiec w tempie i na sucho. A po kilku łykach złamało mnie w pół. Stałem, próbowałem iść, klękałem. Powoli przemieszczałem się Wisłostradą. Z czasem zacząłem truchtem przemieszczać się w kierunku mety. Na mecie czas – 3:03:43, ponad dwanaście minut wolniej niż rok wcześniej.
Na dziesiąty maraton, jubileuszowy, w roku 1988, znalazł się sponsor – japońska firma SEIKO. Co pięć kilometrów rozstawione były punkty pomiary czasu, dokładnie tak jak na Zachodzie. Trasa znów była inna, choć zaczynała się tradycyjnie – na Stadionie Dziesięciolecia. Potem jednak ją pozmieniano i okrężnymi drogami wracała tam, gdzie się zaczęła. Dodać warto, że lepsze – a przynajmniej tak uważano – były nagrody. Najszybszy maratończyk dostał Fiata 126p (ale bez ośmiu osób w środku), a najszybsza zawodniczka – kolorowy telewizor.
W 1991 roku bieg oficjalnie zaczęto nazywać „Maratonem Warszawskim”, ale to też wtedy po raz pierwszy do mety przybiegło mniej niż 1000 osób. Dwa lata później było ich jedynie 520, a edycja zapisała się w historii wyłącznie dlatego, że triumfowali Polina Grigorenko (Rosja) i Julius Mitibani (Tanzania), co oznaczało, że po raz pierwszy u obu płci były to osoby z zagranicy. Podobno do dziś nie wiadomo czy Mitibani zabrał do domu główną nagrodę, którą był Fiat Cinquecento. A jeśli zabrał, to w jaki sposób.
W kolejnych latach wszystko wyglądało podobnie. Niby byli sponsorzy, niby coś się działo, ale frekwencja wciąż utrzymywała się na dramatycznym poziomie, a bieg tracił swój prestiż. – Składały się na różne czynniki – mówi Kalinowski. – Współpracowałem wtedy z federacją, która odpowiadała za tę część organizacyjną, podlegając urzędowi miasta. Ówczesne władze Warszawy nie za bardzo były przekonane do tej imprezy. Połowa mówiła, że robimy i pomagała, a druga tylko wymyślała problemy. To rzeczywiście był taki okres, że wzięliśmy to we własne ręce i w taki nieco dziadowski sposób to utrzymaliśmy. Trzeba też zwrócić uwagę, że zaczęły wtedy powstawać inne biegi maratońskie – Wrocław, Gdańsk czy Dębno, które otworzyło się na amatorów. Ludzie, którzy pobiegli raz w Warszawie, chcieli też spróbować rywalizacji w innych miastach. Frekwencja w stolicy siadała również dlatego, że rozkładała się na inne miasta.
Oczywiście, powodów faktycznie było sporo. Ale wniosek jeden: Maraton Warszawski umierał. Jacek Gnysiński mówi, że w pewnym momencie nie wierzył już w możliwość odbycia się kolejnych edycji. I faktycznie, w 2002 roku ogłoszono, że biegu nie będzie.
Partyzancki maraton
– Poprzedni organizatorzy ogłosili oficjalnie, że w 2002 roku nie będzie Maratonu Warszawskiego, bo po prostu nie sposób go przeprowadzić – wspominał w wywiadzie z nami Marek Tronina, obecny organizator Maratonu. – Ja byłem wtedy gościem, który wiosną ukończył swój pierwszy maraton, w Krakowie. Uznałem po nim, że jesienią pobiegnę w Warszawie, aż tu nagle czytam, że chyba nie spełnię tego planu, bo bieg się nie odbędzie. Szukałem wówczas pomysłu na siebie, byłem już nieco poza dziennikarskim światkiem, żyłem z tłumaczeń, zarabiałem fajną kasę, ale nie kręciło mnie to. Kiedy więc zobaczyłem jak wygląda sytuacja z biegiem, pomyślałem „to jest to, na to czekałem!”. Skrzyknęliśmy się w kilka osób w Internecie i zaczęliśmy działać. Jakie my wtedy mieliśmy pomysły! Jednym z nich było to, żeby zrobić maraton po chodniku. To wszystko brzmi teraz uroczo, ale wtedy byliśmy załamani sytuacją – nie ma kasy, nie ma doświadczenia, nie jesteśmy żadnym podmiotem uprawnionym do organizacji biegu, który powinien się odbyć za osiem tygodni.
