Ilu zawodników braliśmy w sumie pod uwagę, konstruując ostateczną setkę – w naszym odczuciu – najlepszych piłkarzy w historii Premier League? Na pewno dwustu, być może nawet było tych luźnych i poważnych kandydatur jeszcze więcej. Negocjacje trwały długo, dyskusje wewnątrz redakcji były zajadłe. Obóz Overmarsa brutalnie zwalczał frakcję Petita, grupa stronników van Persiego starała się podstępnie podminować pozycję van Nistelrooya… No dobra, aż tak to się może nie użeraliśmy. Ale, fakt faktem, o ustalenie ostatecznej kolejności w rankingu nie było łatwo. Z tym większą satysfakcją przedstawiamy zatem ostateczny efekt tej wielkiej burzy mózgów. Wyszło chyba więcej niż ciekawie.
Ostatecznie mówimy o grupie piłkarzy co najmniej bardzo dobrych, a w wielu przypadkach po prostu wybitnych. Tutaj każdy ma mocne argumenty, żeby znaleźć się na jak najwyższej pozycji w zestawieniu. Koniec końców – trzeba było zacisnąć mocno zęby, wznieść się na wyżyny koncentracji oraz obiektywizmu i całą tę zgraję futbolowych gigantów uporządkować.
Braliśmy pod uwagę przede wszystkim występy danego zawodnika w samej Premier League, a zatem w rozgrywkach zainaugurowanych w sezonie 1992/93. Niespecjalnie interesował nas całokształt kariery – nie miało znaczenia, czy Cristiano Ronaldo po odejściu z Manchesteru United strzelił pierdyliard goli, podobnie jak nie liczyło się to, iż Juan Sebastian Veron przed nieudanym transferem do Anglii wymiatał na włoskich boiskach. A poza tym? Cóż, staraliśmy się zważyć poszczególnych piłkarzy na podstawie nagród indywidualnych, sukcesów drużynowych, ich wpływu na kształt i rozwój ligi. Doceniając oczywiście dokonania odniesione na europejskiej arenie, przede wszystkim liczyło się dla nas to, co jeden z drugim ugrali na angielskich boiskach, w ramach ligowych zmagań.
Jak wyszło? Zapraszamy do lektury. Każdemu zawodnikowi poświęciliśmy kilka akapitów uwagi, a zatem jeżeli ktoś przeleci tylko wzrokiem po pozycjach, ominie go moc anegdot i wspominek, które pięknie podkręcają klimat przed startującym dziś sezonem Premier League.
Anglik nie był nigdy zawodnikiem na tyle kozackim, żeby zgarniać indywidualne nagrody i rozpychać się łokciami w jedenastce sezonu. Jednak solidność też wymaga docenienia. A Gareth Barry poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodził i na przestrzeni wielu, wielu lat spędzonych na boiskach Premier League niezmiennie gwarantował jakość w środku pola. Na tyle dużą, że wystarczyła ona Manchesterowi City, by w 2012 roku sięgnąć – z Barrym w składzie – po mistrzostwo kraju.
Większość swojej bogatej i stabilnej kariery środkowy pomocnik spędził rzecz jasna w Aston Villi, gdzie kolejni managerowie zaczynali od niego ustalanie wyjściowego składu na kolejne mecze. Potem był jeszcze pełen sukcesów czas w barwach “Obywateli”, plus całkiem ciekawa przygoda z Evertonem i epizodzik w West Bromwich Albion. Jeżeli zebrać to wszystko do kupy, Barry w Premier League zagrał 653 razy. Nikt, nawet sam Ryan Giggs, nie może się z tym dokonaniem równać.
Jest też rekordzistą pod innym względem – nikt nawet nie zbliżył się do niego póki co w kwestii obejrzanych żółtych kartek. Barry był upominany 123 razy, drugi Wayne Rooney obejrzał o 21 “żółtek” mniej.
Pierwszy w historii Premier League zawodnik sezonu związku zawodowego piłkarzy (PFA) zwyczajnie musiał się znaleźć na liście. Jest to nazwisko nieco zapomniane, kojarzone raczej przez fanów starszej daty i prawdziwych hardkorowców, ale McGrath był jedną z pierwszych niezwykle istotnych postaci podczas transformacji od ligi angielskiej w stylu kick’n’rush do tej znanej nam dziś. Jack Charlton stwierdził w 1995 roku: – To jeden z najlepszych w historii – zawodnik, jakiego można porównać z Bobbym Moore’em.
Gdy w 1992 roku zabronione zostały podania do bramkarza, po których ten mógł łapać piłkę, to właśnie McGrathowi przystosowanie się sprawiło najmniej problemów. Podczas gdy większość obrońców z piłką przy nodze panikowała, wywalała futbolówkę na aut, byle tylko mieć z nią jak najmniej wspólnego, Irlandczyk żył z nią w bardzo dobrych stosunkach. Potrafił zagrać i prawą, i lewą nogą, był ogromnym atutem wicemistrzowskiej Aston Villi, która ustąpiła tylko rozpoczynającym krajową dominację (4 mistrzostwa w 5 lat) Czerwonym Diabłom z Manchesteru.
Gdzie byłby, gdyby zdrowie pozwoliło? Pewnie gdzieś obok Rio Ferdinanda i Johna Terry’ego, również w tym rankingu. Zresztą kibice Tottenhamu śmieją się, że gdyby kolana Kinga działały bez zarzutu, to wspomniany obrońca The Blues zaliczyłby w reprezentacji Anglii ze trzy występy i to raczej w meczach towarzyskich. Fakty są jednak takie, że defensor Kogutów zagrał dla Synów Albionu 21 razy, a Terry prawy cztery razy więcej, dlatego King pozostaje nie do końca opowiedzianą historią.
Choć nie jest to historia przegrywa – co to, to nie. Jego sukces trudno mierzyć w liczbie trofeów (tu tylko Puchar Ligi). Bardziej w szacunku, który King zyskał przez lata w Tottenhamie i na angielskich boiskach. Thierry Henry kilku niezłych obrońców w swojej karierze spotkał, ale stwierdził, że to on był najlepszy. Harry Redknapp nazwał go absolutnym „freakiem”, mając na myśli jego zdolność do powstawania po kolejnych problemach. Manager ten wychodził zresztą z założenia, że nawet jeśli King miałby zagrać tylko w kilkunastu meczach w sezonie, to i tak warto trzymać go w klubie. Ponad trzysta spotkań dla Kogutów i nigdy nie zobaczył czerwonej kartki. Jeśli chodzi o styl gry, też obserwowało się go z przyjemnością. Klasa. No, raz trochę poniosło go na Soho Street i spędził noc na dołku za pobicie, ale nawet z tego jakoś wybrnął.
W 2010 roku został pierwszym w historii zawodnikiem, który zagrał dla wielkiego trio z Londynu: Chelsea, Arsenalu i Tottenhamu. Enigmatyczny piłkarz, który ani na boisku, ani poza boiskiem nie ujawniał, jakim jest człowiekiem. Amy Lawrence z „The Guardian” zatytułowała tekst z okazji zakończenia jego kariery: „William Gallas był wielkim graczem, który pozwalał, by jego gra w obronie przemawiała za niego”.
Na nazwisko zapracował na Stamford Bridge, gdzie przez pięć lat udało mu się dwa razy wznieść puchar za wygranie rozgrywek ligowych. Jose Mourinho, który trenował go w Chelsea, zawsze rozpływał się nad jego wszechstronnością. – Mając Gallasa to tak, jakbyś zamiast 22 zawodników miał 24 lub 25. Zagra na prawej, na lewej obronie, a na środku i jako pół-lewy, i jako pół-prawy. Nie potrafię sobie przypomnieć żadnego jego błędu, pamiętam za to jego nienaganne występy.
Anglik nie był nigdy w Premier League gwiazdą największego kalibru, ale nie przez przypadek utrzymał się na najwyższym poziomie rozgrywkowym przez kilkanaście lat. Strzelanie w angielskiej ekstraklasie rozpoczął jeszcze w 2001 roku, jako zawodnik West Hamu United. Potem obskoczył między innymi Tottenham, Portsmouth, Sunderland i Bournemouth, zwykle prezentując co najmniej przyzwoitą skuteczność. W sumie – 496 meczów w Premier League, 162 gole. Pozycję Jermaina Defoe w lidze najlepiej podsumowuje fakt, iż jest on jednym z najlepszych strzelców w lidze, jeżeli chodzi o trafienia po wejściu na boisko z ławki. Krótko mówiąc – nigdy nie był gwiazdą numer jeden, ale długofalowo można było na niego liczyć.
A tak poza wszystkim – Defoe to jest po prostu porządny facet, równy gość. Przepiękna przyjaźń, którą związał z Bradleyem Lowerym, to jedna z najbardziej uroczych historii w dziejach Premier League, nawet jeżeli zakończyła się bez happy-endu.
Nie był to ten najbardziej godzien zaufania spośród golkiperów Premier League, wśród dzisiejszych spokojnie wymienilibyśmy kilku, którym – w przeciwieństwie do Jamesa – dalibyśmy swoje dziecko do potrzymania. Rzecz w tym, że mimo swoich niezaprzeczalnych wad, mimo paru spektakularnych baboli, nie tylko urzekał uśmiechem, gdy akurat wtopa uchodziła mu na sucho. Potrafił też zanotować drugą najwyższą liczbę czystych kont w historii Premier League, ustępując jedynie Petrowi Cechowi. Bo oprócz talentu do kiksów, miał również smykałkę do naprawdę spektakularnych interwencji.
Uzbierał aż 53 występy w reprezentacji Anglii, grał na mistrzostwach Europy i świata, w całej dotychczasowej historii Premier League jest tylko trzech zawodników, którzy uzbierali więcej występów niż były zawodnik między innymi Liverpoolu, Manchesteru City, West Hamu czy Portsmouth.
Tak jak zdarzało mu się nie trafić w piłkę na boisku, tak i nie trafił, gdy poślubił Tanyę Frayne – długi, jakie zaczęły narastać od rozwodu w 2005 roku, sprawiły, że dziewięć lat później musiał ogłosić bankructwo. Dziś natomiast jest… jedną z gwiazd nowego sezonu tanecznego show „Strictly Come Dancing”.
Profesjonalny debiut? W 1989 roku. Ostatni mecz? W 2008. Gary Speed na boisku sprawiał wrażenie zawodnika, któremu nigdy nie zabraknie sił do walki, co z dzisiejszej perspektywy brzmi dość makabrycznie, biorąc pod uwagę, że Walijczyk w 2011 roku odebrał sobie życie.
Licząc tylko występy na poziomie Premier League, Speed zanotował ich w sumie 535, co klasyfikuje go na piątym miejscu na liście zawodników z największą liczbą gier w angielskiej ekstraklasie. Nie był może nigdy zawodnikiem z absolutnego topu. Gościem, którego wskazywało się jako największą gwiazdę ligi na danej pozycji. Ale też nie przez przypadek ani nie przez zasiedzenie udało mu się rozegrać tak wiele meczów w niełatwej przecież lidze, w otoczeniu wielu zagranicznych gwiazdorów. Speed był piłkarzem uniwersalnym, zawsze doskonale przygotowanym fizycznie – wprost szalonym profesjonalistą. Jak na kreatywnego pomocnika, strzelał też sporo bramek – w samej Premier League zdobył ich aż 80, a przecież po swoje jedyne mistrzostwo Anglii sięgnął jeszcze przed reformą rozgrywek. Grał wtedy dla Leeds. Potem reprezentował też barwy Evertonu, Newcastle United, Boltonu i Sheffield United.
Morderca o twarzy dziecka. Gdy patrzyłeś mu w oczy, nie widziałeś zimnokrwistego killera, zdolnego pół sytuacji zamienić na arcyważnego gola. Niewielu w historii futbolu było tak efektywnych rezerwowych. Bo Solskjaer trafił na Old Trafford na czasy, gdy trudno było rozbić komukolwiek duet Yorke-Cole. – W całej mojej menedżerskiej karierze nie miałem tak dobrego jokera jak Ole – słowa sir Alexa Fergusona były z jednej strony pochwałą, z drugiej – wyrokiem. No bo skoro Ole potrafił jako joker odmieniać losy meczów, to dlaczego by nie wykorzystywać go często właśnie w takiej roli. Jako killera na ostatni kwadrans czy dwa. W wygranej przez Czerwone Diabły Lidze Mistrzów 1998/99 po pamiętnym 2:1 i „football, bloody hell” SAF-a Solskjaer rozegrał zaledwie 129 minut. Żadnego meczu nie zaczął w podstawie, cztery razy nie podniósł się z ławki. Wystarczyło.
I choć nigdy tak naprawdę nie cieszył się zaufaniem tak dużym, by stać się napastnikiem numer jeden, naprawdę trudno mu odmówić ogromnego wkładu w sześć tytułów mistrza Anglii, dwa FA Cup i – oczywiście – w triumf w jednym z najbardziej szalonych finałów w historii Ligi Mistrzów.
333 mecze dla Arsenalu w Premier League, 22 gole. Do tego epizodzik w Middlesbrough. Ray Parlour w latach 90-tych był bez wątpienia jedną z najmocniejszych postaci w szatni “Kanonierów”, a jeszcze w pamiętnym sezonie 2003/04 pełnił istotną rolę w mistrzowskiej układance Arsene’a Wengera. Zaczynał zresztą występy w Arsenalu jako trampkarz, szkoląc się w klubie, a potem sięgając z nim po liczne trofea, w tym trzy tytuły mistrzowskie i cztery Puchary Anglii. Wymarzona kariera dla każdego chłopaka, który rozpoczyna przygodę z futbolem w szkółce ukochanego klubu.
Parlour – jak wielu innych zawodników środka pola w Arsenalu – przez większość swojej kariery pozostawał w cieniu Patricka Vieiry i pracował często na boisku, by mocarny Francuz miał choć trochę swobody w środkowej strefie. Co nie oznacza, że Anglik nie doczekał się swojego momentu chwały. W 2002 roku zdobył otwierającego gola w finale Pucharu Anglii przeciwko londyńskiej Chelsea. Gol przeszedł do legendy między innymi z uwagi na komentarz dowcipnego reportera stacji Soccer AM. Tim Lovejoy zauważył, że środkowy pomocnik sposobi się do uderzenia z dystansu i stwierdził: “Spokojnie, to przecież tylko Ray Parlour”. Za moment futbolówka zatrzepotała w siatce.
Anglik miał więcej takich przebłysków. Zdarzało mu się zdobyć spektakularnego hat-tricka, z kapitańską opaską prowadzić swój zespół do triumfu 5:1 nad Interem Mediolan. Był też jedynym graczem, który nie pomylił się przy strzale z jedenastu metrów w finale Pucharu UEFA z 2000 roku. W ważnych momentach potrafił stanąć na wysokości zadania i dziś uchodzi za jednego z najbardziej niedocenianych zawodników swojej generacji.
Gość nie do zajechania, wciąż obecny w lidze, rozpoczynający właśnie swój osiemnasty sezon na angielskich boiskach. W wieku 32 lat pobił rekord asyst w jednym sezonie Champions League należący do Wayne’a Rooneya i Neymara, w wieku 33 lat został wreszcie zwycięzcą Ligi Mistrzów. Podczas przedsezonowych badań wydolnościowych, po raz kolejny został najlepszym piłkarzem Liverpoolu.
Milner nie udziela wyjątkowo ciekawych wywiadów (stąd Twitterowe konto „Boring James Milner” wypełnione po brzegi sucharami), nie jest osobistością jakkolwiek kontrowersyjną. Podobno nie tyka alkoholu, awans do finału Ligi Mistrzów rok temu miał opijać Ribeną (woda z sokiem owocowym).
Milner nie został odkryty zupełnym przypadkiem, nie wystrzelił z talentem jak Filip z konopii, a przeszedł bardzo harmonijnie od podawania piłek na meczach Leeds, przez akademię, aż do pierwszego zespołu – zupełnie jak jeden z jego idoli, Alan Smith. W „jedynce” zadebiutował jeszcze jako szesnastolatek u Terry’ego Venablesa. A jak już wpuszczono lisa do kurnika, to grasuje po nim do dziś. Na koncie ma 516 spotkań ligowych, przed nim w klasyfikacji tych z największą liczbą meczów w Premier League są już tylko Speed, James, Lampard, Giggs i Barry.
Urodzony w Oksfordzie obrońca zadebiutował w barwach Arsenalu jeszcze w 1984 roku, jako osiemnastolatek, ale dopiero jego drugie podejście do ekipy “Kanonierów” okazało się skuteczne. Najpierw Martin Keown spędził kilka lat w Aston Villi i Evertonie, zbierając tam futbolowe szlify i nabierając boiskowej ogłady. W 1993 roku działacze Arsenalu postawili na niego po raz drugi i tym razem defensor stał się już mocną postacią londyńskiego klubu na przeszło dekadę. W Premier League rozegrał dla ekipy z Highbury aż 310 meczów, zdobywając też cztery gole.
