To mógł być bezwzględnie najwspanialszy sezon w historii klubu. Mistrzostwo kraju? Na wyciągnięcie ręki. Puchar Niemiec? Wystarczyło tylko wygrać finał i trofeum wylądowałoby w gablocie. Triumf w Champions League? Real Madryt był w tamtym czasie galaktyczny, jasne, ale na przestrzeni jednego spotkania – jak najbardziej do pokonania. Królewscy, choć potężni, nie byli drużyną pozbawioną słabości. Bayer 04 Leverkusen naprawdę mógł w 2002 roku zgarnąć klasyczną potrójną koronę. Skończył jednak z pustą gablotą i niewyobrażalnym wręcz poczuciem niedosytu. A część gwiazd klubu z Nadrenii Północnej-Westfalii dołożyła do tego jeszcze potem kolejne rozczarowanie – w finale mistrzostw świata w Korei i Japonii.
Miało być pięknie. I prawie było. Skończyło się jednak dotkliwymi bęckami na wszystkich możliwych frontach. Co nie zmienia faktu, że ekipa „Aptekarzy” z przełomu wieków jak najbardziej może dzisiaj uchodzić za klasyczną, a w pewnym sensie nawet kultową. Choć jej członkowie woleliby raczej zostać zapamiętani pod innym przydomkiem niż prześmiewcze „Bayer 04 Vizekusen”.
Z czego tak naprawdę można kojarzyć takie miasto jak Leverkusen? Znawca tamtych rejonów Niemiec oczywiście natychmiast zapowietrzy się z wściekłości na tak postawione pytanie i zacznie wyliczać jakieś szalenie istotne fakty na temat nieco ponad 150-tysięcznej miejscowości. Ale prawda jest taka, że Leverkusen kojarzone jest przede wszystkim z dwóch powodów: działa tam gigantyczny koncern chemiczno-farmaceutyczny, Bayer. I gra tam tradycyjnie mocny klub piłkarski. Też Bayer.
„Aptekarze” do czołówki w Bundeslidze zaczęli się bardzo nieśmiało dobijać jakoś na początku lat osiemdziesiątych. Wtedy udało im się na stałe wskoczyć do najwyższej klasy rozgrywkowej, gdzie od dekad występują. Ze wzlotami i upadkami, ale bez degradacji. I bez ani jednego mistrzowskiego tytułu. Klub-wizytówka dla miasta, ściśle związany z przemysłowym gigantem, od kilkudziesięciu lat ociera się o triumf w niemieckiej ekstraklasie, ale nigdy nie potrafi doprowadzić spraw do końca. Udało się dotychczas Bayerowi sięgnąć ledwie po dwa poważne trofea. Pierwszym był Puchar UEFA zdobyty w 1988 roku, z Andrzejem Buncolem na pokładzie. Szczęście niemieckiej drużyny polegało na tym, że wtedy w turnieju grano jeszcze finałowe dwumecze. W pierwszym spotkaniu Bayer został zmiażdżony przez Espanyol 3:0, ale u siebie udało się odpowiedzieć katalońskiej ekipie pięknym za nadobne, a w rzutach karnych większym spokojem wykazali się Niemcy.
Drugie i ostatnie trofeum to krajowy puchar z 1993 roku. Niezapomniany super-snajper Ulf Kirsten, autor 182 goli w Bundeslidze, przesądził o zwycięstwie „Aptekarzy” na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. Rywalem – przynajmniej formalnie – były… rezerwy miejscowej Herthy.
Potem nie udało się już Bayerowi wygrać niczego. Zbliża się dwudziesty siódmy rok posuchy.
***
Znowu drugi. Całe życie ciągle drugi. Nawet jak gdzieś pierwszy byłem, czułem się jak drugi, kurwa. W życiu wiecznym także drugi?
Miauczyński Adaś Adam
***
Koszmar Bayeru zaczął się de facto w 1997 roku, choć wtedy jeszcze nikt w Leverkusen nie mógł się spodziewać nawet w najbardziej śmiałym przypływie czarnowidztwa, że klub staje dopiero u wrót komnaty pełnej gorzkich rozczarowań. Spodziewano się raczej, że za uchylonymi kusząco drzwiami stoją regały uginające się pod ciężarem mistrzowskich pater.