Bieg udało się przeprowadzić. Na kilkunastu pętlach, w Parku Saskim. Wieczorem, dla klimatu, atmosfery i chęci zrobienia czegoś innego, niespotykanego. Sęk w tym, że w całym entuzjazmie zapomniano choćby o tym, że wypadałoby doświetlić namioty, by wszystko można było sprawnie ogarniać. Ale to był szczegół. Ważne było to, że maraton przetrwał, choć przebiegło go tylko (albo aż, patrząc na sytuację) nieco ponad 300 osób. Nagrodą dla zwycięzcy podobno był plecak. Podobno, bo jak dziś mówi Marek Tronina, sam nie jest już pewien, czy ten plecak w ogóle istniał. Możliwe, że były to… szklanki. A przynajmniej zwyciężczyni rywalizacji wśród kobiet, jak twierdzi, dostała właśnie je. A, jakby kłopotów organizacyjnych było mało, to trasę trzeba było zmieniać 24 godziny przed startem. I to z powodów politycznych.
– Myśmy długo załatwiali taką trasę, która obiegała Teatr Wielki z dwóch stron. Wszystko mieliśmy już na papierze. Bieg był w sobotę, a w piątek około południa zadzwonił do mnie jakiś oficer z Biura Ochrony Rządu. I powiedział, że właśnie dowiedział się, że jest taki bieg, a w sobotę wieczorem w Teatrze Wielkim wystawiają jakąś sztukę, na której będzie Miller albo Kwaśniewski. Więc wtedy to premier i prezydent. Więc zapytał, jak oni mają wjechać, skoro my zatarasujemy ulicę. No to odpowiadamy, że nie mają i nie wjadą, a my mamy na to papiery i mamy to w nosie. Bo dla nas wywalczenie tych zgód było rzeczą tak trudną, że naprawdę mieliśmy już wszystko właśnie tam. Na to facet, że co jeśli załatwi nam lepszą trasę i też będziemy to mieli na papierze? I faktycznie załatwił. Z tym że, żeby odblokować wjazd do teatru, trzeba było zrobić jedną pętlę więcej, bo ta podstawowa się skróciła. Więc było ich jedenaście. Nie wszyscy biegacze o tym wiedzieli, bo nie wszystkich zdążyliśmy poinformować. Niektórzy więc po przebiegnięciu dziesięciu, byli przekonani, że to już meta, a okazywało się, że muszą zrobić jeszcze jedno kółko.
Jacek Gnysiński z tamtej edycji pamięta głównie ciemność, błoto, deszcz i zimno. Trząsł się cały, gdy wsiadał do samochodu, a musiał jeszcze wrócić nim do domu. O kółkach wiedział odpowiednio wcześniej, powiedziano mu przy zapisie. Zresztą, jak wspomina, to w pewnym sensie była dobra rzecz. Bo liczenie nie pozwalało na popadnięcie w monotonię i zajmowało czymś głowę. Później w Polskim Radiu tę edycję Maratonu Warszawskiego określano jako „partyzancką”, zresztą całkiem słusznie. Powstała w tamtym roku Fundacja Maratonu Warszawskiego postanowiła jednak działać dalej. Bo skoro udało się na wariackich papierach, to czemu by nie spróbować zrobić tego z odpowiednim przygotowaniem w kolejnym roku?
Chwycono się więc organizacji. I choć początkowo było trudno, w końcu okazało się, że daje to wszystko niezłe efekty.
Impreza na poziomie
– W kolejnych latach Maraton Warszawski na pewno odżywał. Po tej zapaści z 2002 roku zaczynał zyskiwać renomę. Na pewno przejęcie go przez Marka, który miał inne spojrzenie, był bardziej „sfokusowany” na tym, żeby ten maraton odrodzić – bo Janusz Kalinowski chyba robił to już za bardzo rutynowo, nie widział drogi, którą można by ten maraton odratować – miało wpływ. Marek wniósł świeży powiew, chęci, zapał, miał swoje znajomości do mediów czy sponsorów. Potrafił przekonać ludzi i podnieść ten maraton z popiołów aż do rangi największego, prestiżowego maratonu w Polsce. Zresztą ten prestiż nie tylko w kraju, ale i w Europie – twierdzi Jerzy Skarżyński, który w 2003 roku pobiegł w Warszawie po raz ostatni. Ale już tylko jako pacemaker dla innych uczestników, którzy chcieli złamać barierę trzech godzin.
W 2005 roku – po 25 latach przerwy – na starcie Maratonu Warszawskiego pojawił się za to Grzegorz Gajdus. Wtedy już jako uznany zawodnik, kończący powoli swą karierę. – Wystartowałem w tym biegu nietypowo. Miesiąc wcześniej wygrałem maraton w Gdańsku. Potem przyjechałem do Szklarskiej Poręby, zacząłem solidnie trenować, w sumie usłyszałem o tym Maratonie Warszawskim przypadkiem. Przedzwoniłem do menedżera, żeby skontaktował się z organizatorami i zapytał, jak wygląda sytuacja. Ci zaoferowali mi w miarę godziwe pieniądze za start i bonus za rekord trasy. A on był wtedy na poziomie 2:15 h, więc stwierdziłem, że spokojnie go zrobię. Biegłem tylko po to, żeby ten rekord pobić i zrobić to jak najmniejszym kosztem, a przy okazji wygrać. Udało się. Jak wyglądał wtedy maraton? Były jeszcze jakieś braki w porównaniu do europejskich biegów, ale już miał podstawy solidnej imprezy. W kolejnych latach zaczął zresztą brylować w nagrodach czy liczbie uczestników. Teraz trudno już go podnieść na jeszcze wyższy poziom, bo też takie są nasze możliwości. Aktualnie stoi na wysokim, europejskim poziomie.