Końcówka jego kariery w Arsenalu nie była szczególnie efektowna – Arsene Wenger właśnie w fatalnej postawie doświadczonego obrońcy upatrywał powodu, dla którego defensywa “Kanonierów” pozwoliła Ryanowi Giggsowi zdobyć najpiękniejszego gola w jego piłkarskiej karierze. Tamta wpadka mocno zachwiała pozycją Anglika w zespole – Keown na jakiś czas stracił zaufanie managera i zaczął coraz częściej oglądać mecze z ławki rezerwowych. Ale co się nawygrywał, tego mu już nikt nie odbierze – trzy tytuły mistrza Anglii, trzy zwycięstwa w FA Cup, do tego również Puchar Zdobywców Pucharów.
Rywalizacja o miejsce w galowym składzie Arsenalu była w tamtym czasie niezwykle zajadła, Keown nie miał łatwego życia, próbując wygryźć Tony’ego Adamsa czy Steve’ego Boulda. Ale ostatecznie – swoje minuty w każdym sezonie zgarniał. Wartość potwierdzał też w reprezentacji kraju, gdzie rozegrał ponad 40 spotkań. Wenger potrafił go zagospodarować nawet w “nietykalnym” sezonie 2003/04, gdy miał paru lepszych zawodników do dyspozycji. – Byłem “gorylem” Patricka Vieiry – przyznał Martin po latach. – Na boisku często musiałem stawać w jego obronie, bo rywale na niego polowali, a bez Patricka niczego byśmy nigdy nie wygrali.
Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy wyróżniać takiego antypolaka, gościa, który za cel swojej menedżerskiej kariery w Southampton obrał sobie prawdopodobnie przyklejenie do ławki Janka Bednarka, no ale cóż – Hughesa bronią osiągnięcia piłkarskie. Jako że pod lupę bierzemy okres, od kiedy First Division stała się Premier League, Hughes jest niżej niż byłby, gdybyśmy dołożyli do tego kilka wcześniejszych lat. Przecież w 1991 roku stał się pierwszym w historii zawodnikiem wybranym piłkarzem sezonu PFA dwukrotnie. A debiutował w Manchesterze United już w 1980, a więc na dwanaście lat przed wspomnianą transformacją.
I w początkowych latach Premier League Walijczyk nie ociągał się z karceniem bramkarzy przeciwnika. W Premier League uciułał 64 gole, ostatnie już pojedynczo, w sezonach gdy jego gwiazda mocno przygasła i stał się raczej opcją zapasową, z ławki, niż gwiazdą jak w latach 80. i na początku lat 90.
Trochę świetny piłkarz, trochę krnąbrny łobuz. Karierę zaczynał jeszcze w latach 80-tych, jako prominenty członek „Szalonego Gangu”, jak nazywano wtedy kultową ekipę Wimbledonu, zdobywców Pucharu Anglii w 1988 roku. Jeżeli chodzi o czasy Premier League, Dennis Wise grał przede wszystkim ku chwale londyńskiej Chelsea, z którą również sięgał po liczne tytuły – Puchar Zdobywców Pucharów, dwa Puchary Anglii, Puchar Ligi Angielskiej. W sumie dla Chelsea zagrał 332 mecze w lidze, zdobywając 53 gole. Nie zawsze prezentował najwyższą formę sportową, choć bez wątpienia pomocnik stał się dla kibiców ze Stamford Bridge postacią kultową. Przede wszystkim ze względu na swój awanturniczy charakter. – On mógłby wywołać burdę w pustym mieszkaniu – pieklił się kiedyś Sir Alex Ferguson.
Być może Wise nie był zatem najbardziej roztropnym piłkarzem w historii, ale na pewno miał w sobie olbrzymie pokłady boiskowej inteligencji, która pozwalała mu odnaleźć się we właściwym czasie, we właściwym miejscu. Często w najbardziej newralgicznym momencie potrafił odpowiednio ustawić się pod faul, dograć mierzone na nos podanie, albo urwać się obrońcy i strzelić gola na wagę bezcennych punktów. Robił robotę.
140 meczów, 11 goli i 22 asysty zanotował na angielskich boiskach mistrz świata i Europy z reprezentacją Francji. Emmanuel Petit karierę kończył w Chelsea i trzeba wprost powiedzieć, że to nie były najbardziej udane lata jego przygody z futbolem. Ale między 1997 a 2000 rokiem zawodnik słynący ze swojej efektownej blond-fryzury spisywał się naprawdę bez zarzutu. W 1998 roku sięgnął po mistrzostwo i Puchar Anglii, a rok później załapał się nawet do najlepszej jedenastki rozgrywek w Premier League. Po latach Petit gorzko zresztą żałował, że karierę postanowił zakończyć akurat w Chelsea. – Na powrót do Arsenalu namawiał mnie Wenger, spotykałem się też z Fergusonem. Ale ostatecznie Claudio Ranieri wpadł do mojego domu i podpisałem kontrakt z Chelsea. Oferta była korzystna finansowo, lecz później żałowałem, że nie poszedłem za głosem instynktu i nie zdecydowałem się na Manchester. Mógłbym tam znacznie więcej osiągnąć i zagrać u boku fantastycznych zawodników.
Dlaczego Francuz uparł się, by karierę zakończyć w Anglii? Snop światła na tę decyzję rzuca jego śmiałe wyznanie: – Nigdy nie mogłem się tam opędzić od kobiet. Nie jestem w stanie dziś nawet policzyć, jak często kobiety – włącznie z mężatkami – zostawiały mi swój numer telefonu i zapraszały do siebie. Najgorzej było po mistrzostwach świata w 1998 roku. Pewnego wieczoru czekałem na taksówkę i zaczepiło mnie małżeństwo. Mąż prosił, żebym robił różne rzeczy z jego żoną, a on sobie na to popatrzy. Powiedziałem: „Słuchajcie, aż tak spragniony nie jestem”.
Przygoda niemieckiego super-gwiazdora z angielskimi boiskami była krótka, ale cholernie intensywna. Juergen Klinsmann spędził w Premier League jeden pełny sezon, konkretnie – rozgrywki 1994/95. Początkowo brytyjska prasa była mu bardzo nieprzychylna – przedstawiano go jako podłego symulanta oraz podstarzałego i – na domiar złego – przereklamowanego napastnika. Jednak dziennikarze, którzy wieszali na Klinsmannie psy, szybko musieli wycofać się ze swoich śmiałych tez. Niemiec stał się ulubieńcem angielskiej publiczności – w 41 meczach ligowych zdobył 20 goli i porywał tłumy swoją zadziorną, a jednocześnie skuteczną grą. Oskarżenia o wymuszanie fauli regularnie wyśmiewał wymownymi cieszynkami.
– Jednym z powodów, dla których chciałem zagrać w Anglii, była pasja tamtejszych kibiców, którą miałem okazję obserwować w niemieckiej telewizji – tłumaczył swój londyński epizod Klinsmann. – Oglądałem wielką drużynę Liverpoolu z lat 70-tych, pamiętałem te emocje. Chciałem być częścią tego widowiska. W Monaco tego nie czułem. Miałem genialnego trenera, którym był rzecz jasna Arsene Wenger, ale we francuskiej lidze brakowało mi pasji. Kiedy otoczenie nie pobudza cię do gry, trudno znaleźć sobie jakieś inne bodźce. W Anglii już sam tłum sprawia, że biegniesz o kilka kilometrów na godzinę szybciej. Automatycznie. Wsparcie jest tak ogromne, że dajesz z siebie wszystko, bo inaczej się nie da.
Łącznie Klinsmann rozegrał w Premier League 56 meczów, zdobywając 29 goli. Analitycy różnie postrzegają jego wpływ na drużynę Tottenhamu, nie jest wszak tajemnicą, że Niemiec miał kompletnie odmienne spojrzenie na taktykę od swoich trenerów, ale piłkarsko Juergen zrobił na Brytyjczykach gigantyczne wrażenie swoimi zwariowanymi popisami. Był prawdziwym showmanem.
Bez wątpienia Marc Ovemars stanowił przez długie lata smakowity kąsek dla super-potęg brytyjskiego futbolu, ale nie było łatwo nadziać go na widelec. Trudno się temu specjalnie dziwić – Overmars w drugiej połowie lat 90-tych był gwiazdą Ajaksu, czyli klubu – najzwyczajniej w świecie – lepszego niż którakolwiek brytyjska drużyna. Ostatecznie jednak piłkarski rynek transferowy został zrewolucjonizowany przez tak zwane “prawo Bosmana” i Overmars wylądował wreszcie w Anglii. Konkretnie – w Arsenalu. Arsene Wenger liczył, że zatrudnienie 24-letniego Holendra pozwoli “Kanonierom” stać się klubem europejskiego, a nie tylko krajowego formatu.
Plan początkowo zdawał się działać znakomicie – Overmars swoją przygodę z Premier League zaczął od dwunastu goli w sezonie, co pozwoliło Arsenalowi sięgnąć po mistrzostwo Anglii. Potem jednak było coraz bardziej niemrawo – Holender ewidentnie stracił sporo ze swoich możliwości wskutek ciągłych kłopotów ze zdrowiem. Nie był już tym eksplozywnym zawodnikiem, który zachwycił Europę w barwach Ajaksu. Mecze kapitalne przeplatał passami przeciętnych występów.
Gdy nadarzyła się okazja, by zarobić na sprzedaży Overmarsa porządne pieniądze, nikt w Londynie się nie wahał, by przyklepać deal z Barceloną. Niemniej – według Gary’ego Neville’a, zdrowy i będący w pełni formy Holender był najlepszym skrzydłowym, jaki w tamtym czasie grał w Premier League.
Tym bardziej szkoda, że Overmars tak często cierpiał z powodu rozmaitych urazów.
Piłkarz niespełniony na niwie reprezentacyjnej, choć wydawało się, że jest jednym z przedstawicieli generacji serbskich piłkarzy, którzy mogą namieszać w światowej piłce. Dość powiedzieć, że trzy razy był na młodzieżowym Euro, za każdym razem wdzierał się z kumplami przynajmniej do półfinału, przywiózł dwa srebrne medale. Przełożenie na seniorską piłkę? Dwa wyjazdy na mundial, za każdym razem marne.
Ale piłka klubowa to inna historia. Gablota zawalona prawie jak piwnica syllogomana, głównie za sprawą Chelsea. Trzy razy wygrane mistrzostwo Anglii, trzy razy Puchar Anglii, raz Liga Mistrzów, raz Liga Europy, do tego Puchar Ligi i Tarcza Wspólnoty. W finale Champions League nie mógł zagrać ze względu na kartki, ale rok później w ostatniej minucie rozstrzygnął swoim golem ostatni mecz LE. Butelka dobrego wina dla tego, kto przewidział, że za ledwie dwanaście milionów The Blues zabezpieczą sobie jedno miejsce w obronie na niemal dziewięć lat.
Żywa legenda Lazio i West Hamu. Dwadzieścia trzy lata na boiskach Anglii, Szkocji i Włoch, ponad pół tysiąca występów w dziesięciu klubach. Z jednej strony nagroda fair-play od FIFA za złapanie piłki w ręce przy stanie 1:1, w 90. minucie, po dośrodkowaniu Trevora Sinclaira, gdy wystarczyło skierować piłkę do pustej bramki. Wszystko po to, by udzielić pomocy Paulowi Gerrardowi, bramkarzowi Evertonu, który wychodząc z bramki skręcił nogę. Z drugiej – słynne popchnięcie sędziego i dwukrotna kara za „salut rzymski” utożsamiany z faszystowskimi poglądami. Trudny do oceny, niepokorny, ale honorowy i kierujący się zbiorem sztywnych zasad. Wyrazisty.
Piłkarsko w Anglii ugrał i wiele, i mało. Indywidualnie – strzelił 67 bramek w 190 występach w Premier League, no i – jak wspomnieliśmy – stał się prawdziwą legendą „Młotów”. Ale drużynowo nie osiągnął kompletnie nic, kolejne sezony kończył na: 14., 6., 9., 14., 8., 18. i raz jeszcze 8. miejscu.
Chyba jeden z najbardziej niedocenianych piłkarzy w ogóle w całej historii Premier League. Wymieniany zwykle jako ostatni ze słynnej Class of 92’, no bo przecież poza nim byli w niej Paul Scholes, David Beckham, Ryan Giggs oraz Gary Neville.
Manchester United za jego czasów był przepełniony wielkimi osobowościami, nazwiskami, które każdy dzieciak chciał mieć na koszulce. Tu było trochę inaczej. Nie tylko dlatego, że butt to po angielsku tyłek. Nicky stanowił rodzaj równowagi. Nigdy nie obrażał się, gdy miał być zapchajdziurą. Kiedy w sezonie 1997/98 Roy Keane bardzo długo nie grał z powodu ciężkiej kontuzji, Butt nie tylko wskoczył na dłużej do jedenastki Czerwonych Diabłów, wkręcił się też do drużyny sezonu PFA. Keane nie mógł wystąpić w słynnym finale Ligi Mistrzów w 1999? Wiadomo, kto wszedł w jego miejsce i nie dał ciała.
Wielu zawodników wspominało później, że to Butt w przerwie spotkania ożywił drużynę i natchnął ją do jednego z największych comebacków w historii piłki nożnej. Przez lata był bowiem dla graczy United kimś, do kogo zawsze można się było udać po poradę. Dobrym duchem szatni, liderem, a równocześnie jednym z żartownisiów.
Uzbierał ponad cztery setki występów w lidze, osiem razy zostawał mistrzem Anglii, wygrał trzy FA Cup i cztery krajowe superpuchary.
– Jeśli za 40 milionów funtów nie jesteśmy w stanie kupić kogoś, kto okaże się zauważalnym wzmocnieniem, zawodnika zdolnego wznieść nasze występy na wyższy poziom, Juergen nie kupi nikogo. Nie będzie wydawać pieniędzy tylko po to, żeby je wydać. W kwestii Van Dijka nasze zdanie było: albo on, albo nikt. Nie było na rynku drugiego zawodnika, który mógłby dla nas zrobić realną różnicę – zdradził w niedawnym wywiadzie dla The Athletic Peter Krawietz, asystent Juergena Kloppa. Gdy nawet najlepsi eksperci dziwili się, jak można zapłacić 75 milionów funtów za van Dijka, sztab szkoleniowy Liverpoolu wiedział, że to jedyny dostępny na rynku piłkarz, który może w lepszym klubie stać się najlepszym na świecie na swojej pozycji.
Dziś van Dijk to najlepszy piłkarz ostatniego sezonu Premier League, to piłkarz meczu w wygranym finale Ligi Mistrzów, to jeden z kandydatów do Złotej Piłki za 2019 rok. Gracz z potencjałem, by za parę lat w podobnym zestawieniu być już w towarzystwie Rio Ferdinanda czy Johna Terry’ego.
Jeden z tych zawodników, na których Sir Alex Ferguson opierał się dość bezpiecznie podczas burzliwych początków tworzenia swojego projektu w Manchesterze United. Gary Pallister to wręcz wzorcowy przykład kariery angielskiego piłkarza – najpierw był gwiazdą w trzeciej lidze, potem w drugiej, aż w końcu udało mu się zakotwiczyć na cztery lata w jedenastce sezonu Premier League. Choć karierę rozpoczynał i kończył w barwach Middlesbrough, to właśnie występami dla „Czerwonych Diabłów” zapracował na reputację, która pozwoliła mu między innymi na 22 występy w narodowych barwach.
Pallister miał swoje dość ewidentne wady wynikające z rażącego braku zwrotności, co w swoim czasie obnażył między innymi Romario, ale na wczesnym etapie Premier League był właściwie stoperem doskonałym. Czasem palnął rywala w łeb, czasem powalił go na murawę zapaśniczym chwytem, ale za żadne skarby nie pozwalał, by przeciwnik miał łatwą drogę do zdobycia gola. No i był nie lada uparciuchem. Gdy przed sezonem 1997/98 ściął się o coś z Royem Keane’em, panowie… nie odzywali się potem do siebie przez kilkanaście miesięcy, choć grali przecież w jednym składzie. – Kiedy zabierałem moje rzeczy z klubu, bo wiedziałem już, że odchodzę do Middlesbrough, minąłem Roya na schodach. On się uśmiechnął i ja też. Ryknęliśmy śmiechem. Podaliśmy sobie ręce i wszystko się między nami unormowało. Wcześniej po prostu żaden z nas nie chciał być tym, który odpuści jako pierwszy.
Trochę wyszedł Chorwatowi bokiem transfer do Tottenhamu z Dinama Zagrzeb, układanie się ze Zdravko Mamiciem to nie był najlepszy pomysł. Zdobywca Złotej Piłki został oskarżony o krzywoprzysięstwo w procesie dotyczącym defraudacji pieniędzy przez władze byłego klubu, a także o podzielenie się z nimi kwotą transferową. W dodatku przez aferę na łeb, na szyję poleciały jego notowania u chorwackich kibiców, którzy pieszczotliwie nazywali go z trybun: „małym chujem”. Poprawił je dopiero kapitalny mundial.