Władze klubu po dość mocno rozczarowującym sezonie 1995/96 zdecydowały się na porządne wzmocnienia, co miało w pewnym sensie wstrząsnąć zespołem i nadać mu nową jakość, odświeżyć styl gry oraz atmosferę w szatni. Do drużyny trafiło kilku bardzo ciekawych zawodników. Szybko budujący swoją markę Jens Nowotny, młodzi Niko i Robert Kovacowie, słynny reprezentant Danii Jan Heintze, plus kilku innych niezłych graczy. Dołączyli oni do już i tak mocnej ekipy, na czele ze wspomnianym Ulfem Kirstenem, Carstenem Ramelowem czy Paulo Sergio.
Z taką paką można było już po cichu myśleć o najwyższych laurach, choć ona bardziej z dzisiejszej perspektywy wygląda na naszpikowaną gwiazdami. Na starcie rozgrywek 1996/97 był to raczej zespół na dorobku.
Dokonano też kluczowej podmianki na stanowisku szkoleniowca. Pieczę nad „Aptekarzami” objął Christoph Daum. W latach dziewięćdziesiątych jedno z najpoważniejszych nazwisk na trenerskiej giełdzie za naszą zachodnią granicą. Daum w 1992 roku wygrał Bundesligę z VfB Stuttgart, potem dołożył też do tego sukcesy w Turcji, gdzie zdobył mistrzostwo kraju jako szkoleniowiec Besiktasu. Nie był to rzecz jasna manager idealny – w eliminacjach do Ligi Mistrzów 1992/93 zdarzyło mu się popełnić katastrofalną w skutkach pomyłkę. Jego Stuttgart wygrał pierwszy mecz z Leeds United aż 3:0 przed własną publicznością, by w rewanżu zostać rozgromionym 1:4. Zasada goli wyjazdowych premiowałaby w takich okolicznościach niemiecką drużynę. Gdyby nie to, że jej trener… złamał zasady rozgrywek – dokonał nielegalnej zmiany, która sprawiła, że Stuttgart miał jednocześnie czterech obcokrajowców na boisku, co było w tamtym czasie – choć może trudno w to dziś uwierzyć – nielegalne w Champions League.
UEFA wlepiła drużynie Dauma walkowera i zadecydowała o zorganizowaniu trzeciego, dodatkowego meczu. W Barcelonie Leeds wygrało 2:1 i sen Stuttgartu o wielkiej, europejskiej przygodzie został brutalnie przerwany. Nieznające litości angielskie media przechrzciły potem nieszczęsnego szkoleniowca, nazywając go: „Christoph Dumb”.
W wolnym tłumaczeniu – „Krzysztof Głupek”.
Ale byłoby nie fair wobec Dauma, gdyby zrobić z niego teraz kompletnego durnia. Wprawdzie nie był on nigdy wielkim piłkarzem, lecz jako trener w swoim czasie notował naprawdę znakomite rezultaty.
Zasłynął nie tylko jako miłośnik niezwykle wyczerpujących treningów, ale przede wszystkim jako trener-psycholog – potrafił swoimi niekonwencjonalnymi metodami włamać się do umysłu zawodnika i – jak mawia pewien mag trenerski znad Wisły – sprawić, by coś w tym umyśle przeskoczyło. Daum nad niektórymi ze swoich podopiecznych pracował miesiącami. Ale nie poprzez szczerą, prostą rozmowę. Niemiec szukał innych sposobów, by danego piłkarza mentalnie napompować, przygotowując go do wielkiego futbolu. Jego psychologiczne seanse bywały zdumiewające. Aż chciałoby się powiedzieć: „lekarzu, lecz się sam”. Przykłady największych dziwactw? Można je mnożyć. Jeszcze w latach osiemdziesiątych, gdy Daum pracował w FC Koeln, piłkarskie Niemcy co i rusz bulwersowały się doniesieniami na temat jego kuriozalnych wymysłów.
Podczas jednego z – nazwijmy to z braku lepszego słowa – treningów, szkoleniowiec wysłał swoich podopiecznych na spacer po rozżarzonych węglach, żeby zmusić ich do przełamania bariery lęku. Innym razem urządził drużynie wykład na temat pracy akwizytora wciskającego ludziom odkurzacze, chcąc dać piłkarzom przykład człowieka, który nigdy się nie załamuje i nieustannie szuka swojej szansy, nawet jeżeli kolejni ludzie przepędzają go spod drzwi wulgarnymi okrzykami albo grożą spuszczeniem psa z łańcucha.