Yared Shegumo wygrywa 35. Maraton Warszawski (2013)
W kolejnych latach Gajdus zaglądał zresztą wielokrotnie na trasę maratonu. Po tym, jak sam przestał biegać, został trenerem, prowadził między innymi Henryka Szosta. Część z jego zawodników pojawiała się czy to Maratonie Warszawskim, czy na odbywającym się w ramach tej samej „marki” półmaratonie. W zeszłym roku zawitał też na czterdziestolecie biegu. I, jak powtarza, dziś to już impreza, która absolutnie nie ma się czego wstydzić. Choć Marek Tronina mówi, że pierwsze lata po przejęciu jej organizacji, były naprawdę problematyczne.
– Budowanie czegoś trwałego to zawsze proces. Jak się chce zrobić coś na szybko, to można wydać górę pieniędzy i coś uciągnąć, ale my tej góry pieniędzy nie mieliśmy. Ba, nie mieliśmy ich prawie w ogóle. Robiliśmy to wszystko wydrapując pazurami, pomysłem, energią, przekonywaniem nieprzekonanych, że to będzie super, że przebiegnięcie maratonu, po którym przez tydzień nie można chodzić to jest tak zajebista sprawa! To wymagało czasu. Z drugiej strony takie budowanie jest chyba trwalsze. Bo sprawia, że ci, którzy rzeczywiście do nas trafią zrobią to nie dlatego, że ktoś wydaje kupę forsy, a dlatego, że uwierzą w to, co się do nich mówi. Czy w 2002 roku myślałem o takiej imprezie, jaką Maraton jest dziś? Oczywiście, że nie. Mieliśmy marzenia, wiadomo, ale z drugiej strony przez pierwszych kilka lat nie byliśmy w stanie poprawić rekordu frekwencji z 1980 roku! Te 7500 osób, które tu teraz biega, to były bardzo odległe marzenia. Pamiętam, jak na samym początku tej przygody rozmawiałem z panem Józefem Węgrzynem i on mi powiedział: „panie Marku, jeśli pan chce, żeby to była duża impreza, to musi transmitować ją telewizja. A żeby ją transmitowała telewizja, to tam musi biegać 5000 osób. Skąd pan tyle weźmie?”. Myśmy w takich realiach się obracali.
– Czy myślałem, że w Maratonie Warszawskim będzie biegać po 7000 osób? Powiem przewrotnie, że ja ciągle czekam na przynajmniej 10000 – mówi Jerzy Skarżyński. – Bo myślę, że stać Polskę na taki maraton. Ale to nie odbędzie się tylko przy naszym udziale. Trzeba tu pewnych działań, żeby o Maratonie Warszawskim było na tyle głośno w świecie, żeby przyjechali tu Niemcy, Szwedzi czy Duńczycy.
Rekordowa edycja pod względem frekwencji to rok 2013, z finiszem na Stadionie Narodowym. Bieg ukończyło wówczas niemal 8500 osób, wygrał Yared Shegumo. – Wbiegnięcie tam to było niesamowite uczucie. Z drugiej strony pojawiła się jakaś dziwna nostalgia, że dawniej się tam biegało, nawet finiszowało, ale na Stadionie Dziesięciolecia. W pierwszym maratonie startowaliśmy u jego podnóża i tam też finiszowaliśmy. A w kilku innych przypadkach nawet na bieżni – wspomina Jacek Gnysiński.
Stadionu Dziesięciolecia już nie ma. Podobnie jak Maratonu Pokoju. Jest Maraton Warszawski, który z roku na rok się rozwija i przyciąga kolejnych chętnych do jego przebiegnięcia. W zeszłym roku świętował swą 40. edycję, a w tym – cztery dekady od zorganizowania pierwszego biegu. Tego, który stworzyli Józef Węgrzyn, Tomasza Hopfer i Zbigniew Zaremba. Sporo się przez ten czas zmieniało – trasa, krajobraz, organizatorzy, liczba uczestników, nazwa, a nawet ustrój Polski.
Ale Maraton to wszystko przetrwał. I prawdopodobnie przetrwa jeszcze więcej.
SEBASTIAN WARZECHA
Fotografie: Newspix.pl