Ale pod względem piłkarskim przeprowadzka do Anglii to zupełnie inna bajka. To winda, którą przejechał kilka pięter w hierachii światowego futbolu, zanim w ostatnim roku trafił na sam jej szczyt. Jasne, przychodził za ponad dwadzieścia milionów euro, co w 2008 roku ważyło naprawdę sporo, więc oczekiwania były dość wysokie, ale spełnił je z nawiązką, będąc przez cztery sezony jednym z najlepszych – lub po prostu najepszym – piłkarzem Kogutów.
Dostał się do najlepszej jedenastki w historii Leeds United, trzykrotnie był wybierany do drużyny sezonu PFA. Nigel Martyn był bramkarzem, któremu można było zaufać, któremu praktycznie nie zdarzały się większe wtopy, luki w koncentracji, momenty przerw w dostawie prądu do głowy.
Martyn wiódł też nader spokojne życie, które pozwoliło mu długo utrzymywać znakomitą dyspozycję. – Młodzi zawodnicy w Leeds śmiali się ze mnie, ponieważ zawsze, gdy się do mnie zadzwoniło, byłem w domu. Jeśli chcesz mieć długą karierę, musisz nauczyć się wieść ciche życie – mówił.
Jedenaście sezonów w Premier League, dziewięć z dwucyfrową liczbą czystych kont. Dwa pozostałe to rozgrywki, gdy dobił zaledwie do 23 i 20 występów, a i tak był blisko dyszki (odpowiednio: 9 i 8 meczów na zero z tyłu). W najlepszym sezonie – pierwszym dla Leeds – nie dał się pokonać w 19 na 37 meczów.
Jeszcze kilka lat temu obecność piłkarza Manchesteru City w takim rankingu byłaby potraktowana jak ponury dowcip albo nawet niesmaczny żart. Jednak pod czujnym okiem Pepa Guardioli lekko zwariowany Raheem Sterling wskoczył na poziom, o jaki wcześniej trudno go było nawet podejrzewać. Dzisiaj były zawodnik Liverpoolu nie jest już wyłącznie głupiejącym na widok bramkarza sprinterem. Nieskuteczność wciąż jest jego wadą, jasne, ale zdecydowanie przyćmioną przez zalety, do których należy przede wszystkich genialny drybling i zdolność do wykreowania sytuacji bramkowej po prostu z niczego. Zostawisz Sterlingowi dwa metry wolnej przestrzeni – możesz pożałować.
W poprzednich dwóch sezonach Sterling strzelił aż 35 goli w Premier League. To więcej, niż we wcześniejszych sześciu razem wziętych. Niewyobrażalny progres, jeżeli chodzi o efektywność. A efektowność pozostała na szczęście na swoim miejscu.
Sterling na krajowym podwórku wygrał już wszystko. To dwukrotny mistrz kraju, zdobywca Pucharu Anglii, Pucharu Ligi i Tarczy Wspólnoty. Pozostały przed nim jeszcze tylko wyzwania międzynarodowe. Sufit reprezentanta Anglii zawieszony jest… Właściwie cholera wie, jak wysoko, ale na pewno Sterling nie poprzestanie na tym, co ma już w kieszeni. 24-lata to odpowiedni moment, żeby jeszcze docisnąć na gaz i włączyć się do dyskusji odnośnie Złotej Piłki. – Kiedyś podczas dryblingu kontrolowałem piłkę zewnętrzną częścią stopy, co ją strasznie spowalnia. Guardiola zwrócił mi na to uwagę. On powraca do elementów futbolu, które trenowałeś jako ośmiolatek. To pozwala uzyskać właściwy rytm gry. Otwiera ciało i nowe możliwości.
– Kiedy zawodnik jest u szczytu formy, czuje, że byłby w stanie wejść na Everest w slipach. Taki właśnie był Paul Ince – charakteryzował niezwykle pewnego siebie podopiecznego Sir Alex Ferguson. Ince zdecydowanie nie był gościem, który przełyka ślinę, gdy ta przynosi na język pochwałę dla samego siebie: – Po Bobbym Moorze jestem prawdopodobnie najlepszym piłkarzem, którego wypuścił w świat West Ham.
No ale cóż, ego fruwające gdzieś pomiędzy Saturnem a Uranem było w jego wypadku w pełni uzasadnione. Frustrowało ono Fergusona, bo często mniemanie o sobie nie pozwalało Ince’owi podporządkować się taktyce drużyny. Ale pomogło przynieść dwa pierwsze tytuły mistrzowskie po transformacji First Division w Premier League na Old Trafford.
Z United sprzedano go do Interu, by po dwóch latach wrócił do Premier League, już w barwach Liverpoolu, którego został kapitanem, podobnie jak swojego kolejnego zespołu – Middlesbrough.
Próżno szukać Chrisa Suttona w angielskim Klubie 100 – ostatecznie strzelanie w Premier League zakończył na 83 golach, choć trzeba pamiętać, że wychowanek Norwich City parę ładnych lat spędził też na szkockich boiskach, gdzie sporo brameczek do swojego bilansu dołożył. Poza licznymi sukcesami odniesionymi w barwach Celtiku, Sutton jest przede wszystkim mistrzem Anglii z 1995 roku. W Blackburn angielski snajper i specjalista od gry głową stworzył super-duet z Alanem Shearerem, notując 15 goli przy 34 trafieniach słynniejszego kolegi.
Przedstawiano go jako postać skrajnie kontrowersyjną, a niektórzy z jego trenerów uważali go po prostu za głupka, który tak często uderzał piłkę głową, że aż w końcu ucierpiał na tym dotkliwie jego pomyślunek. W 1997 napastnik wyłamał się z tradycyjnych, niepisanych reguł gry fair play i nie oddał piłki Arsenalowi w ramach gestu serdeczności. Zamiast tego – wywalczył rzut rożny, po którym Blackburn strzeliło bramkę i wyrzuciło Arsenal z miejsca gwarantującego występ w Champions League. Sutton nie czuł, że zrobił coś złego – odmówił przeprosin. – Większość moich partnerów oczekiwała ode mnie, że zaatakuję. Potem byli pierwszymi, którzy pozowali w mediach na zasmuconych. Strzeliliśmy wyrównującego gola i zostały jeszcze cztery minuty doliczonego czasu gry. Wszystkie spędziłem obok wejścia do tunelu. Gdy tylko usłyszałem gwizdek, pognałem do szatni. Nie należałem do szybkich graczy, ale wtedy dostałem niezłego doładowania. Po wszystkim [Martin] Keown i kilku innych zawodników Arsenalu chciało mnie dorwać, ale schowałem się w toalecie.
Rzeczywiście – Sutton nie należał do zawodników dynamicznych, lecz był królem szesnastki. Gra głową, walka o futbolówkę, wybloki – w tych elementach trudno było o lepszego fachowca niż Anglik. Karierę nieco popsuła mu nieudana przygoda w Chelsea – w sezonie 1999/2000 popadł w strzelecki dołek i kompletnie się spalił na Stamford Bridge, choć kosztował aż 10 milionów funtów.
Nigdy nie rozwinął się na miarę ogromnego talentu, dostrzegalnego gołym okiem, bez szkiełek powiększających czy okularów korekcyjnych. Osiągnął wiele, ale mógł jeszcze dużo, dużo więcej. Mówi się, że dlatego, że Jose Mourinho zabił w nim kreatywność, wymagał zestawu cech, który nie pokrywał się z listą największych atutów Cole’a – z błyskotliwością, radością czerpaną z gry do przodu, szukaniem nieoczywistych rozwiązań. – Czasami wciąż próbowałem czegoś, po czym musiałem podnieść ręce i powiedzieć: „Sorry, boss, nie powinienem” – mówił później.
667 meczów w klubach, 95 goli, 81 asyst. Do tego 56 meczów, 10 trafień i 14 asyst w reprezentacji Anglii. Trzy tytuły mistrzowskie w Anglii, do tego szereg krajowych pucharów, udział w finale Ligi Mistrzów, fenomenalny występ przeciwko Szwecji podczas mistrzostw świata w Niemczech. Brzmi nieźle? A jednak kariera Joe Cole’a wciąż jawi się jako wielkie rozczarowanie i przykład roztrwonionego potencjału. Potencjału na miarę legendy Premier League z pierwszej dziesiątki rankingu takich, jak ten.
Być może jeden z najbardziej niedocenianych napastników swojej generacji. Z jednej strony dlatego, że w Holandii na przełomie wieków – w przeciwieństwie do obecnych czasów – nie brakowało wyśmienitych dziewiątek, a z drugiej, że z jakichś przyczyn nigdy na dłuższą metę nie zakotwiczył w Premier League w klubie o mistrzowskich aspiracjach. Gdy jego Chelsea zaczęła takowe zdradzać, był już koło trzydziestki i musiał ustąpić miejsca młodszym, którzy bardziej pasowali do gwiazdorskiej koncepcji Romana Abramowicza.
Strzelcem był jednak wybornym, albo i nawet wyborowym. Na boiskach Premier League spędził w sumie dziewięć sezonów i tylko raz zdarzyło mu się nie przekroczyć bariery dziesięciu trafień. Gdy miał już 35 lat. Poza tym – ładował piłkę do siatki jak na zawołanie, dwukrotnie zdobywając tytuł najlepszego strzelca w lidze. W sumie zdobył 128 goli w 288 występach w angielskiej ekstraklasie.
Trudno się temu dziwić – Hasselbaink miał w zasadzie wszystkie atuty, którymi powinien dysponować klasowy napastnik. Doskonałe wykończenie obiema nogami? Odhaczone. Strzał z dystansu? Jest. Świetna gra głową? No, co najmniej dobra. Dynamika, siła? Wszystko na swoim miejscu. Trudno powiedzieć, czego konkretnie zabrakło w karierze Holendra, że nie klasyfikujemy go w pierwszej pięćdziesiątce rankingu. Pewnie przede wszystkim trofeów. – Cóż mogę powiedzieć? – spekulował sam Jimmy. – Drogba kosztował 25 milionów, a po przyjściu do Chelsea strzelał mniej ode mnie, choć grałem wtedy w Middlesbrough. Żałuję tego odejścia. Pod okiem Mourinho zostałbym mistrzem Anglii i kto wie, jak wiele osiągnął potem. Nie wygrałem w swojej karierze wielu medali. Często się zastanawiam, co by było, gdyby wtedy ze mnie w Chelsea nie zrezygnowano.
Etatowy reprezentant Anglii i jedna z najjaśniejszy postaci początków Premier League – David Batty z niejednego pieca jadł chleb. Jako wychowanek Leeds United jest oczywiście kojarzony w dużej mierze właśnie z tym klubem, ale notował też ciekawe epizody w Blackburn Rovers i Newcastle United. Nie pomógł jednak specjalnie tej pierwszej drużynie w zdobyciu mistrzowskiego tytułu – cierpiał z powodu poważnego urazu i rozegrał w tamtym złotym sezonie tylko pięć meczów, odmawiając zresztą potem odebrania medalu. Najbardziej pamiętny obrazek z Batty’ego w barwach Blackburn stanowi dziś zatem jego kłótnia z kolegą z drużyny, zakończona wymianą ciosów na boisku.
Batty zresztą słynął z tego rodzaju incydentów. W swoim czasie prawe udusił Nicky’ego Butta.
Defensywny pomocnik największe sukcesy osiągnął po powrocie do Leeds, gdzie zresztą zakończył karierę. Zawędrował z ekipą „Pawi” do półfinału Champions League w 2001 roku (i półfinału Pucharu UEFA rok wcześniej, choć wtedy głównie cierpiał z powodu urazu). Pomimo ledwie 170 centymetrów wzrostu, był zawsze jedną z najgroźniejszych jednostek na murawie.
Prywatnie – zapalony wędkarz. Gdy ekipa Leeds otrzymywała trochę wolnego podczas zgrupowania przed sezonem, zwykle wybierał się na ryby. Dokuczał mu z tego powodu miłośnik golfia, Tony Dorigo, szczycąc się – w swojej ocenie – swym znacznie fajniejszym hobby. Pewnego dnia Batty wrócił po udanym połowie cały umorusany szlamem, wnętrznościami i krwią. Dorigo powitał go zwyczajową kpiną: – Wyglądasz obrzydliwie, wędkarzu. Twój dres nadaje się do wyrzucenia – powiedział. Batty odparł krótko: – To nie mój dres, tylko twój.
Największy sukces Anglika? „Wygranie Premier League z Leicester City i tytuł piłkarza sezonu w tym samym czasie” – powiecie i będziecie mieli sporo racji. Jednak naszym zdaniem trochę mniej namacalnym, ale również wymowym osiągnięciem jest fakt, że zainspirował tysiące piłkarzy z niższych lig na całym świecie, pokazując, że nigdy nie jest za późno, by zrobić furorę. To historia na film, trochę mniej familijny niż popularny „Gol”, bo nie zabrakło w niej alkoholu i innych wyskoków, ale jeszcze bardziej wciągający, bo wszystko wydarzyło się naprawdę.
W dużym skrócie: Vardy został w młodym wieku skreślony w Sheffield Wednesdey. Pracował w fabryce produkujące szyny medyczne i kopał jedynie amatorsko po godzinach. Nie porzucił marzeń i pierwszy poważny kontrakt podpisał w wieku 25 lat, z grającym na zapleczu Premier League Leicester. Zaszumiało w główce, po imponującym początku spuścił z tonu. Jak się później okazało, ze znacznie większą presją próbował sobie radzić z pomocą procentów, pod ich wpływem przychodził nawet na treningi.
Ogarnął się jednak na czas, pomógł Lisom wrócić do elity, a dalszy ciąg tej historii już doskonale znacie. To, że rekord Ruuda van Nistelrooy’a (11 kolejnych meczów Premier League z przynajmniej jednym golem) pobije właśnie on, jeszcze kilka lat wcześniej mogło być tylko szyderką kolegi z fabryki wypowiedzianą w trakcie przerwy obiadowej. Tym bardziej, że Vardy podobno do dziś dawnych nawyków nie zmienił – po przebudzeniu wypija puszkę Red Bulla na hejnał, w dniu meczu opróżnia jeszcze dwie, śniadania olewa, a jak już je, to typowo angielskie, od alkoholu nie stroni. Dietetycy mogą tylko pokręcić głową, ale taki jego urok.
Status najlepszego zawodnika w historii fińskiego futbolu jest niejako zarezerwowany dla Jarego Litmanena, ale Sami Hyypia czai się tuż za swoim słynniejszym kolegą. Potężny stoper w 1999 roku wylądował w Liverpoolu i wystarczyła mu dekada, by stać się niepodważalną legendą klubu z Anfield, żegnaną na kultowym obiekcie z wielką pompą i łzami w oczach. Co tu dużo gadać – stoper zasłużył na rzewne „do widzenia” z nawiązką. W 2001 roku Hyypia grał tak doskonale, że załapał się nawet do najlepszej jedenastki roku wyselekcjonowanej przez UEFA. Liverpool zdobył wtedy małą potrójną koronę, a Sami odegrał w tych sukcesach wielką rolę. Trudno oczywiście zachwycać się jego występem w legendarnym finale Pucharu UEFA przeciwko Deportivo Alaves, gdzie The Reds wygrali 5:4. Fin ma zresztą szczęście do obfitych w gole finałów, bo wystąpił przecież także w 2005 roku, gdy jego drużyna pokonała po rzutach karnych AC Milan, wcześniej remisując z mediolańską ekipą 3:3.
Tak czy owak – Hyypia co do zasady dowodził defensywą Liverpoolu na stabilnym, bardzo wysokim poziomie. Można było też zawsze mieć nadzieję, że uda mu się ustrzelić coś pod bramką przeciwnika – łącznie w Premier League pokonywał bramkarzy 22 razy w 318 spotkaniach.
– Zawsze, gdy w klubie pojawiali się nowi piłkarze, z ciekawością przyglądałem się ich umiejętnościom i zastanawiałem się, ile mogą wnieść do drużyny. Widziałem pierwsze zajęcia Xabiego Alonso, Luisa Suareza czy Mario Balotellego. Już po pierwszym treningu było jasne, że Xabi Alonso to piłkarz najwyższej klasy, a Rafael Benitez, który był na tyle mądry, by go kupić, okazał się równie głupi, by sprzedać go do Realu Madryt pięć lat później. To był zdecydowanie najlepszy środkowy pomocnik, z jakim kiedykolwiek grałem. Decyzja o jego sprzedaży była katastrofą, zwłaszcza za 30 milionów funtów. Obwiniam Rafę za stratę Alonso. Mógł grać w Liverpoolu jeszcze wiele lat.