Dziwaczne? Pewnie tak. Lecz skuteczne. – Czasem nawet sobie nie zdawaliśmy sprawy, jak ciężko trzeba było u niego pracować, tyle się działo – wspominał Pierre Littbarski, mistrz świata z 1990 roku i legenda klubu z Kolonii. Radosław Gilewicz, który spotkał się z Daumem w Austrii Wiedeń, wspominał natomiast w rozmowie z TVP Sport: – Pracował u nas dopiero ze dwa dni, ja miałem kontuzję. Zawołał mnie przed bardzo ważnym meczem eliminacyjnym do Pucharu UEFA. Graliśmy z FC Porto, czyli prowadzoną przez Jose Mourinho drużyną, która później te rozgrywki wygrała. Posadził mnie naprzeciwko siebie, rozmawialiśmy w cztery oczy, z tym że jego wzrok latał – raz w prawo, raz w lewo. Ja lubię rozmawiać patrząc w oczy, miałem problem, by nawiązać kontakt. I wyszedł taki dialog:
– Wiesz, że mamy ważny mecz w środę?
– Tak, wiem.
– Musimy wygrać!
– Mam taką nadzieję, trenerze.
Złapał mnie wtedy za szyję, zaczął szarpać i krzyczeć:
– Jak mam nadzieję! Musimy wygrać! Wygramy!
Wtedy przestraszony przyznałem mu rację i tak poznałem jego charakter. Już na starcie powiedział, że musimy 24 godziny na dobę żyć piłką i nic innego nie powinno nas interesować. Ciekawy człowiek, trzeba się było przyzwyczaić.
Opowieści zawodników Bayeru są podobne. Bramkarz Rudiger Vollborn wspominał, że nigdy wcześniej nie przeżył tak wymagającego obozu przygotowawczego jak przed sezonem 1996/97. Trzy sesje treningowe dziennie i 32 minuty biegu każdego poranka. Dlaczego nie równe pół godziny? Vollborn zapytał kiedyś o to Dauma. W odpowiedzi usłyszał ryk: „Bo ja tak mówię!”. – Vollborn był dla nas darem niebios. Pracował mocno, bo chciał być numerem jeden, ale ja mimo wszystko postawiłem na Dirka Heinena – komentował z uśmiechem Daum w jednym z wywiadów. – Powiedziałem mu: „Rudiger. Twoim zadaniem jest nakładać presję na Dirka, jednocześnie go wspierając”. Udało mu się to, wprowadził zdrową rywalizację na pozycji bramkarza. Trenował jak wariat. Dzięki niemu Dirk Heinen rozegrał genialny sezon.
– A 32 minuty? Oczywiście, że ten numer nic tak naprawdę nie znaczy, nie ma za nim żadnej symboliki. Wcześniej jednak w swojej pracy trenerskiej próbowałem biegów krótszych i dłuższych, za każdym razem porównując badania krwi. Według moich wyliczeń, 32 minuty biegu to był idealny czas, żeby poprawić wytrzymałość, a jednocześnie zdążyć z przedmeczowym wypoczynkiem – dodał szkoleniowiec.
W tej wypowiedzi kryje się cały Daum. Niby dziwak i zamordysta, a jednak na wszystko ma argumenty naukowe.
Jego sukces naprawdę nie był dziełem przypadku.
Daum od początku swojej kariery trenerskiej specjalizował się również w gierkach psychologicznych wymierzonych w stronę przeciwników. Ze szczególnym okrucieństwem zwykł podczas swoich medialnych pogadanek odnosić się do Juppa Heynckesa, gdy ten dowodził pod koniec lat osiemdziesiątych Bayernem Monachium. Daum starał się złamać swojego rywala, robiąc z niego publicznie kompletnego nieudacznika. – Jupp? Ten facet wszystko jest w stanie przegrać. Zawsze idzie mu nieźle, a na koniec wykłada się o własne nogi. To niereformowalny pechowiec – drwił. Heynckes był natomiast facetem twardym i zasadniczym, lecz niezbyt wygadanym. Nie znajdował w sobie dość złośliwości, by odpowiadać zaczepnemu rywalowi w równie bezczelnym tonie. Tę rolę wziął zatem na siebie niezrównany w medialnych przepychankach Uli Hoeness, menadżer klubu. Doszło nawet do bezpośredniej konfrontacji telewizyjnej Dauma z bawarskim baronem. Debata z udziałem wiwatującej publiczności nie doprowadziła jednak do wyładowania napięcia.
