I tydzień temu z Manchesterem United, i w środku tygodnia z Liverpoolem, i dziś z Leicester. Chelsea Franka Lamparda pokazała, że na Stamford Bridge rodzi się coś ciekawego. Że jest w stanie wpędzić rywala w kłopoty. Problem w tym, że nie przez pełne 90 minut. Stąd po trzech meczach Lamps wciąż czeka na komplet punktów.
Trzeba to przyznać – jeśli jego Chelsea miała złapać odpowiedni rytm na starcie sezonu, to rywale byli tacy, co to puszczają muzykę na pełny regulator, byle tylko do tego nie dopuścić. Dziś trafił się dopiero pierwszy przeciwnik spoza Big Six, ale akurat ten, który dla największych angielskich potęg był od paru lat jednym z najbardziej niewdzięcznych oponentów. W zeszłym sezonie przecież Lisy wpadły na Stamford Bridge jak do otwartego kurnika i wyszły z zębami zatopionymi w zdobyczy. Zresztą – nie bez kozery mówi się, że Leicester City może w tym sezonie namieszać, jeżeli chodzi o układ w czołówce tabeli Premier League. Na przykład… wypychając Chelsea poza topową szóstkę.
Przez kwadrans mogło się co prawda wydawać, że The Blues tym razem zaopatrzyli się w pokaźny zapas dynamitu, który raz za razem podkładali zresztą pod defensywę Lisów. Wiedząc przecież, że nie ma już w jej centrum Harry’ego Maguire’a. Ale po kilkunastu minutach, po golu zdobytym dzięki przechwytowi Masona Mounta po błędzie Ndidiego, okazało się, że w torbie zostały śladowe ilości materiałów wybuchowych. Eksplozje pod bramką Leicester ucichły.
I choć przez początkowe fragmenty spotkania wydawało się, że Lisy nie zabrały swoich sprawunków z autokaru, okazało się, że po prostu rozsądnie nimi rozporządzały, dając się wystrzelać przeciwnikom. Oczywiście w idealnym scenariuszu zabierałyby się do przejmowania inicjatywy w ataku przy bezbramkowym remisie. Ale też z każdą kolejną minutą miało się wrażenie, że wyrównanie to kwestia czasu.
Dokonał tego, odkupując winy, Wilfried Ndidi. Po rzucie rożnym Jamesa Maddisona włożył wszystkie swoje siły w uderzenie głową – tak przyfasolił w okno, że rywale zorientowali się, co się stało, dopiero gdy zobaczyli, jak pomocnik Lisów wymownie pokazał, że jego wtopa zostaje oficjalnie wymazana z rejestru. Natchnęło to Leicester do wydarcia kompletu punktów, ale – choć trudno zrozumieć, jakim cudem – nie udało się wbić drugiego gola. James Maddison miał gola na talerzu, gdy paroma machnięciami nogą i balansem ciałem zgubił obrońców, ale przestrzelił, Jamie Vardy nie dołożył kolejnego skalpu w rywalizacji z Big Six do swojej imponującej kolekcji, bo z ostrego kąta nie udało mu się piłki zmieścić pomiędzy słupkami. I tak dalej, i tak dalej. Chelsea koniec końców może się po prostu cieszyć, że ma z tego meczu chociaż jeden punkt.
Mimo wszystko jednak Leicester też może czuć dużą satysfakcję. Bo choć nie ma trzech oczek dzisiaj, jest coś może nawet ważniejszego. Świadomość, że z faworyzowanym zespołem, na jego terenie, po odejściu Maguire’a, Lisy nadal są w stanie porządnie nabruździć.
Chelsea FC – Leicester City 1:1
Mount 7′ – Ndidi 67′
fot. NewsPix.pl