Te słowa Stevena Gerrarda najlepiej pokazują, jak istotnym piłkarzem dla The Reds był Xabi Alonso. Do dziś mówi się o decyzji o skreśleniu go przez Beniteza jako o największym błędzie hiszpańskiego szkoleniowca podczas jego pracy w Liverpoolu. Gwoździu do trumny. Alonso był mózgiem jego zespołu, później i w Realu, i w Bayernie udowodnił, jak wiele mógł jeszcze zaoferować klubowi z Anfield. Ile jeszcze trofeów mogło znaleźć się w gablocie, gdyby kontynuował współpracę ze Stevenem Gerrardem?
A tak – skończyło się na pucharze za wygranie Ligi Mistrzów, Superpucharze Europy, FA Cup i Tarczy Wspólnoty.
To jeden z tych zawodników, którzy do szturmu na angielskie boiska musieli podchodzić dwukrotnie. Pierwsze podejście ze strony jeszcze nieopierzonego Kevina De Bruyne zakończyło się klapą. Jose Mourinho nie miał litości dla pomocnika, który nie był w stanie wypełniać jego surowych założeń taktycznych. Belg zebrał zatem niezbędne szlify w Bundeslidze i powrócił do Premier League znacznie mocniejszy, wybierając za drugim razem nie niebieską część Londynu, lecz Manchesteru. W tym przypadku okazało się, że do dwóch razy sztuka. De Bruyne w barwach Manchesteru City niemal z miejsca zaczął zachwycać, przechodząc samego siebie między innymi w sezonie 2017/18, gdy „Obywatele” pobili rekord punktowy Premier League i wygrali mistrzostwo nie tyle z przytupem, co po prostu z wielkim… hukiem. W sumie ofensywny pomocnik City ma już na koncie 117 występów w tym zespole, 23 gole i aż 45 asyst.
W pewnym momencie klasyfikowano go nawet w czołowej piątce najlepszych zawodników na świecie, choć ostatnio kontuzje trochę hamują 28-latka. – Trudno jest znaleźć tego typu zawodnika. Jeżeli musi przebiec dla drużyny sto kilometrów, przebiegnie. Pojawia się z piłką na wszystkich pozycjach. Potrafi zagrać asystę po ziemi, potrafi ją zagrać górą. Wszyscy na boisku czują się komfortowo, gdy mają go obok siebie – zachwycał się swoim podopiecznym Pep Guardiola.
Długimi latami Arsenal wspominał go jako wzór defensywnego pomocnika, którego w zespole Kanonierów tak bardzo – szczególnie w ostatnich latach rządów Arsene’a Wengera – brakowało.
Mistrz świata z 2002 roku sprawił, że Patrick Vieira mógł sobie w ofensywie pozwolić na dużo więcej. Aby nie być gołosłownym, oto co o znaczeniu Silvy dla Vieiry pisze w książce „The Mixer” Michael Cox: – Zarówno Vieira, jak i Roy Keane byli uważani za defensywnych pomocników, podczas gdy byli bardziej kimś pomiędzy defensywnym pomocnikiem a pomocnikiem box-to-box, w związku z czym swój szczyt osiągnęli mając obok siebie bardziej ostrożnych partnerów, dającym im swobodę w ataku. Vieira grał najlepiej najpierw mając u boku Emmanuela Petita pomiędzy 1997 a 2000, a później Gilberto Silvę pomiędzy 2002 a 2005.
Może i byli w Arsenalu Invincibles, którzy byli bardziej sexy. Ale fakt, że swój piłkarski seksapil mogli uwolnić, to w ogromnej mierze zasługa właśnie gościa, który z racji oddania wykonywanej robocie spokojnie, bez utraty jakości, mógłby zastąpić Pracusia w wiosce Smerfów.
Wyobraźcie sobie Davida Beckhama z francuskim akcentem. Zawsze nienaganna stylówka, image rodem z Hollywood, do tego zabójcza prawa noga pozwalająca stanowić potężne zagrożenie na skrzydle. Miks wielkiego talentu i urzekającej osobowości. Macie to?
To właśnie David Ginola.
– Mężczyźni zakochają się w jego umiejętnościach, a kobiety w jego wyglądzie. Może stać się tak popularny, że będzie w stanie zastąpić Robbiego Williamsa w Take That – zapowiadał Chris Waddle, gdy Ginola zamieniał PSG na Newcastle. Waddle znał bowiem Francuza z okresu spędzonego w Olympique Marsylia.
Czasy jego najlepszej gry przypadły na okres, gdy mecze wygrywali w Premier League skrzydłowi. Dynamiczni, techniczni, potrafiący nogami wiązać krawaty, ale też silni, zdolni w każdej chwili wcisnąć przycisk odpowiedzialny za wystrzelenie rakiety. Im bliżej pola karnego, tym to zagrożenie było większe. Ginola czuł się w Anglii o tyle lepiej, że Kevin Keegan dał mu licencję na wyrażanie siebie w każdej formie, jaka tylko przyszła Francuzowi do głowy. Nie strzelał tak często jak choćby Alan Shearer, ale jak już to robił – robił to w niesamowitym stylu.
To jednak w Newcastle osiągnął szczyt. Nie zdobył co prawda mistrzostwa Anglii, najbliżej był ze Srokami Keegana, ale w sezonie 1998/99 zachwycił na tyle, by zacementować kultowy status w Premier League prestiżowym tytułem PFA Player of the Year.
Tak jak Lionel Messi wygrywał Ligę Mistrzów. Uczynił to nawet dwa razy z rzędu, co Argentyńczykowi dotąd jeszcze się nie udało. Tak jak Cristiano Ronaldo był mistrzem w trzech ligach, w tym w dwóch bardzo silnych. Do tego dołożył tytuł mistrza świata i Europy. Trudno było o nim jednak mówić jak o gwieździe, bo sam medialnego rozgłosu nigdy nie szukał. Nie gościł na koszulkach dzieciaków biegających po podwórkach.
Gdy przechodził do Chelsea był u szczytu kariery. Był świeżo upieczonym mistrzem świata, wkrótce także mistrzem Europy. Jakim był typem zawodnika? To chyba najlepiej obrazuje spot Adidasa, który zaopatrywał Desailly’ego w sprzęt. Francuz przyjmuje na klatkę piersiową kulę wyburzeniową, po czym uderza ją nożycami. Stąd wziął się też jego przydomek „Skała”.
Dla Chelsea zagrał 222 razy, do tego dołożył 74 mecze w kadrze podczas okresu na Stamford Bridge – więcej uzbierał tylko Frank Lampard. W tym czasie The Blues wygrali FA Cup, Superpuchar UEFA oraz dwa krajowe superpuchary.
Oprócz zabezpieczania tyłów klubu z Londynu przez kilka ładnych lat, Desailly odegrał niezwykle znaczącą rolę w “formowaniu” Johna Terry’ego. Na stronie Chelsea przeczytamy, że pewność i spokój pod presją to dwie cechy, które JT podpatrywał właśnie u Francuza.
Byli w Premier League napastnicy, którzy utrzymali się na topie dłużej. Grali też w Anglii snajperzy skuteczniejsi, silniejsi fizycznie, szybsi. Ale niewielu było równie charyzmatycznych i efektownych strzelców co magik z Bułgarii, Dimityr Berbatow.
Bułgar trafił na angielskie boiska z Bayeru Leverkusen, w barwach którego otarł się w swoim czasie o potrójną koronę, ostatecznie kończąc sezon z pustymi rękami. Był głodny pieniędzy, splendoru i trofeów. Najpierw zaczął dokazywać w Tottenhamie, by na całego rozkręcić się w barwach Manchesteru United, gdzie początkowo postrzegano go w kategoriach transferowego niewypału. Jednak nic bardziej mylnego. Berbatow swoją życiówkę zagrał w sezonie 2010/11, notując aż 20 goli w samej tylko Premier League, a przecież Bułgar zawsze przykładał wagę nie tylko do swoich trafień, lecz również do asyst. W sumie na angielskich boiskach (dla Spurs, United i Fulham) zgromadził aż 94 gole i 42 asysty.
Z Manchesterem nie sięgnął wprawdzie po Ligę Mistrzów, lecz został dwukrotnym mistrzem Anglii. Jego rozstanie z Old Trafford było dość burzliwe, ale dziś po Bułgarze zostały tam głównie pozytywne wspomnienia jego spektakularnych trafień i finezyjnych podań. – Biorąc pod uwagę wszystkich napastników w Premier League, włącznie z Torresem i Drogbą, zdecydowanie najlepszą techniką dysponuje Berbatow – ekscytował się przed laty Jamie Redknapp.
Bez Luisa Suareza nie byłoby „The Slip”, nie byłoby całej mitologii sezonu 2013/14, tak pięknego, a jednocześnie tak bolesnego dla czerwonej części Liverpoolu. Nie byłoby dramatu ostatnich kolejek, gdy najpierw Chelsea, a potem Crystal Palace rozwiały nadzieje The Reds na pierwsze w historii mistrzostwo Premier League.
Tamten sezon był niekończącym się pokazem piłkarskiego geniuszu snajpera rodem z Urugwaju. 31 goli, 17 asyst. 5 kolejek banicji, a potem 33 serie gier z opuszczoną zaledwie jedną, jedyną minutą w starciu z West Bromem, gdy Brendan Rodgers postanowił zafundować swojemu snajperowi owację na stojąco od Anfield za pierwszego z trzech hat-tricków we wspomnianych rozgrywkach.
Zerowym zaskoczeniem było więc, że koledzy z boiska wybrali króla strzelców sezonu 13/14 również najlepszym zawodnikiem Premier League.
Można różnice oceniać postawę Evry w rozmaitych poza-sportowych sytuacjach. Jeżeli jednak chodzi o aspekt czysto piłkarski – niewielu było w Premier League lepszych lewych defensorów od Francuza. Statystyki są tu zresztą dość wymowne – Evra tylko w pierwszym sezonie w barwach Manchesteru United miał jakieś kłopoty z miejscem w wyjściowej jedenastce „Czerwonych Diabłów”. W sumie zanotował 273 ligowe mecze dla United przez dziewięć lat pobytu na Wyspach, zdobywając 7 goli i dogrywając 23 asysty. Potem zaliczył jeszcze mini-epizod w West Hamie, ale spuśćmy na to kurtynę milczenia. Trofea? Jest jeszcze efektowniej. Evra to pięciokrotny mistrz Anglii, zdobywca Ligi Mistrzów, trzykrotny triumfator Pucharu Ligi. Nie ma się do czego przyczepić.
A tak poza suchymi faktami – Francuz po prostu genialnie śmigał po skrzydełku. W swoim najmocniejszym czasie (2008-2011) mógł uchodzić nawet za najlepszego lewego obrońcę Europy, albo i świata. Trudno mu cokolwiek zarzucić – szybkość, siła, świetna defensywa, dobre dośrodkowania, pracowitość. Będący u szczytu formy Evra był piłkarzem bliskim ideału. Wrażenie psują nieco późniejsze lata, gdy z utrzymywaniem stabilnej, dobrej dyspozycji było o Francuza dość krucho.
Dziś już pewnie niewielu pamięta, że Robbie Keane swoją karierę na angielskich boiskach rozwijał w Wolverhampton Wanderers, Coventry City i Leeds United. Wszyscy natomiast woleliby zapewne zapomnieć, że Irlandczyk kiedykolwiek trafił do Liverpoolu czy West Hamu. Keane to człowiek Tottenhamu i właśnie na White Hart Lane napisał najpiękniejszy rozdział swojej bogatej kariery. 238 występów, 91 trafień – trzeba ten bilans docenić, zwłaszcza że Spurs w latach 2002-2011 nie należeli ligowej czołówki. Irlandczyk często był najjaśniejszym punktem, co tu kryć, ligowego średniaka. Keane aż przez sześć sezonów z rzędu przekraczał liczbę 10 goli w Premier League. Wygrał też z Tottenhamem Puchar Ligi, tworząc bardzo ciekawy duet napastników z Berbatowem. – „Berba” to spryciarz. Jeśli go nie znasz, trzyma cię na dystans. Zawsze przychodzi do szatni wystrojony. Garnitur, jakaś dobra marynarka. Nosi też przy sobie nóż i widelec, nie korzysta z tych, które są na stołówce. Poza mną niewiele osób go poznało i zrozumiało.
Cieniem na karierze Keane’a kładzie się przede wszystkim nieudana przygoda na Anfield Road. – Rafa Benitez chciał mnie przerobić na lewoskrzydłowego. Wymyślił to widząc mnie przez dwadzieścia minut meczu kontrolnego. Nigdy nie grałem na tej pozycji i było dość oczywiste, że nie dam sobie z tym rady – tłumaczyła legenda reprezentacji Irlandii.
Ledwie od czterech sezonów mamy okazję podziwiać na boiskach Premier League tego fenomenalnego Francuza, a już teraz nie sposób nie docenić jego niesamowitych osiągnięć. 105 meczów w Anglii i 6 bramek to jeszcze nie jest nic specjalnego, ale już dwa tytuły mistrzowskie w cztery lata… No, naprawdę robią wrażenie. Zwłaszcza, że pierwszy sukces Kante odniósł rzecz jasna w barwach Leicester City, pisząc jedną z najbardziej niesamowitych opowieści w dziejach brytyjskiego futbolu. I to tuż po przeprowadzce na Wyspy.
To nie jest zawodnik, który będzie nas olśniewał statystykami. Ale należy do gra tych boiskowych pracusiów, którzy – choć specjalizują się w czarnej robocie – jednak mimowolnie błyszczą. Jego olbrzymie zainteresowanie jest widoczne gołym okiem, nawet gdy spotkanie obserwują przed teleodbiornikiem Marcin Ryszka, Steve Wonder i Andrea Bocelli.
Kante to dzisiaj jeden z najlepszych defensywnych (o ile można w ten sposób szufladkować tego wszędobylskiego zawodnika) pomocników na świecie. Nie mogą się go nachwalić partnerzy, trenerzy, a przede wszystkim – eksperci. Choćby Thierry Henry: – W zeszłym tygodniu byłem na treningu Chelsea, chciałem obejrzeć Edena Hazarda w akcji. Nagle dostrzegłem N’Golo Kante, szwendającego się w okolicach szatni. Podszedłem do niego i szturchnąłem go w klatkę piersiową. Po prostu musiałem to zrobić. Musiałem się przekonać, że ten zawodnik naprawdę istnieje i jest z tego świata.
Wzbudzający kontrowersje już od momentu pojawienia się w Premier League. Już samo to, że zawodnik, którego chciała cała europejska śmietanka trafił – wraz z Javierem Mascherano – do West Hamu United było przynajmniej podejrzane. I związek Teveza z firmą MSI oraz jej wpływ na losy zawodnika to materiał na książkę, z długimi rozdziałami dotyczącymi prawnych niuansów, ale zostawmy to, bo to wcale nie jest najciekawsza część przygód Teveza w Anglii.
W Manchesterze United, do którego trafił na zasadzie wypożyczenia, zyskał przychylność, ale niekoniecznie Sir Aleksa Fergusona. Gdy legendarny menedżerem uznał, że wykupienie go na stałe to zbyt kosztowny wydatek, zyskał w osobie Teveza zaprzysięgłego wroga. Argentyńczyk w mediach chciał uczyć byłego trenera szacunku, nazywał go kłamcą i zapowiadał: – Jeśli strzelę United bramkę, wykrzyczę to Fergusonowi prosto w twarz!
Miał ku temu okazje, w barwach City, którzy chętnie zapłacili za niego 30 baniek, strzelił Czerwonym Diabłom trzy gole w Pucharze Ligi. Skupił się jednak na wojence, którą środkowym palcem rozpoczął Gary Neville. Później Tevez na pieńku miał również z Roberto Mancinim, któremu Argentyńczyk odmówił wejścia na boisko w meczu Ligi Mistrzów. Ten typ tak po prostu miał.
Charakter ukształtowany w dzielnicy Fuerte Apache, w jednym z najgorszych miejsc do życia w całej Ameryce Południowej, czasami nie pomagał mu w futbolu. A może bez niego Tevez nigdy nie zaszedłby tak daleko? Miał szczęście, że tak świetnym piłkarzom z reguły wybacza się trochę więcej. Mało w opowieści o nim samej piłki, ale chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że król strzelców sezonu 2010/11 grał w nią znakomicie.
Gdyby nie wyłożenie 38 baniek za Didiera Drogbę kilka dni wcześniej, środkowy obrońca, za którego zapłacono 8 milionów mniej, zostałby transferowym rekordem The Blues. Ale Jose Mourinho, który obejmował rządy na Stamford Bridge, doskonale wiedział, że jakość kosztuje i za te pieniądze dostanie jednego z najlepszych stoperów świata. W FC Porto panowie wspólnie wygrali Champions League i taki sam plan mieli na pobyt w Londynie.