Wręcz przeciwnie, emocje na linii Daum – Hoeness narastały z każdym kolejnym rokiem. Zwłaszcza, gdy kontrowersyjny szkoleniowiec wreszcie zdetronizował Bayern i sięgnął ze Stuttgartem po mistrzowską paterę.
Dlatego, gdy w sezonie 1996/97 Bayer Leverkusen dowodzony przez Dauma przegrał wyścig o mistrzowski tytuł z Bawarczykami o zaledwie dwa punkty, nikt w obozie „Aptekarzy” specjalnie się tym nie przejmował. Nie było jeszcze miejsca na rozpacz z powodu utraconej szansy. Spodziewano się raczej, że wicemistrzostwo to dopiero przedsmak nadchodzących triumfów.
***
Bayer nigdy niczego nie wygra. Kiedy rozgrywają najważniejsze mecze, muszą zakładać pieluchy.
Uli Hoeness
***
Strącenie Bawarczyków z ich pieprzonej grzędy, jak mawiał sir Alex Ferguson, okazało się jednak zadaniem przerastającym możliwości ambitnie grającej ekipy z Leverkusen. Bayern latach 1997-2000 sięgnął po mistrzostwo trzy razy na cztery podejścia. Bayer za każdym razem kończył rozgrywki tuż za plecami swoich mocarnych konkurentów. Zwaśnione ekipy w 1998 roku zostały solidarnie ograne przez sensacyjnych triumfatorów z Kaiserslautern, których mistrzowski skład na pewno zostanie wyrecytowany w sekcji komentarzy pod tekstem. Ale nawet wtedy Daum nie zdołał prześcignąć znienawidzonych Bawarczyków. Zajął z Bayerem trzecie miejsce w lidze, wręczając Hoenessowi kolejny powód do drwin.
– Daum nie skończy przed nami ligi nigdy, choćby i za sto lat – kpił w najlepsze Uli, waląc w swojego wroga jak w bęben przy każdej nadarzającej się okazji.
Największego upokorzenia „Aptekarze” doznali w 2000 roku. Wtedy naprawdę się wydawało, że mają wszelkie argumenty, by w końcu wygrać Bundesligę. Na początku lutego przerżnęli co prawda z Bayernem w Monachium, ale potem wygrywali już w lidze praktycznie jak leci. Czternaście kolejek, jedenaście razy komplet punktów i trzy remisy. Fenomenalna, ofensywna gra. Pewne triumfy mieszane z bramkowymi festiwalami, jakim było choćby zwycięstwo 9:1 nad SSV Ulm. W drugiej linii – same gwiazdy światowego futbolu. Wybitni Brazylijczycy – Ze Roberto i Emerson. U ich boku fantastyczny, choć wciąż jeszcze dość młody Michael Ballack. Obronę trzymają Nowotny z Ramelowem, w ataku punktują Kirsten z Neuvillem, towarzyszy im Paulo Rink. No i – rzecz jasna – Adam Matysek między słupkami. Nic, tylko zgarnąć jakieś trofeum.
Sytuacja była do tego doprawdy wymarzona. Ostatnia kolejka Bundesligi, starcie z SpVgg Unterhaching – zespołem, który miał już zapewnione utrzymanie i nie grał kompletnie o nic. „Aptekarzom” wystarczał remis, by wreszcie wywalczyć wyśnioną paterę. Prościzna? Cóż, nie dla Bayeru.
Już przed rozpoczęciem spotkania było widać, że przewaga psychologiczna, co paradoksalne, znajduje się po stronie starych wyjadaczy z Monachium. Którzy może i na europejskiej arenie zaliczyli najbardziej frajerską porażkę w dziejach Champions League, przegrywając w 1999 finał LM z Manchesterem United po dwóch bramkach straconych w doliczonym czasie gry, ale na swoim podwórku wciąż czuli się pewnie. Sami musieli zagrać i za wszelką cenę wygrać spotkanie z Werderem Brema, lecz temat tego meczu praktycznie w ogóle nie był przez Bawarczyków poruszany. Piłkarze i działacze Bayernu potraktowali ten mecz jak wygrany z góry. Podeszli do spotkania ze stuprocentową pewnością siebie, charakteryzującą wielkich czempionów. W swojej przedmeczowej retoryce skoncentrowali się natomiast na oponentach. Prym w docinkach wiedli Stefan Effenberg, gwiazdor FCB, no i oczywiście naczelny mądrala Hoeness.
