Korona Kielce wyspecjalizowała się w ucieraniu nosa wszystkim, którzy odważyli się w nią zwątpić i typowali ten klub do spadku z Ekstraklasy. Tradycja ta sięga jeszcze czasów, w których nikt w województwie świętokrzyskim nie słyszał o Gino Lettierim, ale włoski trener wzniósł ten zwyczaj na jeszcze wyższy poziom. Z tym nie da się polemizować, ale chyba wypada zacząć pytać – czy ten patent jest niezawodny? Na początku tego sezonu koroniarze wyglądają tak słabo, że chyba już tylko Arka i Wisła Płock przypominają, że można grać jeszcze gorzej.
Można powiedzieć, że mają szczęście kielczanie, że na swój pierwszy mecz po powrocie do ligi Raków wyszedł z pełnymi gaciami. Po golu z karnego udało się zainkasować trzy punkty na dzień dobry, czym Korona kupiła sobie trochę spokoju, ale tego towaru deficytowego zaczyna w Kielcach powoli brakować. W kolejnych pięciu meczach udało się zdobyć tylko jedno oczko, konkretnie ze słabą Arką.
Okej, można mówić, że kolejne spotkania były na styku, że brakowało trochę skuteczności i szczęścia, szczególnie z Legią, która trafiła w samej końcówce, ale trudno kogokolwiek przekonać, że ta drużyna grała dobrze. W porywach wyglądała solidnie, ale tylko w porywach i głównie dlatego, że kilku przyzwoitych zawodników jednak w Koronie zostało. I to wszystko tylko do dziś, bo w Zabrzu Górnik walnął gości z taką łatwością, że aż można było sobie przypomnieć sezon, w którym drużyna Brosza była ekscytującym piłkarską Polskę beniaminkiem.
Goście nie mieli pół pomysłu na sforsowanie obrony Górnika, Chudy nudził się jak mops, zabrakło celnych strzałów w jego kierunku, choć w niektórych statystykach może pojawić się jedno z tych pierdnięć, na które stać było drużynę Lettieriego. Jasne, fajnie wyglądał blok obrony zabrzan, szczególnie Sekulić z Bochniewiczem, no ale bez przesady. Za to Górnik od początku narzucił swoje warunki i może nawet żałować, że stanęło tylko na trójce. Kielczanie z zamiłowaniem łamali linię spalonego (szczególnie Dziwniel), a Gnjatić zapraszał ich do konstruowania kolejnych ataków – zabrakło tylko tego, by gorszy dzień miał Paweł Sokół.
Ale trzy gole też piechotką nie chodzą. W tym sezonie zabrzanie zdobywali maksymalnie jedną bramkę, ostatnia taką strzelaninę urządzili sobie w ostatniej kolejce poprzedniego, tak się składa, że też z Koroną. Najpierw Zapolnik dołożył nogę po fajnej akcji Sekulicia, później Jimenez nie zgłupiał (warto docenić) po wyjściu sam na sam, minął Sokoła i przewaga była w miarę bezpieczna. Kolejne ataki Górnika były dość nieudolne – do tego stopnia, że beznadziejny Gnjatić postanowił zlitować się nad gospodarzami i zablokowanym Angulo. Choć Hiszpan nie miał szans dojść do piłki, ten klocek w stroju Korony pociągnął go w polu karnym za koszulkę i mieliśmy karnego. Sam Bask zamienił go na gola.
No i bardzo jesteśmy ciekawi, czy starym zwyczajem Korona się z tego podniesie, bo na dziś nic takiego optymistycznego dla kielczan scenariusza nie zapowiada. Nie widzimy przede wszystkim żadnego kandydata do pociągnięcia ofensywy, a bardzo nieśmiało musimy przypomnieć, że w tym sezonie z ligi lecą aż trzy drużyny.
Fot. FotoPyK