Nie wyszło, ale co Portugalczyk wygrał z Chelsea na krajowym podwórku, to jego. Trzy mistrzostwa, trzy Puchary Anglii, po dwa razy Puchar Ligi i Tarcza Wspólnoty. Stworzył świetnie duet z Johnem Terrym, panowie różnili się trochę stylem, a przez to dobrze się uzupełniali. W 2008 roku został wybrany najlepszym piłkarzem The Blues, choć konkurencję miał sporą.
81 goli w 142 grach dla Liverpoolu i 45 bramek w 172 meczach w barwach Chelsea. Choć trofea Hiszpan zdobywał razem z The Blues, statystyki jasno pokazują, kiedy widzieliśmy jego najlepszą wersję. Transfer 23-letniego „El Nino” za prawie 40 baniek był uznawany za ryzykowny, w sezonie poprzedzającym przeprowadzkę na Anfield Road Torres zapakował tylko 14 bramek w La Liga, ale – jak to się ładnie mówi – sceptykom zamknął mordy koncertowo. Już pierwszy sezon w Premier League kończył z 24 golami na koncie. A na gościa, który przekroczy granicę 20 bramek w ligowych bojach, The Reds czekali od sezonu 1995/96, kiedy to seryjnie trafiał Robbie Fowler. Do zdobycia 50 goli potrzebował rekordowych 72 występów.
Nie utrzymał rzecz jasna tego tempa, w pewnej mierze przez kontuzje i z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że Liverpool opchnął go do Chelsea w optymalnym momencie, zgarniając przy tym fortunę. Choć w momencie dokonywania transferu fani z Anfield podchodzili do tego inaczej, mając go z zdrajcę. – To bez sensu. Nigdy nie pocałowałem herbu Liverpoolu. Nigdy. Widziałem, jak niektórzy piłkarze to robili, a tydzień później odeszli z klubu. Romantyzm zniknął z futbolu. Koszulka jest uniformem, nie skórą. Kiedy urodziłem się w Madrycie, nie byłem fanem Liverpoolu czy Chelsea. Byłem fanem Atletico. Ciągle nim jestem. Ich herb jest jedynym, który będę całował – odpowiadał im piłkarz.
O pobycie w Chelsea mówił z kolei: – Czułem się tak, jakbym pływał w mokrych ubraniach.
Ale TEGO gola wbitego Barcelonie, po którym komentator doznał orgazmu, nikt mu nie zabierze.
W Manchesterze United wylądował przed startem sezonu 1990/91, wykupiony za niespełna 700 tysięcy funtów ze skromnego Oldham Athletic. Jednak Denis Irwin szybko udowodnił, że stać go na grę na najwyższym poziomie w Anglii i w Europie. Został jednym z kluczowych elementów układanki Sir Alexa Fergusona i wygodnie rozgościł się z lewej strony bloku obronnego „Czerwonych Diabłów”. Opuścił klub dopiero jako 37-latek, w 2002 roku. Zdążył do tego czasu sięgnąć z Manchesterem po siedem mistrzowskich tytułów, Ligę Mistrzów i między innymi trzy Puchary Anglii. Przepiękna gablota.
Kapituła dwukrotnie wskazała Irwina najlepszym lewym defensorem w lidze, umieszczając go w jedenastce sezonu. Stanowił uosobienie solidności i skromności. Brytyjski dziennikarz, Trevor Welch stwierdził swego czasu: – Jestem w stanie policzyć na palcach jednej ręki kiepskie występy Irwina w barwach United. On właściwie zawsze trzymał wysoki poziom. Jest zbyt skromny, żeby upomnieć się o to wprost, ale powinno się go nazywać jednym z najlepszych irlandzkich sportowców w historii.
Pierwszy raz trafił do Premier League w 2014 roku, jako 22-latek. Odbił się od angielskiego futbolu. Jose Mourinho dał mu wyraźnie do zrozumienia, że jest dla niego jeszcze za wcześnie, by grać na tak wysokim poziomie intensywności i fizyczności. Wielu zawodników po takiej wtopie nigdy już nie zalicza drugiego podejścia, rezygnuje ze wspinaczki na szczyt i osiada gdzieś w połowie drogi, na poziomie mniej lub bardziej zbliżonym do przeciętności.
Mohamed Salah spróbował jeszcze raz. I dziś wielu wskazuje go nawet jako najlepszego piłkarza w lidze angielskiej.
Sezon 2017/18 był absolutnym popisem Egipcjanina – 32 gole w 36 występach to rekord, jeżeli chodzi o Premier League. Nawet Shearer czy Cristiano Ronaldo u szczytu formy nie zdobyli aż tak wielu bramek w 20-zespołowej lidze. Salah powrócił do Anglii z gigantycznym przytupem – pod okiem Juergena Kloppa rozkwitł bardziej, niż ktokolwiek mógł oczekiwać.
Na razie Salah w barwach Liverpoolu nie osiągnął znaczących sukcesów na poziomie Premier League, choć trzeba pamiętać, że w ubiegłym sezonie The Reds osiągnęli w lidze niezwykle wyśrubowany dorobek punktowy. Poza tym, równolegle egipski napastnik powiódł swoich kolegów do dwóch finałów Ligi Mistrzów z rzędu, w tym jednego zwycięskiego. To poważna sprawa, zwłaszcza jeśli dodać do tego szereg indywidualnych wyróżnień – choćby dwa tytuły króla strzelców w lidze i nagrodę dla zawodnika sezonu. A 27-latek nie powiedział jeszcze przecież ostatniego słowa. Na razie ma na swoim koncie 87 występów w angielskiej Premier League i… 56 goli. Jeżeli nie zwolni tempa, angielski Klub 100 weźmie po prostu szturmem.
– Porównałbym siebie do Zinedine’a Zidane’a. Skromny chłopak, który okazał się najlepszy.
Przyznacie, Anelka nieco w ocenie swoich predyspozycji przesadził. Ale równocześnie zrobił dość, by znaleźć się wśród kilkudziesięciu największych sław angielskiej piłki. Kto by pomyślał, skoro odchodząc z Arsenalu w 1999 roku stwierdził: – Nie jestem już częścią tego klubu. Do diabła z Anglikami.
Zaczął swoją przygodę w Anglii jako pierwszy zakupe Arsene’a Wengera w Arsenalu. Siedemnastolatek z Paris Saint-Germain kosztował niecały milion euro. Był to chyba najlepszy biznes w historii Kanonierów, bo ledwie dwa i pół roku później Real Madryt wyłożył na niego 35 baniek. Kończył, kiedy wykonał faszystowski salut, kiedy był zawodnikiem West Bromwich Albion. Nikt później nie wziął już enfant terrible francuskiej piłki do siebie.
Nie strzelał może goli w pięknym stylu, nie miał swojego charakterystycznego uderzenia czy zwodu. Ale jakoś mimo to dobił do 126 goli w Premier League, wygrał dwie Ligi Mistrzów (w tym jedną z Chelsea, drugą – poza Anglią, z Realem Madryt), tytuł mistrza Anglii z dwoma różnymi zespołami z Londynu. Znalazł się w dwóch jedenastkach sezonu, nominacje dzieliła równo dekada. W 1999 jako najlepszy młody piłkarz Premier League, w 2009 jako zdobywca Złotego Buta.
Niezwykle ciężko pracujący ofensywny pomocnik. Szwed doskonale dogadywał się przede wszystkim z Dennisem Bergkampem, można było odnieść wrażenie, że ci dwaj odnajdują się na boisku niemal telepatycznie. Jeden doskonale wiedział, kiedy drugi pójdzie na prostopadłą piłkę i rozerwie tym samym defensywę przeciwnika.
To jednak z Thierrym Henrym zdobył jednego z zaledwie trzech w pierwszym ćwierćwieczu Premier League hat-tricka, przy którym ostatnie podania poprzedzające gole należały do jednego zawodnika. W 39., 78. i 88. minucie ostatniego spotkania sezonu 2002/03 Francuz asystował, Szwed strzelał.
Wtedy mistrzem Anglii został jednak Manchester United, Ljungberg i koledzy odbili sobie to rok później, nie dając się pokonać choćby raz przez cały długi sezon ligowy.
Jak osiągnąć taką dyspozycję, jak Ljungberg podczas swoich najlepszych lat w Arsenalu? Szwed podzielił się tą wiedzą już kilkanaście lat temu. – Jeśli uprawiam seks noc przed meczem, tracę czucie w stopach. Jestem totalnie pusty. Nie potrafię kontrolować piłki. Zamiast tego oglądam erotyczne filmy. To nie wpływa na moją moc.
Latka lecą, a on wciąż trzyma się w dziesiątce najlepszych strzelców w historii Premier League. Les Ferdinand wpakował piłkę do siatki aż 149 razy w 351 występach ligowych po reformie rozgrywek. Nie przełożyło się to na wielkie sukcesy zespołowe, bo wygrał ledwie jeden Puchar Ligi z Tottenhamem, to wszystko. Jednak wypada tu przywołać wyświechtany, futbolowy truizm: napastnika rozlicza się przede wszystkim z bramek.
Ferdinand pakował futbolówkę do sieci jak na zawołanie.
Było to tym bardziej imponujące, że napastnik mierzył tylko 180 centymetrów wzrostu. Żeby z taką posturą zawojować boiska Premier League przed kilkudziesięcioma laty, potrzeba było nie lada sprytu i instynktu. – Grając przeciwko zawodnikom mierzącym 190-195 centymetrów patrzyłem na nich i stawiałem przed sobą wyzwanie. „Dziś cię przeskoczę”. Na początku się tego kompletnie nie spodziewali, dopiero z czasem pojęli, że ten skurczybyk jest skoczny. Ile razy słyszałem po pojedynkach powietrznych: „Kurwa, co jest?!”. Skrzydłowym mówiłem, żeby celowali tak, jakby chcieli dośrodkować na głowę kryjącego mnie obrońcy, a ja zajmę się resztą. Stoperzy w tamtym czasie byli wielcy i silni, to fakt, ale ja miałem wrodzoną, odziedziczoną po ojcu skoczność. Ludzie zawsze się dziwili: „Kiedy skaczesz do główki, to wygląda jakbyś zawisał w powietrzu przez kilka sekund!”. Śmiałem się, że to kwestia butów, że specjalnie dla mnie Nike wypuściło model „Air Nikes” – opowiadał Ferdinand.
– Wielką umiejętnością Seamana, taką, jakiej mi brakowało, był talent do uspokajania ludzi. Zawsze uważałem, że to niesprawiedliwe, gdy ludzie mówią o „słynnym kwartecie w obronie Arsenalu”. To powinna być „słynna piątka” – komplementował swojego kolegę po fachu Peter Schmeichel w dniu, gdy Seaman zdecydował się zakończyć swoją bramkarską karierę.
A była to kariera niezwykle bogata i pełna wielkich momentów, ale i spektakularnych wtop. Jak słynny gol Ronaldinho w ćwierćfinale mistrzostw świata niemal z połowy boiska, jak bramka Marokańczyka Nayima strzelona w bardzo podobnym stylu, z tym że nie ze stojącej piłki, a z gry. Niewłaściwym byłoby jednak osądzanie Seamana na podstawie jego błędów. Wielu fanów Arsenalu wciąż postrzega go jako najwybitniejszego golkipera nie tylko w erze Premier League, ale w ogóle w historii klubu. 13 lat w drużynie Kanonierów przyniosło trzy tytuły ligowe, cztery FA Cup, jeden Puchar Ligi, dwie Tarcze Wspólnoty i Puchar Zdobywców Pucharów UEFA.
Strzelał dla Manchesteru City, dla Leeds United, dla Cardiff. Ale na zawsze będzie kojarzony przede wszystkim z Liverpoolem. Robbie Fowler w barwach The Reds zadebiutował jeszcze w sezonie 1993/94, jako cudowny nastolatek, który miał przez długie lata stanowić o sile ofensywnej zespołu z Anfield Road. Łącznie dla Liverpoolu zagrał 266 razy, zdobywając 128 goli. To bardzo efektowny bilans, choć pewnie nie można z ręką na sercu powiedzieć, by Fowler wykorzystał pełnię drzemiącego w nim potencjału. Gdy był w pełni sił witalnych – stanowił postrach bramkarzy. Trybuny okrzyknęły go nawet przydomkiem „Bóg”. Można zrozumieć tę euforię, jeśli przypomni się takie wyczyny Fowlera jak zdobycie pięciu goli w jednym meczu, hattricka z Arsenalem skompletowanego w ciągu 4 minut i 33 sekund, albo kluczowe trafienia w starciach derbowych. No i kultową, „narkotykową” cieszynkę. Na boisku był niegrzecznym chłopcem, poza nim zresztą też – postać skrojona na ulubieńca kibiców i bohatera bulwarówek.
Ostatecznie Fowler sięgnął z Liverpoolem po Puchar UEFA, Puchar Anglii i dwa Puchary Ligi. Nigdy nie zdobył mistrzostwa kraju, ale w swoim prime time był nie do zdarcia. Niestety – wątpliwy profesjonalizm i poważne kontuzje sprawiły, iż najlepsze lata napastnika przeminęły dość szybko.
– Przy trzecim golu zdobytym przeciwko Arsenalowi, Robbie ukazał w pełnej krasie swój potencjał – wspominał John Barnes z Liverpoolu. – Bramkarz odbił pierwszy strzał, ale jemu nawet do głowy nie przyszło, żeby po dogonieniu piłki szukać dogrania, rzucić jakieś dośrodkowanie w głąb pola karnego. Był skoncentrowany wyłącznie na zdobywaniu bramek. Pokazał pewność siebie, wewnętrzny spokój, totalny brak jakichkolwiek oznak paniki. To świadczy o wielkości napastnika i Robbie w tamtym momencie udowodnił, że był wybitnym strzelcem.
Idealny partner dla Andy’ego Cole’a. W długiej perspektywie nie prezentował takiej klasy piłkarskiej, jak Cole, ale miał sezon, gdy był nie tylko lepszy od swojego kolegi z ataku, ale i całej reszty napastników w rozgrywkach. Został bowiem królem strzelców Premier League. W sezonie 1998/99 – najlepszym w dziejach Manchesteru United, jedynym zakończonym pełnowartościową potrójną koroną, z wygraną w lidze, Lidze Mistrzów i FA Cup – Yorke wbił rywalom osiemnaście goli.
W momencie, gdy napastnik pochodzący z Trynidadu i Tobago odbierał statuetkę, musiał czuć wyjątkową satysfakcję. Jeden z jego pierwszych trenerów, Tommy Docherty, stwierdził bowiem: – Jeśli ten chłopak zostanie piłkarzem w First Division, nazywam się Mao Zedong. 122 gole w 375 meczach w Premier League, panie Mao.
W pewnym momencie swojej przygody z Premier League, hiszpański bramkarz Manchesteru United był w tak genialnej dyspozycji, że wydawało się, iż lada chwila trzeba go będzie po prostu nazwać najlepszym golkiperem w historii ligi. Bronił wszystko. Bronił to, co powinien obronić, ale również takie piłki, które zwykle lądują jednak w siatce. Stanowił po prostu wartość dodaną, a coraz mocniej kulejąca z biegiem lat defensywa „Czerwonych Diabłów” tylko ułatwiała mu lansowanie nazwiska, dając coraz więcej okazji do wykazania się niebagatelnymi umiejętnościami.
No i De Gea się wykazywał.
Jeżeli chodzi o duże sukcesy zespołowe – ma na koncie jedno mistrzostwo kraju i triumfy w Lidze Europy, Pucharze Anglii oraz Pucharze Ligi. Natomiast indywidualnych laurów nazbierał wręcz od groma – pięć razy zaliczono go do najlepszej jedenastki sezonu w Premier League, zgarnął też Złote Rękawice za rozgrywki 2017/18. W sumie zachował czyste konto 100 razy w 275 meczach ligowych. Ostatnio Hiszpan przeżywał trochę gorszy okres w swojej karierze, ale który bramkarz nie miewa kryzysów formy? Na pewno De Gea jeszcze nie raz i nie dwa zaczaruje między słupkami. W programie „Match of the Day” już pięciokrotnie jego robinsonada została wybrana najbardziej efektowną interwencją sezonu.
Dyrektor kreatywny Liverpoolu w latach 90. Wyróżniał się w Anglii do tego stopnia, że sięgnął po niego Real Madryt, który wzmocnień wśród angielskich piłkarzy szukał niewiele częściej niż my szukamy statystyk graczy z drugiej ligi angolańskiej. Przed McManamanem w drużynie Królewskich grał tylko jeden Anglik – Laurie Cunningham w latach 1979-84.
McManaman miał jednak „to coś”. Wchodził do ligi w podobnym czasie, co Ryan Giggs i szybko właśnie tę dwójkę wytypowano jako największe młode talenty w całych rozgrywkach. „Macca” oczekiwań nie zawiódł, w latach 90. był jednym z absolutnie czołowych zawodników ligi, a także kluczowym elementem reprezentacji, która doszła do półfinału Euro 1996.