– Daum? Widać, że już narobił w spodnie – dowcipkował Uli. – Leverkusen boi się Bayernu. Nogi im się trzęsą przed nami jeszcze przed wyjściem na boisko.
– Unterhaching gra w tej chwili najlepszy futbol w Niemczech. Kapitalna drużyna – piał z zachwytu Stefan, chyba sam nie wierząc w wygadywane przez siebie słowa.
Cóż – wyszło na to, że Bawarczycy mieli rację. Sami już po szesnastu minutach meczu z Werderem prowadzili 3:0, narzucając dodatkową presję na przeciwników w korespondencyjnym wyścigu o tytuł. Tymczasem „Aptekarze” kompletnie się pogubili. W dwudziestej minucie samobójczą bramkę zdobył Michael Ballack, w drugiej połowie spotkania niedoszłych mistrzów Niemiec pogrążył Markus Oberleitner. Mistrzostwo przepadło w tak bolesnych okolicznościach, że trudno sobie nawet wyobrazić bardziej mroczny scenariusz. 33 kolejki zajadłej rywalizacji z monachijską machiną wojenną, wspaniała passa meczów bez porażki w drugiej połowie sezonu… Wszystko to spieprzone w ostatnim starciu. – Czuję się, jak gdyby wyrwano mi duszę – łkał po końcowym gwizdku kompletnie wstrząśnięty Ballack.
– Kiedy staliśmy tak na boisku czekając na gwizdek, czuliśmy ciężką atmosferę. Ale nie tylko o samą temperaturę powietrza chodziło. Na twarzach zawodników Bayeru niepokój mieszał się ze strachem. Widać było, że odczuwają potężną tremę, ciśnienie ze strony kibiców. Byliśmy świadomi ich klasy piłkarskiej, ale – jak czas pokazał – był to jeden z tych dni, kiedy presja zjada drużynę. Możesz mieć wspaniałe umiejętności, ale jednocześnie nie potrafić zrobić z nich użytku – wspominał Oberleitner.
– Popełniliśmy mnóstwo błędów – kajał się po latach Daum. – Pamiętam doskonale, że już na tydzień przed ostatnim meczem rozpoczęto w klubie przygotowania do celebry związanej ze zdobyciem mistrzostwa. Wszędzie dało się wyczuć atmosferę święta. Ludzie z klubu zadawali nam pytania w stylu: „Jakie piosenki zagrać podczas mistrzowskiej fety?”. Próbowałem zachować koncentrację, ale mój głos był osamotniony. Wszyscy oszaleli na punkcie mistrzostwa i nie potrafiłem nad tym zapanować. Dzisiaj wszystko bym inaczej zorganizował. Zabrałbym gdzieś drużynę, wyciągnął ją z dala od tego zgiełku. Na pewno nie pozwoliłbym na to, byśmy nocowali w tym samym hotelu co fani. Piłkarze zachowywali się jak kibice – przyjechali nie na mecz, tylko na zabawę z okazji mistrzostwa. Mam do siebie żal, bo przeczuwałem, że to może się źle skończyć. Ale chyba nie doceniłem skali zagrożenia.
– Psychicznie i mentalnie byliśmy gotowi na każde zagrożenie. Nie pomyślałem tylko o jednym. Że rywale wyjdą na prowadzenie wskutek bramki samobójczej. Jak na to zareagować? Nie miałem planu. Przedziwna sytuacja. Jeden punkt nam wystarczał, ale sami utrudniliśmy sobie życie. To stanowiło dodatkowy problem – opowiadał trener.
– Ta porażka była gigantycznym rozczarowaniem. Wypłakiwałem oczy, cierpiałem całym sercem – dodał Daum. – Chciałem być tym, który będzie w najtrudniejszej chwili twardy, który zachowa kontrolę nad emocjami. A potem zobaczyłem mojego syna, Marcela, siedzącego przed szatnią. Zapytał mnie: „Tato, dlaczego futbol jest tak okrutny?”. Przytuliłem go i zaczęliśmy razem płakać. Bolesne doświadczenie. Choć wtedy wierzyłem, że podniesiemy się z tego i będziemy jeszcze silniejsi.