Największe triumfy święcił w Madrycie, z galaktycznym Realem – sam zdobył gola w finale Ligi Mistrzów w 2000 roku, to samo trofeum wzniósł również dwa lata później. Ale i z Liverpoolem udało mu się dwa razy triumfować w meczu o złoto – raz w pucharze Anglii, raz w pucharze ligi.
To dość dziwna kariera. Kiedy Edwin van der Sar wylądował w londyńskim Fulham w 2001 roku, wypchnięty kolanem z Juventusu, wydawało się, że jego angielska przygoda polegać będzie po prostu na wygodnym dokończeniu bogatej w sukcesy kariery. Zwłaszcza, że Fulham w tamtym czasie należało do najdynamiczniej rozwijających się projektów piłkarskich w Anglii i można było w tym klubie po prostu nieźle zarobić. Tymczasem to właśnie doświadczony Holender stał się odpowiedzią na przedłużające się nieznośnie kłopoty Manchesteru United z obsadą bramki.
Van der Sar wylądował na Old Trafford jako 35-latek i – co tu dużo mówić – stał się, trochę rzutem na taśmę, legendą klubu. Jego passa bez utraty gola w lidze – 1311 minut – zostanie bez wątpienia zapamiętana na wieki. Koncentracja golkipera United sprawiała wrażenie niemożliwej do zmącenia. Pełen spokój, stuprocentowa pewność na linii, przedpolu i w grze nogami. Perfekcja.
Holender w Premier League zagrał w sumie 313 razy, notując aż 132 czyste konta. Wygrał niemal wszystko, co było do wygrania – cztery mistrzostwa, Ligę Mistrzów, Puchar Ligi. A przede wszystkim, o czym zawsze zresztą marzył – stał się bohaterem. Tak jak jego wielki idol, obronił w finale Champions League rzut karny, a jego interwencja okazała się decydująca w boju o zwycięstwo. – Przez wszystkie lata mojej kariery czekałem na szansę, by odtworzyć wyczyn Hansa van Breukelena – przyznał po latach Holender, nawiązując do finału Pucharu Europy z 1988 roku. – Gdy do ciebie należy ostatnia interwencja meczu, gdy czujesz decydującą piłkę na swoich pięściach, gdy ona nie wpada, gdy się odbija… To najlepsze uczucie. Potem są te trzy, cztery sekundy spokoju. Pamiętam – stadion w Moskwie, stałem tam w deszczu, widziałem kolegów pędzących w moją stronę. Ale przez te cztery sekundy byłem sam. I obserwował mnie cały świat. Nie można czuć się lepiej.
– Czy jako dziecko marzyłeś o tym, by zostać piłkarzem? Co cię powstrzymało?
– Które z twoich podań do bramkarza najmocniej utkwiło ci w pamięci?
– Jak wykonujesz ten swój trik ze znikaniem w ważnych meczach?
To tylko kilka ze złośliwości pytań zadanych Carrickowi w trakcie twitterowej akcji #AskCarrick z 2014 roku. Irytacja wśród kibiców kipiała, bo moment był specyficzny – drużynę kilka miesięcy wcześniej przejął David Moyes, który miał być następcą Sir Aleksa Fergusona, a okazał się kompletnym niewypałem, a za grę obrywali też piłkarze – ulubieńcem był Cleverley, ale dostawało się też Youngowi, Smallingowi, Welbeckowi i właśnie Carrickowi.
Ale sprowadzanie kariery pomocnika do tego słabszego momentu było niedorzeczne. Nam w głowie zdecydowanie mocniej utkwił obrazek Carricka strzelającego dwie bramki Romie w trakcie słynnej demolki w Champions League. Cztery sezony na poziomie Premier League w West Hamie, dwa w Tottenhamie i aż dwanaście jako Czerwony Diabeł. W jednym z nich – drużynowe MVP. Wygrał wszystko (mistrzostwo aż pięć razy), dokładając do tych zwycięstw, wielką cegłę.
Z niejednego pieca chleb jadł, ale najmocniej w pamięci kibiców zapadł chyba swoimi występami w Manchesterze United i Tottenhamie. Teddy Sheringham był dość specyficznym napastnikiem – strzelał sporo, zdarzyło mu się nawet przekroczyć barierę 20 goli na poziomie Premier League, ale najlepiej spełniał się chyba jednak jako towarzysz wysuniętego snajpera, zawodnik skoncentrowany również na kreowaniu sytuacji, często pozostający w kontakcie z futbolówką. Siłą Sheringhama była zresztą właśnie jego uniwersalność – dobra technika pozwalała mu na uczestnictwo w rozegraniu akcji, a siła fizyczna umożliwiała skuteczne działania w obrębie pola karnego. Łącznie zdobył 146 goli w 418 występach w Premier League.
Największe sukcesy Anglik odniósł rzecz jasna w barwach Manchesteru United – trzy tytuły mistrza kraju, no i oczywiście triumf w Champions League. To właśnie Teddy zdobył wyrównującego gola w finałowym starciu z Bayernem Monachium, co ostatecznie pozwoliło „Czerwonym Diabłom” wygrać przegrany finał.
– Tak długo cieszyłem się z tamtego zwycięstwa, że dzisiaj mi się wydaje, że okrążyliśmy boisko z pucharem czterokrotnie. Naprawdę rozkoszowaliśmy się tamtym momentem – wspominał Sheringham. – Nie chodziło tylko o zwycięstwo w Lidze Mistrzów. W ciągu jedenastu dni wygraliśmy też Puchar Anglii i mistrzostwo kraju. Balowaliśmy do siódmej rano. To była największa impreza w całej mojej karierze. Tamtej nocy nie pozwoliliśmy Barcelonie zasnąć zbyt wcześnie.
Sheringham to ten gagatek z prawej, liżący po uchu Paula Scholesa
Big Sol. Wielki Sol. Ta ksywka najlepiej oddaje prezencję Campbella. Tę fizyczną i tę piłkarską. Ian Wright mówił kiedyś, że mówić do niego przed meczem, to jak mówić do głuchoniemego. Tak skupiony zawsze był na tym, co ma do zrobienia na boisku.
Gdy w 2017 roku Arsenal opublikował na swojej stronie internetowej ranking 50 największych postaci w historii klubu, Campbell zajął w nim wysokie, 15. miejsce.
A przecież wychował go największy rywal – Tottenham. Na White Hart Lane Campbell nie widział jednak dla siebie przyszłości usianej medalami i wielkimi triumfami. Te obiecywał – i tę obietnicę spełnił – Arsenal. Już w pierwszym sezonie wygrał FA Cup i Premier League, później dołożył jeszcze jeden triumf w lidze i sześć w krajowych pucharach, z czego ostatni – w Portsmouth.
Campbell błyskawicznie zapracował sobie na Highbury na pozycję jednego z liderów drużyny, jako 23-latek stał się też drugim najmłodszym w historii kapitanem w meczu reprezentacji Anglii.
Nam podpadł oczywiście, gdy groził angielskim kibicom, że ci wybierając się na Euro 2012 wrócą w trumnach. Ale nie głupich, bezsensownych wypowiedzi dotyczy przecież ten ranking…
Niewielu grało w piłkę nożną piękniej od niego. Wirtuoz dryblingu, specjalista od małej gry, a przy okazji autor wielu przepięknych, niepowtarzalnych trafień. Gianfranco Zola to piłkarz-symbol dla sukcesów Chelsea w końcówce poprzedniego stulecia. Zresztą – niewykluczone, że wielu kibiców londyńskiego klubu nawet dziś przymknie oko na Lamparda, Drogbę czy Terry’ego i to właśnie Zolę wskaże jako najwybitniejszego piłkarza w dziejach klubu. Włoch na boisku starał się grać nie tylko skutecznie, ale i widowiskowo. Takich zawodników zawsze kocha się najmocniej.
Zola do Anglii trafił dość późno, bo już jako 30-latek. Wywarł jednak ogromny wpływ na ligę, będąc jednym z tych graczy, którzy najdobitniej dowiedli, że w Premier League naprawdę warto ufać również obcokrajowcom, nie tylko Brytyjczykom. Włoski magik zagrał dla Chelsea 229 meczów w lidze, zdobywając 59 goli. Wiele z nich – najprzedniejszej urody. Sięgnął z klubem po dwa Puchary Anglii, Puchar Ligi, Puchar Zdobywców Pucharów i Superpuchar Europy. Był jednym z tych, którzy wprowadzili The Blues na salony. Zabrakło właściwie tylko kropki nad „i”, czyli mistrzostwa Anglii.
Zdolności techniczne Zoli najlepiej podsumował niezawodny Ferguson: – Gianfranco kiedyś zakręcił Garym Pallisterem do tego stopnia, że musieliśmy mu kupić bilet powrotny, żeby z powrotem trafił na boisko.
Swoje trzy grosze dorzucił też Dennis Wise: – Franco niedługo po przyjeździe do Anglii przekonał się, czym jest świąteczna impreza w naszym towarzystwie. Wcześnie nigdy nie pił dużo, ale to nie miało znaczenia dla wielkiego Erlanda Johnsena [były obrońca Chelsea]. Johnsen złapał biednego Franco za szyję i przytulił, go prawie łamiąc mu kark. “Dawaj, karzełku”- powiedział, zamówił dwie duże brandy i powiedział, że Franco musi z nim jedną wypić. Pamiętam oczy biednego Franco, które mówiły: “Boże, gdzie ja trafiłem? Kim są ci ludzie?!”. (…) Na treningach to on nas szokował. Siedzieliśmy z szeroko otwartymi gębami, gdy ćwiczył rzuty wolne. Piłka słuchała się go w każdym aspekcie. Kręciła się idealnie, nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Pamiętam, że powiedziałem: “Cholera, mamy jedną taktykę. Gramy pod faul w okolicach pola karnego, z Franco resztą roboty wykona sam”. Od razu wiedziałem, że gdybym grał przeciwko niemu, znalazłbym tylko jeden sposób, żeby go powstrzymać. Po prostu go skopać.
Carragher i Gerrard byli sercem i duszą Anfield przez dekadę. We all dream of a team of Carraghers. Wszyscy marzymy o zespole Carragherów – nucili na przełomie wieków kibice Liverpoolu na cześć swojego obrońcy. – Carragher jest 10 razy lepszym obrońcą niż ja kiedykolwiek mogłem być – komplementował go Alan Hansen, piłkarz The Reds w latach 1977-91.
Zawsze był gościem oddanym, skłonnym do poświęceń, a przy tym niebywale istotnym w życiu szatni. Bez niego dużo trudniej byłoby o tych jedenaście złotych medali, które jeden po drugim wzbogacały dorobek Carraghera i kolegów.
The Times napisał o nim kiedyś: „Ograniczony piłkarsko, ale z emocjami płonącymi jak ogień, który przysłania umiejętności. Stał się współczesnym ucieleśnieniem drogi Liverpoolu, The Liverpool Way. Trudno o większą pochwałę”.
Nie jest to bez wątpienia najbardziej spektakularnie grający zawodnik w tym rankingu. Ale solidność i pracowitość też trzeba doceniać, zwłaszcza gdy prowadzi ona do 400 występów w Premier League dla Manchesteru United, ośmiu tytułów mistrza Anglii, dwóch triumfów w Premier League, o pomniejszych sukcesach nie wspominając. Gary Neville to zwycięzca. A przy okazji – całkiem kozacki prawy obrońca.
– Najlepszy prawy obrońca w historii Premier League. I tyle, takie są fakty – żegnał swojego kolegę z zespoły Rio Ferdinand, gdy Neville postanowił zawiesić buty na kołku.
Doskonale układała się przede wszystkim współprace Gary’ego z Davidem Beckhamem – dopóki tren drugi nie odszedł do Realu Madryt, Sir Alex Ferguson mógł być spokojny o swoje prawe skrzydło. Wszystko funkcjonowało tam jak należy, zwłaszcza w ofensywie. Neville nie strzelał wielu bramek, lecz potrafił kapitalnie dośrodkowań futbolówkę w szesnastkę. No i był dobrym duchem szatni. – Czy byłem zawiedziony, gdy Beckham od nas odszedł? Oczywiście. Byłem zawiedziony, gdy odszedł Beckham. Gdy odszedł Nicki Butt. Gdy odszedł mój brat. Gdy odszedł Roy Keane. Gdy odszedł Denis Iwin. Byli częścią mojego życia, mojej kariery w United. To nie byli po prostu kumple. Kiedy odchodzą zawodnicy o takim znaczeniu, pozostaje w sercu pustka.
Największym zaszczytem, jakiego dostąpił Makelele w swojej piłkarskiej karierze niekoniecznie było wygranie Ligi Mistrzów, zdobycie dwa razy mistrzostwa Anglii czy – również dwa razy – tytułu najlepszej klubowej drużyny w Hiszpanii. Po te wyróżnieńnia każdego roku sięga dwudziestu kilku zawodników.
Nazywanie pozycji, roli na boisku twoim nazwiskiem? O, to zupełnie co innego.
„Rola Makelele” polegała na ustawianiu i zabezpieczaniu. Sprawianiu, by dwaj bardziej kreatywni pomocnicy mogli błyszczeć nie obawiając się o to, co za ich plecami. W Chelsea nigdy nie ruszał się sprzed defensywy, poświęcił grę ofensywną. Stał się polisą ubezpieczeniową od niebezpiecznych wypadów – rywala do przodu. W tym fachu był po prostu najlepszy.
– Po co kłaść kolejną warstwę złotej farby na Bentleyu, jeśli wyjmuje się z niego jednocześnie cały silnik – mówił Zinedine Zidane w 2003, gdy Real Madryt sprowadzał Davida Beckhama, a jednocześnie sprzedawał Makelele do Anglii. Cóż, miał rację. Podczas trzech sezonów gry Makelele na Bernabeu, Real raz wygrał Ligę Mistrzów, a dwa razy doszedł w niej do półfinału, dwukrotnie został też mistrzem Hiszpanii. W pierwszych trzech sezonach bez Makelele nie wygrał ligi choćby raz, a w Champions League odpadał raz w ćwierćfinale, dwa razy – już w 1/8 finału.
Czy trudno wejść w buty legendy? Arcytrudno, wielu temu nie podołało. Robin van Persie mógłby napisać poradnik dotyczący tego, jak odnieść w tej materii sukces. Gdy w 2004 roku zamieniał Feyenoord na Arsenal, jeszcze jako lewoskrzydłowy, skojarzenie nasuwało się samo. „Nowy Dennis Bergkamp”.
Osiem lat później, gdy odchodził do Manchesteru United, by wreszcie zostać mistrzem Anglii, opuszczał The Emirates jako w pełni ukształtowany łowca goli. Środkowy napastnik będący postrachem wszystkich, bez wyjątku, bramkarzy w Premier League. Lewą nogą czarował nie gorzej niż Harry Potter różdżką, ale potrafił też przygrzmocić z prawej i głową.
Mógł być jeszcze lepszy, mógł zająć miejsce w panteonie największych snajperów globu, ale zbyt często pomiędzy nim a wielkością stawały kontuzje. Tylko w dwóch sezonach udało mu się rozegrać więcej niż 30 spotkań – ostatnim w Arsenalu i pierwszym w United, w obu przypadkach zostając królem strzelców, a raz również piłkarzem roku w całej lidze.
Trzy sezony w Premier League, trzy razy w drużynie sezonu PFA. Początkowo miał problemy z tempem gry w Anglii, ale gdy już się do tego przystosował, zamiatał tak, że można było jeść z podłogi. Dysponował dużą szybkością, szczególnie jak na stopera, co dawało mu ogromną przewagę w pojedynkach z napastnikami bardziej dynamicznymi, jakich coraz więcej było w Premier League przełomu wieków.
To właśnie ze Stamem w centrum bloku obronnego United rozegrali sezon uznawany za najlepszy w swojej historii – 1998/99. To były też jedyne rozgrywki, gdy za plecami Stama grał Peter Schmeichel. Co nie przeszkodziło Duńczykowi nazwać Holendra najlepszym obrońcą, jakiego kiedykolwiek miał przed sobą. – Był jak twierdza. Tak szybki, tak silny. Niesamowity. Udowodnił wielką jakość, gdy wygraliśmy potrójną koronę – mówił.
Stam w 1999, jak i w 2000 zostawał Obrońcą Roku według UEFA, a gdy wśród menedżerów w Premier League przeprowadzono ankietę, kogo najchętniej kupiliby do swojego klubu mając nielimitowany budżet, Stama wymieniali częściej niż Keane’a, Henry’ego i Shearera.
Tylko trzech zawodników znalazło się przed nim na opublikowanej w 2017 roku liście największych legend Arsenalu. Henry, Bergkamp i Adams zajęli wyższe pozycje.