***
Wielu ludzi w świecie futbolu nie mówi tego, co myśli. Uli Hoeness jest jedną z niewielu osób, która za nic ma zasady dyplomacji.
Klaus Toppmoller
***
Rzeczywiście – Bayer wrócił jeszcze do gry o najwyższe laury, ale już bez kontrowersyjnego szkoleniowca, który na krajowym rynku został spalony po jednej z najgłośniejszych afer obyczajowych w historii niemieckiego futbolu. Daum w 2001 roku miał objąć reprezentację naszych zachodnich sąsiadów i wyciągnąć ją z bagna, w jakim ta znalazła się na przełomie wieków. Wszystko wydawało się pewne jak w banku, jednak ostatecznie federacja zrezygnowała z usług szkoleniowca, który… wpadł na zażywaniu kokainy, którą miał się raczyć podczas orgii z prostytutkami.
Aferę w mediach z premedytacją podsycił Hoeness, ostatecznie pogrążając swojego wieloletniego oponenta. Ostatecznie udowodnił Daumowi, że zadarł z nie tym facetem co trzeba. Świetnie temat zrelacjonował w listopadzie 2000 roku Krzysztof Kęciek z „Tygodnika Przegląd”. Cofnięcie się w czasie do fragmentów tekstu z tamtego okresu pozwala lepiej wyczuć skalę kłopotów, w jakie popadł Daum.
„Narkotyki spowodowały największy skandal w dziejach niemieckiego futbolu. „Wczoraj byłem tym wspaniałym i miałem wszystko. Dziś nie mam nic i jestem skończony” – żalił się Christoph Daum kelnerom w hotelu na wyspie San Marco w Zatoce Meksykańskiej. Niemiecki trener przebywa tam na swego rodzaju wygnaniu. Daum pospiesznie zniknął z RFN po tym, jak analizy chemiczne wykazały obecność kokainy w jego włosie. Błyskotliwa kariera szkoleniowca o szalonym spojrzeniu, zwanego „Derwiszem z bocznej linii boiska”, nagle dobiegła kresu. A przecież to 47-letni Daum miał stać się odnowicielem niemieckiego futbolu po żałosnym występie drużyny RFN na mistrzostwach Europy. W lipcu br. działacze Niemieckiego Związku Piłki Nożnej (DFB) postanowili, że to Christoph Daum poprowadzi od 1 czerwca 2001 roku narodową reprezentację, za co otrzyma roczne wynagrodzenie w wysokości 5 milionów marek (nie licząc premii).
(…) Od czasu do czasu w prasie pojawiały się artykuły na temat domniemanych ekscesów i skandali z udziałem szkoleniowca. Na Majorce trener poznał nową przyjaciółkę, Angelikę Cramm, „piosenkarkę z półświatka”, jak określił ją magazyn „Stern”. Mąż Angeliki, Jochen Kress, biznesmen odsiadujący wyrok za przestępstwa podatkowe, powiedział podobno: “Jeśli ten Daum śpi z moją żoną, powinien mi zapłacić. Inaczej powiem wszystko, co wiem”. W każdym razie Kress domaga się od trenera Bayer Leverkusen 4 milionów marek w ramach maklerskiej prowizji. Sam trener żalił się kilkakrotnie na łamach niemieckiej prasy, że szantażują go “typy jak z innego świata”.
(…) Bomba wybuchła jednak dopiero 2 października, gdy głos w tej sprawie zabrał sam Uli Hoeness, ongiś znany piłkarz, obecnie menedżer FC Bayern Monachium. W wywiadzie dla dziennika “Abendzeitung” Hoeness zwrócił uwagę, że “prywatne otoczenie” trenera Bayer Leverkusen, “te próby szantażu, prostytucja, całe to g…” nie budzi zaufania. Na domiar złego pojawiają się pogłoski o “zakatarzonym Daumie”, którym nikt nie zaprzecza. W związku z tym nasuwa się pytanie, czy ów człowiek powinien zostać trenerem takiego kraju jak Niemcy. Oczywiście, każdy zrozumiał, że “zakatarzony” znaczy tyle co “naćpany”. Rozpętała się afera, zaś ten, który wprawił w ruch lawinę, Uli Hoeness, umknął na Majorkę, by uniknąć pytań dociekliwych dziennikarzy. Plotki o wyprawach “derwisza” w kolorowy świat kokainy krążyły od dziesięciu lat, dlaczego jednak poważny działacz piłkarski zdecydował się ujawnić je właśnie teraz? Wybitny publicysta, Norbert Weiss, znawca “ciemnej strony” niemieckiego futbolu, uważa, że Daum padł ofiarą intrygi, którą uknuły grube ryby związane z Bayern Monachium – Hoenness, wiceprzewodniczący klubu – Karl-Heinz Rummenigge i Paul Breitner, ongiś znakomity piłkarz, obecnie udający niezależnego eksperta. Spiskowcom nie chodziło bynajmniej o głowę Dauma. Działacze z Monachium chcieli skompromitować jego protektora, pełniącego obowiązki przewodniczącego Niemieckiego Związku Piłki Nożnej, Gerharda Mayera-Vorfeldera. Ten ostatni uchodzi za sympatyka Bayer Leverkusen. Hoeness i spółka bali się, że potęga finansowa koncernu Bayer (sponsora klubu z Leverkusen), wspierana przez przewodniczącego DFB sprawi, iż Bayern Monachium utraci swe wpływy w niemieckim futbolu.
(…) Początkowo to Uli Hoeness popadł w tarapaty. Dziennikarze i działacze zarzucili mu szkalowanie desygnowanego trenera reprezentacji. Sama federalna minister finansów, Herta Däubler-Gmelin, uznała, że Hoeness posłużył się “średniowiecznymi” inkwizytorskimi metodami. 9 października Christoph Daum oznajmił, że pozwał menedżera Bayern Monachium do sądu za oszczerstwo, a swą niewinność raz na zawsze udowodni, oddając swój włos do analizy. Nikt nie domagał się od niego przeprowadzenia testów. Nikt wyjątkiem profesora Fritza Scherera, z pewnością całkowicie przypadkowo będącego szefem finansów klubu Bayern Monachium. Początkowo wydawało się, że “derwisz” pognębi swych wrogów. “Wszyscy sądziliśmy, że jeśli oddaje włos do analizy, to nie ma nic do ukrycia” – stwierdził Franz Beckenbauer, wiceprzewodniczący DFB i przewodniczący klubu FC Bayern Monachium. Na niedzielę 22 października zaplanowano już spotkanie wszystkich autorów dramatu, podczas którego Uli Hoeness przeprosi Dauma, a ten podpisze kontrakt z DFB jako trener narodowej reprezentacji. 20 października całe Niemcy jednak osłupiały, gdy ujawniono wyniki testów przeprowadzonych przez Instytut Medycyny Sądowej w Kolonii. Okazało się, że włos trenera zawierał ślady kokainy, wskazujące, że narkotyk zażywany był regularnie. Władze Bayer Leverkusen natychmiast zwolniły Dauma z funkcji szkoleniowca”.
Spisek czy nie, Daum został doszczętnie skompromitowany i tak naprawdę nigdy nie zdołał już odbudować swojej reputacji w kraju, choć próbował powrotów do Bundesligi. Praca marzeń przeszła mu koło nosa, a Uli Hoeness został obwołany bohaterem niemieckiego futbolu, który – dzięki swojej czujności – uchronił reprezentację narodową przed tyranią zwariowanego narkomana.
Jednak „Aptekarze” zaskakująco szybko otrząsnęli się po utracie szkoleniowca w tak kontrowersyjnych okolicznościach. Dowodzeni przez nieszczególnie wtedy cenionego Klausa Toppmollera weszli jak burza w sezon 2001/02. Wtedy już naprawdę w Leverkusen powstała mocarna ekipa, której nie mógł lekceważyć nikt. Nie tylko w Niemczech, ale i w całej Europie. Michael Ballack zaczął powoli wchodzić w swój prime-time i strzelał gola za golem, choć był przecież ofensywnym pomocnikiem, a nie snajperem. W środku obrony gigantyczną robotę wykonywał Brazylijczyk Lucio. Do tego fenomenalni Ze Roberto, Schneider, Basturk czy Berbatow, nieśmiertelny Kirsten, no i niezapomniany Hans-Jorg Butt, bramkostrzelny golkiper.