„Niektórzy piłkarze są świetnymi strzelcami. Inni – strzelcami świetnych goli. Ian Wright był i tym, i tym” – czytamy w uzasadnieniu na oficjalnej stronie klubu. Do 21. roku życia Ian Wright nie był nawet profesjonalnym piłkarzem. Pracował na zmiany w fabryce cukru. Jest żywym dowodem na to, że nie warto zarzucać swoich marzeń nawet wtedy, gdy wydaje się, że za późno na ich realizację. Przez jedenaście lat musiał znosić niepowodzenia, kolejne oblane testy w kolejnych klubach. „Wzywa się wielu, wybiera kilku” – mawiała jego mama. W końcu jednak i on został wybrany, kilka tygodni przed 22. urodzinami podpisał pierwszy zawodowy kontrakt i… no jakoś poszło, skoro dziś nazwisko Iana Wrighta jest jednym z tych kojarzących się najlepiej kibicom Arsenalu. Więcej bramek od niego dla klubu z północnego Londynu strzelił tylko Thierry Henry.
W gablocie wciąż hula wiatr, ale nie da się ukryć, że rozkwit formy Harry’ego Kane’a pozwolił Tottenhamowi wydobyć się wreszcie z gąszczu zespołów aspirujących do miejsca w ścisłej czołówce angielskich potęg. Dzisiaj Spurs zasiadają już na tej samej półce co Chelsea, Arsenal, Liverpool czy też ekipy z Manchesteru. Świadczą o tym wyniki zarówno na krajowym, jak i europejskim podwórku. Oczywiście w minionym sezonie Kane nie pomógł Tottenhamowi tak mocno, jak pewnie by mógł, ale nie sposób przecenić jego wkład w przeskok, jakiego klub na przestrzeni ostatnich lat dokonał.
Niechaj przemówią liczby. 178 meczów ligowych dla Spurs, 125 goli. Bum.
Kane to wciąż zresztą zawodnik bardzo młody, ma tylko 26 lat. Jeżeli uda mu się uporać na dobre z kłopotami zdrowotnymi, zapewne znacznie poprawi jeszcze swoją pozycję w tego rodzaju rankingach. Czołowa dwudziestka, dziesiątka – stoją przed nim otworem. Ale lokata już teraz musi być wysoka. Cztery nominacje do jedenastki sezonu w Premier League mówią tutaj same za siebie, a przecież wybitych i bramkostrzelnych dziewiątek w lidze nie brakuje, nie wspominając już o bocznych napastnikach, którzy dokazują na całego. Dwukrotny król strzelców rozgrywek z pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. No i wciąż pozostaje otwartym pytanie – czy Kane zechce zapisać się w historii Tottenhamu jako nieskazitelna legenda i one-club-man, czy może jednak poszuka szczęścia oraz trofeów w innym klubie z Wysp? Jeżeli wybierze pierwszy wariant – może napisać jeszcze piękniejszą opowieść niż Shearer.
Zamienił Arsenal na Chelsea w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach, czego chyba do dzisiaj mu na Wyspach do końca nie wybaczono. Nie zmienia to jednak faktu, że Ashley Cole był przed laty lewym obrońcą z najwyższej półki. Miał wszystko – przede wszystkim świetnie bronił, o czym wielu współczesnych bocznych defensorów zdaje się zapominać, ale jednocześnie potrafił też dołożyć swoją cegiełkę, albo i całą cegłę w ofensywie, wspierając partnerów w konstruowaniu akcji lub samemu groźnie dośrodkowując. Uwielbiał urwać się spod opieki rywala i śmignąć po skrzydełku. Trudno mu cokolwiek zarzucić – nie przez przypadek stanowił mocny punkt defensywy Arsenalu w sezonie 2003/04, zakończonym bez porażki.
– Najbardziej żałuję odejścia Ashleya – wyznał po latach Arsene Wenger. Cole zdobył z Arsenalem dwa mistrzowskie tytuły, zagrał w sumie dla Kanonierów 156 gier w lidze. – To wielki wojownik. Zawodnik o niesamowitej determinacji. Kochał atakować, a wszyscy uwielbiali z nim grać. W późniejszych latach udowodnił, jak znakomitym jest piłkarzem. Jednak sądzę, że całą swoją karierę powinien spędzić w Arsenalu.
Po przenosinach do Chelsea obrońca nie przestał zachwycać. Dołożył kolejne mistrzostwo do kolejki, na dokładkę również triumf w Lidze Mistrzów i cztery Puchary Anglii. W sumie FA Cup wygrał… siedmiokrotnie. To oczywiście rekord wszech czasów, a mówimy o rozgrywkach, które swoją historią sięgają do 1871 roku. Do tego dochodzą nominacje do jedenastki sezonu Premier League, a także jedenastki roku UEFA w 2004 i 2010 roku…
Co tu dużo mówić – Cole to jeden z najlepszych lewych defensorów swojej generacji.
Król strzelców sezonu 2002/03. Rok wcześniej, gdy po koronę sięgał Thierry Henry, zgarnął nagrodę dla najlepszego piłkarza całych rozgrywek. Poza Anglią też zaznaczył swoją obecność, trzy razy zostając w barwach Manchesteru United królem strzelców Ligi Mistrzów (w całej historii więcej razy udało się to tylko Messiemu, Ronaldo, a licząc czasy Pucharu Europy także Gerdowi Muellerowi). By dokończyć wątek statystyczny, należy dodać w ciągu pięciu sezonów w ekipie Czerwonych Diabłów zapakował łącznie 150 goli. Nietrudno wyliczyć średnią.
Legenda głosi, że kluczem do ściągnięcia RvN na Old Trafford był syn Sir Aleksa Fergusona. Darren wielkim piłkarzem nie był, na potwierdzenie można dodać, że w najlepszym wieku dla zawodnika trafił z Anglii do Holandii, ale podobno to właśnie podczas testów Heerenveen stał się fanem talentu holenderskiego napastnika. Pozostawało przekonać do niego ojca, co ostatecznie zresztą trudne nie było, bo van Nistelrooy do Anglii wyjeżdżał jako dwukrotny król strzelców Eredivisie.
Do końca nie wiadomo, czy prawdą są doniesienia o tym, że początkiem końca Holendra w Anglii była kłótnia na treningu z Cristiano Ronaldo, podczas której bardziej doświadczony kolega miał skrytykować samolubność Portugalczyka, ale na transferze 30-latka do Realu Madryt też nikt nie stracił.
Szczwany lis, którym kiedyś był Arsene Wenger, namówił zdolnego 16-latka na przenosiny z FC Barcelony do Arsenalu, obiecując rychły debiut w pierwszej drużynie, o co w ekipie Dumy Katalonii byłoby zdecydowanie trudniej. Francuski menedżer słowa dotrzymał, mając 16 lat i 117 dni na karku Hiszpan wyszedł obok Nwankwo Kanu i Sylvaina Wiltorda na mecz Pucharu Ligi z Rotherham United. Kilka tygodni później w tych samych rozgrywkach strzelił pierwszą bramkę dla Kanonierów ekipie Wolverhampton. Pewnym rozczarowaniem mógł być tylko sezon ligowy, historyczny, ten który Arsenal przeszedł bez porażki, ale młody Hiszpan nie miał w tym żadnego udziału.
Jego czas jednak przyszedł już jednak w kolejnym sezonie, gdy stał się podstawowym graczem Arsenalu u boku takich graczy jak Henry, Bergkamp czy Pires. Świat po raz pierwszy rzucił kolana bodajże w trakcie meczu z Juventusem w Champions League, w sezonie, w którym Kanonierzy ulegli dopiero w finale FC Barcelonie.
Na powrót do Barcelony był w zasadzie skazany, ale doszło do niego dopiero po ośmiu latach w pierwszej drużynie Kanonierów. Fabregas śrubował w tym czasie indywidualne statystyki, zbierał kolejne wyróżnienia, ale pod względem trofeum były to chude czasy – zdobył tylko Puchar Anglii i Tarczę Wspólnoty. Gablotę zapełnił dopiero jako gracz Chelsea, między innymi dwukrotnie wygrywając Premier League. To drugi najlepszy asystent w historii tych rozgrywek, nastukał 111 ostatnich podań w 350 występach. Więcej zaliczył tylko Ryan Giggs.
187 bramek w najwyższej angielskiej klasie rozgrywkowej mówi samo za siebie. Andy Cole był jednym z zawodników, którzy doskonale odnaleźli się podczas wielkiej rewolucji związanej ze sprowadzeniem znacznie większej niż dotąd liczby zawodników spoza Wysp Brytyjskich do Premier League. Nie nadszedł jeszcze czas napastników takich jak Anelka czy Owen, a więc bazujących głównie na szybkości, ale powoli snajperzy ciężcy, potężni byli wypierani przez tych umiejących „depnąć”.
Cole – może nie do końca świadomie – zrobił też coś, co dało Manchesterowi United dodatkowego kopa. Zaprzyjaźnił się bardzo mocno z Dwightem Yorkiem, nie kupowanym bynajmniej pierwotnie po to, by stworzył z Colem duet snajperów. Mając w pamięci to, jak bardzo cierpiał, gdy nie znał w Manchesterze nikogo, szybko zaprosił Yorke’a na kolację do swojego domu, z każdym tygodniem tworząc coraz mocniejszą więź. Więź, która dawała doskonałe rezultaty na boisku. Stali się parą snajperów, których obawiała się cała Europa.
Cole w latach 1995-2001 pięć razy zostawał z United mistrzem Anglii, wygrał Ligę Mistrzów. Wcześniej został też z 34 bramkami królem strzelców Premier League w drugim sezonie po transformacji rozgrywek. Od tamtej pory tylko Alan Shearer (rok później) był w stanie strzelić 34 bramki w jednym sezonie. Najbliżej byli Mo Salah (32 w sezonie 2017/18) i Luis Suarez (31 w sezonie 2013/14).
Karierę w pierwszym zespole Arsenalu rozpoczął w sezonie 1983/84, a zatem jeszcze na długo, długo przed powstaniem Premier League. Co nie przeszkodziło mu w uzyskaniu miana jednego z najlepszych defensorów ligi w latach 90-tych. Summa summarum Tony Adams zdobył cztery tytuły mistrzowskie w Anglii, z czego dwa już pod okiem Arsene Wengera w Premier League. Jest na pewno jedną z największych legend nie tylko w dziejach londyńskiego klubu, ale i całego angielskiego futbolu. Gdyby go tak całkiem podliczyć, zagrał dla Arsenalu przeszło 500 razy w lidze, a mniej więcej połowę tych występów zanotował już po przekształceniu rozgrywek.
Adams jako kapitan poprowadził też „Kanonierów” do sukcesu w Pucharze Zdobywców Pucharów w 1994 roku. Dla klubu to do dziś największe osiągnięcie, jeżeli mowa o sukcesach na arenie europejskiej.
Tony doczekał się zresztą ksywy „Mr Arsenal”, która dość celnie podsumowuje całą jego karierę. Stoper imponował swoją grą tak mocno, że nawet Alex Ferguson pochwalił go kiedyś i powiedział, że „Adams to stoper Manchesteru United, który zakładał nie tę koszulką co trzeba”. Szkot nieczęsto sypał takimi komplementami. Jednak Adams niespecjalnie się tym chyba zachwycił, odparowując w swoim stylu: – Ferguson to manager Arsenalu, który zakładał nie tę marynarkę co trzeba. (…) Podpiszę z Arsenalem każdy kontrakt, jaki zostanie mi podsunięty. Nigdy nawet nie czytam tych umów.
Jeżeli spojrzeć na listę jego sukcesów, można zadać tylko jedno pytanie: co ten gość robi na tak wysokim miejscu? Brutalnie rzecz ujmując, Matt Le Tissier – legenda Southampton – w swojej karierze nie wygrał nic. Pozostał wierny „Świętym”, choć gdyby tylko zechciał i zaczął wywierać nacisk na władze klubu, mógłby pokusić się o przeprowadzkę do każdego klubu w Anglii, a może i w Europie.
Błyszczeć zaczął jeszcze w First Division, ale swoje najlepsze sezony w karierze rozegrał już po reformie i przekształceniu się najwyżej klasy rozgrywkowej w Premier League. 25 goli w 38 meczach sezonu 1993/94 naprawdę musi robić wrażenie – wszak Le Tissier to bynajmniej nie był napastnik, tylko bardzo ofensywnie grający pomocnik. Zdaniem większości ekspertów – gdyby wyciągnąć go ze składu Southampton, drużyna nie zdołałaby w latach 90-tych utrzymać się w ekstraklasie choćby przez jeden sezon. Zleciałaby z ligi i to z donośnym hukiem. „Le God” – jak go nazwano na stadionie The Dell – był boiskowym generałem w starym stylu. Trochę powolnym, o niezbyt imponującej posturze, ale niewiarygodnie błyskotliwym. Uwielbiał stawiać stempelek na każdej akcji, wymykał się ramom taktycznym. Był Maradoną Southampton.
No i mało kto tak doskonale egzekwował rzuty karne. Le Tissier skutecznie wykonał 47/48 jedenastek.
Matt zarzeka się, iż nie żałuje, że nie zdecydował się nigdy na transfer do większego klubu. Jego zdaniem utrzymanie się w Premier League przez kilkanaście sezonów w barwach Southampton samo to w sobie jest gigantyczne osiągnięcie. Na szczęście jego sława wymknęła się poza Wyspy, trafiając między innymi… do stolicy Katalonii. Le Tissierem inspirował się za młodu Xavi: – W Katalonii był taki program telewizyjny, pół godziny w każdy poniedziałek. Pokazywano tam najpiękniejsze gole weekendu w Premier League. Co tydzień główną gwiazdą był Matthew Le Tissier. Naprawdę! Mówimy tu o niebywałych, cudownych golach. Strzały z ostrego kąta, w samo okienko. Drybling, przerzut piłki nad głową obrońcy. Powtarzaliśmy sobie w Barcelonie: „O co chodzi? Ten Le Tissier jest niesamowity, czemu on nie gra w dużej drużynie?”. Mógł grać wszędzie. W moim domu wszyscy mieli obsesję na jego punkcie.
Le Tissier (z lewej) z Desem Walkerem
Olśniewająca technika. Wybitna kontrola nad piłką. Polot, wdzięk, boiskowa fantazja. Oczywiście to Thierry Henry był największą gwiazdą Arsenalu na początku XXI wieku, lecz Robert Pires doskonale się spisywał w roli ofensywnej opcji numer dwa, jeżeli chodzi o londyńską układankę Wengera. Pires trafił do stolicy Anglii w 2000 roku, już jako zawodnik szalenie utytułowany na arenie międzynarodowej. Wiele czasu mu nie zajęło, by przystosować się do brytyjskich realiów i zaczarować w Premier League. W sezonie 2001/02 zanotował aż 15 asyst i zdobył 9 goli, grając często jako lewy pomocnik, ale w praktyce pływając gdzieś między strefami, między formacjami, zgodnie ze swoją inwencją twórczą. Potem podkręcił jeszcze skuteczność – w sumie zagrał dla Arsenalu 189 razy, notując aż 62 gole i 42 asysty.
Pires dwukrotnie sięgnął z Arsenalem po mistrzostwo Anglii, trzy razy nominowano go również do jedenastki sezonu Premier League. Ale chyba nawet nie o trofea i laury w jego przypadku chodzi. Francuz był po prostu rozkosznym zawodnikiem do oglądania. Kipiał z niego entuzjazm, czasami wręcz dziecięcy. Poważna kontuzja więzadeł krzyżowych odebrała mu sporą część potencjału szybkościowego, ale – na szczęście – czarująca technika pozostała na swoim miejscu.
Arsene Wenger opowiadał po latach: – Robert to uśmiechnięty zabójca. On żarliwie kocha futbol. Przy tym jest niesamowicie inteligentny – tak doskonale poruszał się po boisku, że zawsze potrafił znaleźć dla siebie wolną przestrzeń. Przeciwników dobijał ze śmiechem na ustach, dysponował wybitnym strzałem. Do dziś żałuję, że nie dałem mu odpocząć w tamtym meczu z Newcastle, gdy doznał kontuzji. Czułem, że za bardzo go eksploatuję, ale wciąż powtarzałem sobie “jeszcze tylko jeden mecz i sadzam go na ławce”. No i stało się. Później Robert nie był już tak zabójczym zawodnikiem, choć wciąż pozostał doskonałym technicznie piłkarzem.
Złośliwi będą go kojarzyć z:
– marudzeniem, gdy nie dostał urodzinowego tortu;
– ujemnym zaangażowaniem w odbiór w meczu półfinałowym Ligi Mistrzów z Realem Madryt;
– wiecznymi gierkami jego agenta Dmitriego Seluka, które bardziej Yayi szkodziły niż pomagały.