Czy taka kadra wystarczyła Bayerowi, żeby wreszcie COKOLWIEK wygrać?
Otóż nie.
Zawodnicy z Leverkusen przewodzili w Bundeslidze od 24 do 32 kolejki. Ale przegrali wyścig o mistrzostwo z Borussią Dortmund, bo najpierw polegli na swoim obiekcie w starciu z Werderem Brema, a potem przyjęli jeszcze porażkę z rąk Norymbergi. Sytuacja mogła się jednak niespodziewanie odwrócić – na dwadzieścia minut przed końcem ostatniego meczu w sezonie. BVB ledwie remisowała u siebie z Werderem i to goście z Bremy – którzy zrządzeniem losu rozdawali karty w wyścigu o mistrzostwo – byli znacznie bliżej zdobycia zwycięskiego gola, zdarzyło im się nawet uderzyć w poprzeczkę. Koniec końców jednak do siatki trafił Ewerthon – ustalił wynik na 2:1 dla dortmundczyków, którzy się finalnie nie sfrajerzyli i zgarnęli mistrzowską paterę dla siebie.
Bayer miał jednak dwie okazje do rehabilitacji. Zawędrował wszak także do finału Pucharu Niemiec, gdzie prowadził od 27 minuty z Schalke 04 Gelsenkirchen po bramce zdobytej przez Berbatowa. Potem jednak „Aptekarze” dali sobie wcisnąć cztery trafienia z rzędu i ostatecznie polegli 2:4. Honor przyszło im zatem ratować w najtrudniejszych okolicznościach. Tam, gdzie ich szanse na sukces były najskromniejsze – w finale Ligi Mistrzów. Na europejskiej arenie niemiecka ekipa spisywała się do tamtej pory wspaniale, tocząc epickie boje z Manchesterem United, Liverpoolem, Juventusem, Barceloną czy Deportivo La Coruna.
Finał z Realem Madryt też był w wykonaniu „Aptekarzy” świetny, przynajmniej obszernymi fragmentami. Lecz nie na tyle długimi, by powstrzymać Galacticos na Hampden Park. Bayer poległ. Położony na łopatki za sprawą najpiękniejszego woleja w historii futbolu.
Posągowe trafienie Zinedine’a Zidane’a.
Klęska, klęska, po trzykroć klęska.
Tego ciosu już „Aptekarze” gładko nie przyjęli. Tylko jeden piłkarz Bayeru zdołał sobie osłodzić paskudną końcówkę tamtego sezonu – Brazylijczyk Lucio, który sięgnął po mistrzostwo świata kosztem, rzecz jasna, reprezentacji Niemiec. Z Ramelowem, Schneiderem, Neuvillem czy Ballackiem w składzie. Ten ostatni w finale mundialu zagrać nie mógł, pauzował z powodu nadmiaru żółtych kartek. Choć i tak to właśnie on stanowi chyba najbardziej emblematyczną postać, jeżeli chodzi o wszelkie porażki Bayeru z tamtych lat. Zresztą – Michael generalnie kojarzony jest przede wszystkim z finałowymi porażkami, bo większość kluczowych starć w swojej karierze kończył ze srebrnym medalem na szyi. Może dlatego bywa dzisiaj trochę niedoceniany, a w swoim czasie trudno było wskazać w Europie lepszego ofensywnego pomocnika.
– Czasem przegrywa się mecze. Akceptujemy to – bąknął filozoficznie Toppmoller po zanotowaniu trzech kluczowych porażek, które uwaliły „Aptekarzom” cały sezon. – To był najgorszy okres mojej kariery. Z jednej strony byliśmy wysoko, stwarzaliśmy przed sobą wielkie możliwości, a z drugiej w taki sposób wszystko psuliśmy. To było najbardziej szokujące 10 dni mojego życia – opowiadał natomiast Ballack. W kolejnej odsłonie ligowych zmagań Bayer rozsmakował się już w porażkach i ledwo, ledwo utrzymał w lidze.
Sen o potędze się skończył.
Bawarczycy przejęli Ballacka, Ze Roberto, później ściągnęli do siebie z Leverkusen również Lucio. Utrzymali się na grzędzie.
MICHAŁ KOŁKOWSKI