Krzywdzące to, bo Yaya Toure przede wszystkim był jednym z najbardziej wszechstronnych pomocników, jakich widział angielski futbol. Iworyjczyk w formie to była prawdziwa bestia. Silny, szybki, z niesamowitym uderzeniem z dystansu i wizją gry. W sezonie 2013/14 trudno było wskazać lepszego pomocnika nie tylko w Anglii, ale i w ogóle w Europie. 20 goli, 10 na 13 rzutów wolnych, do których podszedł, zamienionych na bramki, 40 stworzonych kolegom szans, z czego 9 to asysty, 90% skuteczność podań przy 2502 wykonanych zagraniach. Do dziś wspomina się tamte rozgrywki – zakończone oczywiście mistrzostwem City, jednym z trzech na koncie Toure – jako najlepszy indywidualny sezon pomocnika w dziejach Premier League.
Trudno starego psa nauczyć nowych sztuczek, a jednak gdy Davida Silvę w obroty wziął Pep Guardiola, to… aż żal, że po zaczynającym się właśnie sezonie ligi angielskiej trzeba się będzie z Silvą pożegnać. – Nauczyłem się być bardziej cierpliwym na boisku, bardziej przywiązanym do określonej trefy, czekać na piłkę, co daje nam przewagę. Pep to piłkarski geniusz – komplementował jakiś czas temu swojego szkoleniowca hiszpański playmaker.
W ostatnich latach stał się on piłkarzem kompletnym, bo do błyskotliwości w ataku dołożył sporo walki w odbiorze. Został rozgrywającym, jakich próżno szukać wielu w całym piłkarskim świecie. Widzi więcej, wie więcej, tak to jest mniej-więcej – można by zacytować klasyka. Mało kto tak przewiduje przebieg boiskowych wydarzeń i ruch partnerów, jak właśnie Silva. Nigdy nie był sprinterem, więc z biegiem czasu, gdy wielu traci ten atut, on nie stał się ani o jotę słabszy. W klasyfikacji najlepszych asystentów w historii ligi jest już na siódmym miejscu z 83 asystami. Realnie w zasięgu jest TOP5 i wyrzucenie z czołowej piątki Dennisa Bergkampa, autora 94 otwierających podań.
Czasami do zawodników przylepiają się pseudonimy, które nie do końca precyzyjnie oddają ich boiskowy charakter. Choćby El Tractor, ksywa Javiera Zanettiego. Jednak gdy na pewnym etapie kariery do Didiera Drogby przylgnęło przezwisko „Czołg”, trudno było wymyślić jeszcze celniejsze określenie. Były napastnik londyńskiej Chelsea na boisku rzeczywiście był jak hybryda niemieckiego Leoparda z amerykańskim Abramsem. Dość powiedzieć, że sam Carles Puyol wymienił Drogbę jako najtrudniejszego napastnika, jakiego przyszło mu pilnować. – Najtrudniejszy przeciwnik? Gdybym miał wskazać zawodnika z drużyny z którą rywalizowałem, to muszę wymienić Didiera Drogbę. Niełatwo się przeciw niemu grało – przyznał były kapitan Barcelony.
Właściwie jedynym mankamentem Drogby były kłopoty z ustabilizowaniem skuteczności na równym, wysokim poziomie. Być może dlatego, że Iworyjczyk miał zwykle na głowie mnóstwo zadań boiskowych poza wykańczaniem akcji w szesnastce, zdarzały mu się sezony cieniutkie jeżeli chodzi o liczbę trafień. Jednak summa summarum dwukrotnie został królem strzelców Premier League, a mistrzostwo Anglii zdobył aż cztery razy, dorzucając też do kolekcji Ligę Mistrzów, cztery Puchary Anglii i trzy Puchary Ligi.
Był niekwestionowanym specjalistą od bramek w finałach krajowych pucharów. No i oczywiście przesądził o losach finału Champions League w 2012 roku. Frank Lampard do dziś jest za to swojemu byłemu koledze z drużyny wdzięczny: – Był znakomitym zawodnikiem, maszyną. Jest wyjątkowy. Nie tylko był wielkim chłopem, ale i bardzo zręcznym piłkarzem. Strzelał gole, które miały znaczenie, które były dla nas bezcenne. Po prostu nie ma drugiego takiego zawodnika, nikt nie łączył w sobie cech buldożera i tak delikatnego, subtelnego wykończenia. (…) Drogba prawdopodobnie był najlepszym zawodnikiem, z jakim kiedykolwiek grałem. Strzelał w najważniejszych meczach. Był świetnym kumplem w szatni. Miał wielki charakter, wciąż mam dla niego olbrzymi respekt. Było wielką przyjemnością z nim grać. Miał ciało cyborga. Kocham go jak brata, jest bohaterem naszego klubu i zapamiętam go jako legendę.
Jeden z dwóch – obok Cristiano Ronaldo – zdobywców Złotej Piłki, który w momencie przyznania nagrody występował w lidze angielskiej. A jednak jego ocena nie jest tak jednoznaczna, jak Portugalczyka. Michael Owen z Liverpoolu był jednym z najlepszych napastników na świecie. Po prostu nie było sposobu, by go zatrzymać. Jako 24-latek już miał na koncie 100 bramek w Premier League. Atakował z głębi pola, wybiegając za plecy obrońców, korzystając ze swojej niezwykłej dynamiki. No i z faktu, że na przełomie wieków stoperzy byli raczej silni niż szybcy.
Michael Owen z późniejszego etapu swojej kariery, z czasów Newcastle, Manchesteru United, Stoke City, to był już tylko cień tamtego Owena. Bo kontuzje sprawiły, że zatracił swój największy atut. Szybkość. A przy tym coraz więcej środkowych obrońców było w stanie mu dotrzymać kroku. Glenn Hoddle powiedział swego czasu, że nie uważa Owena za „urodzonego łowcę bramek”, przez co rozumiał właśnie bardzo aktywną postawę napastnika – nie czekał na piłkę w polu karnym, nie był prawdziwym egzekutorem. No i to obróciło się przeciwko niemu – gdyby był wykończeniowcem, mógłby przetrwać w wymagającym środowisku Premier League. Przy swoim sposobie gry, a bez utraconej w gabinetach lekarskich dynamiki, nie było na to szans.
Wielu wciąż uważa duńskiego magika za najlepszego golkipera w dziejach Premier League. I, w gruncie rzeczy, trudno się dziwić – pięciokrotny mistrz kraju był, mówiąc z angielska, game-changerem. Swoimi interwencjami w najbardziej newralgicznych punktach spotkania potrafił kompletnie odmienić jego przebieg. Nie bez kozery w 1996 roku wybrano go zawodnikiem sezonu w Premier League. Nie bramkarzem – zawodnikiem. Błyszczał między słupkami tak mocno, że przyćmił nawet piłkarzy hasających w polu, co jest zadaniem niezwykle trudnym. Czasem wystarczy jeden błąd, żeby solidny występ bramkarza przepoczwarzył się w słaby, a napastnik potrzebuje niekiedy jednego celnego kopnięcia, by swój kiepski mecz odmienić w niezły. Jednak Schmeichel u szczytu formy nie popełniał błędów.
W sumie rozegrał w Premier League 280 meczów, z czego oczywiście znakomitą większość dla „Czerwonych Diabłów”. Czyste konto zachował 128 razy.
Najlepiej chyba znaczenie Duńczyka dla klubu z Old Trafford wykazują kłopoty, jakie tamtejsi działacze i manager mieli ze znalezieniem godnego następcy Petera. Ferguson zaczął nawet opowiadać o „widmie Schmeichela”, krążącym nad czerwoną częścią Manchesteru. Brakowało tylko, by zaczął parafrazować „Tren VIII” Kochanowskiego. – Mam nadzieję, że uda nam się zbudować nowe pokolenie bramkarzy, którzy pozwolą nam w końcu zapomnieć o Schmeichelu. Jego postać będzie miała olbrzymi wydźwięk w historii klubu. Trudno jest zastąpić legendę.
W gruncie rzeczy – na poziomie Premier League pograł dość krótko. Gareth Bale wylądował w Tottenhamie jeszcze w 2007 roku, ale trochę potrwało, zanim przebił się do wyjściowej jedenastki „Kogutów”. Potem poszukiwał też swojej boiskowej tożsamości – nie było jasne, czy lepiej spełni się jako super-ofensywny, wręcz eksplozywny boczny obrońca, czy jednak powinien rozwinąć pełnię swoich talentów jako skrzydłowy, a nawet boczny napastnik. Ostatecznie padło na tę drugą rolę. Walijczyk w sezonie 2012/13 zdobył 21 goli w 33 meczach i stało się pewne jak w banku, iż jego sufit zawieszony jest znacznie wyżej niż White Hart Lane.
W sumie Bale rozegrał w Premier League 146 meczów, zdobywając 42 gole. Zespołowo – nie wygrał z Tottenhamem nic. Po prostu. Jednak indywidualnie bywał już mocno doceniany – choćby tytułem piłkarza sezonu. No i w końcu kierunkowy do Londynu zdecydował się wykręcić Florentino Perez.
– Wydawało mi się, że Gareth jest trochę za miękki, żeby na dłuższą metę pozostać obrońcą – wspominał Harry Redknapp. – Na treningach zawsze zbierał sporo kopniaków. Fizjoterapeuci mieli z nim zdecydowanie za wiele roboty. Cały czas się wokół niego kręcili. W końcu kazałem im zostawić go w spokoju. Gareth nauczył się wtedy samemu radzić z bólem, co zbudowało jego pewność siebie. Technicznie – był fenomenalny. Wkurzało mnie tylko to, że cały czas poprawia sobie włosy.
Zawodnik-fundament dzisiejszego Manchesteru City. Gdy szejkowie weszli do klubu, zaczęli od wydawania pieniędzy walizkami, trochę na chybił-trafił. Duże nazwisko? Chcemy, podajcie cenę, a zapłacimy. Transfer Kompany’ego z HSV nie tylko nie był najdroższym transferem w sezonie 2008/09, nie tylko nie znalazł się w ósemce najdroższych. Belg nie był nawet najdroższym piłkarzem kupionym wtedy z HSV! Ponad dwa razy więcej wyłożono bowiem za Nigela de Jonga.
Wielu tamtych graczy okazało się spektakularnymi wtopami. Robinho miał być statement signing, wzmocnieniem, ale i oświadczeniem, że od teraz pojawiła się nowa gruba ryba w stawie i będzie pożerać te rybki, na które będzie miała ochotę. Okazał się niewypałem. Jo? To samo. De Jong, Bellamy, Bridge, Wright-Phillips… Nikt nawet nie zbliżył się do pułpapu, na jaki wszedł Kompany. Cztery mistrzostwa Anglii, cztery puchary ligi, dwa FA Cup, ponad dwa i pół setki meczów ligowych, trzy jedenastki sezonu według PFA… No i na koniec ten gol z poprzedniego sezonu z Leicester, który w końcowym rozrachunku dał City mistrzostwo kraju. Nie dało się piękniej podsumować niezwykłych jedenastu lat spędzonych w Manchesterze.
Jego dokonania – włącznie z rekordowymi osiągnięciami – można wyliczać naprawdę bez końca. Petr Cech to przede wszystkim legenda Chelsea, choć i za miedzą, w Arsenalu, miewał swoje wielkie momenty. Jednak to w kronikach stadionu Stamford Bridge zapisał się prawdziwie złotymi zgłoskami – cztery razy zdobył z The Blues mistrzostwo Anglii, dorzucając do tego również cztery Puchary Anglii, triumf w Lidze Mistrzów oraz Lidze Europy. To już samo w sobie brzmi genialnie, a przecież znaczną część z tych sukcesów koledzy zawdzięczali właśnie kapitalnym interwencjom czeskiego golkipera. Cech właśnie w starciach finałowych, w decydujących momentach zwykł wznosić się na wyżyny swoich możliwości. Bronił rzuty karne, radził sobie w sytuacjach sam na sam. Odbijał piłki, których odbić nie powinien, pozostając w zgodzie z prawami fizyki.
Do legendy przejdzie nie tylko specyficzne nakrycie głowy Cecha, ale i jego indywidualne osiągnięcia – cztery razy odebrał Złote Rękawice za największą liczbę czystych kont w sezonie, wielokrotnie wybierano go najlepszym bramkarzem nie tylko w Anglii, ale w całej Europie. W sezonie 2004/05 zachował 24 czyste konta, co jest wyczynem absolutnie z kosmosu. Łącznie Cech nie stracił bramki w 202 spotkaniach ligowych, co też jest oczywiście rekordem Premier League, który trudno będzie kiedykolwiek szurnąć z piedestału.
Klasę kolegi po fachu celnie opisał swego czasu Gigi Buffon: – Jeżeli chodzi o grę nogami, najlepszy jest Pepe Reina. W powietrzu – wybieram Neuera. Na linii – wskazałbym Casillasa. Ale całościowo, najlepszym bramkarzem jakiego widziałem był Petr Cech.
Do Manchesteru United trafił ze Spartaka Moskwa jako dość ukształtowany, 24-letni środkowy obrońca. Wydawało się, że transfer Serba może się okazać kompletnie chybioną fanaberią Alexa Fergusona. Tymczasem ściągnięcie Vidicia na Old Trafford było strzałem w samo sedno tarczy, transferowym majstersztykiem przebiegłego Szkota. W sumie mocarny defensor pograł w Manchesterze przez dziewięć sezonów, notując łącznie 211 występów i 15 goli. Zdobył pięć tytułów mistrzowskich, zatriumfował też w Lidze Mistrzów. Nie było takiego napastnika w Europie, który w okolicach 2008 roku nie obawiałby się starcia z kościstym, twardym jak skała Nemanją.
Vidić był właściwie nie do zdarcia – genialny w powietrzu, mocno trzymający się na nogach, do tego całkiem szybki jak na swoje gabaryty, niesłychanie wygimnastykowany. Był specjalistą od ekwilibrystycznych interwencji i heroicznych wślizgów. Nieznośny przeciwnik, nawet dla najmocniej zbudowanych snajperów.
Przyznał to choćby Didier Drogba, który sam, eufemistycznie rzecz ujmując, ułomkiem nie był i od zapasów z obrońcami nie stronił. – Rio i Nemanja. Najtrudniejsi rywale, z jakimi przyszło mi się mierzyć. Ludzie pamiętają, że strzelałem wtedy trochę goli przeciwko Manchesterowi United, więc myślą, że miałem sposób na tę obronę. Wcale nie. Tych goli nie było aż wiele, a ja byłem nieprawdopodobnie szczęśliwy po każdym z nich Wiedziałem, że jeżeli udało mi się strzelić przeciwko temu duetowi, to znaczy, że rozgrywam znakomity mecz.
Kopany niemiłosiernie. A jednak by go powalić trzeba było czegoś więcej niż ataku, po którym większość ligowych nurków przeturlałaby się od chorągiewki do chorągiewki – i mówimy o tych po przekątnej. Król dryblingu, który balansem ciała i szybkimi ruchami stopy był w stanie zrobić głupka z absolutnie każdego obrońcy w lidze angielskiej. Ile to bramek zdobył lub wypracował zaczynając swój rajd od skrzydła, przeszywając przestrzeń przed sobą i nie oglądając się na to, czy jest podwojony, potrojony, czy – co było wyjątkową bezmyślnością ze strony rywali – pozostawiony jeden na jeden.
W Chelsea dobił do sufitu. Wyżej już by w The Blues chyba nie poszedł, sam przyznawał, że trzeba mu nowego wyzwania. Znalazł je w Madrycie. Tam też spróbuje wygrać Ligę Mistrzów, bo przyszedł na Stamford Bridge tuż po zwycięstwie pod wodzą Roberto Di Matteo. Został za to dwukrotnym triumfatorem Ligi Europy, bohaterem ostatniego finału, który okazał się też jego ostatnim występem w niebieskiej koszulce. No i dwa razy zdobył mistrzostwo Anglii.
Piłkarz, który stał się na tyle genialnym biznesmenem, że niektórzy już zdążyli zapomnieć, jak wybitnym był zawodnikiem, zanim do reszty pochłonął go zagmatwany świat show-biznesu. Tymczasem David Beckham – nim opuścił Old Trafford i przeprowadził się do Madrytu – był absolutnym gigantem, jeżeli chodzi o boiska Premier League. Zadebiutował w sezonie 1994/95, ale przebicie się do wyjściowego składu „Czerwonych Diabłów” nie zajęło mu zbyt wiele czasu. W sumie rozegrał dla Manchesteru United 265 gier, zdobywając 62 gole. I nie trzeba chyba dodawać, że wiele z nich padło po nieprawdopodobnych uderzeniach ze stałych fragmentów gry.
Na przełomie wieków każdy dzieciak chciał “podkręcić jak Beckham”.
Gablota z trofeami także się zgadza. Sześć tytułów mistrzowskich, triumf w Lidze Mistrzów, do tego choćby dwa Puchary Anglii. W 1999 roku Becks otarł się zresztą również o Złotą Piłkę – w plebiscycie obejrzał wyłącznie plecy Rivaldo, zajmując drugie miejsce w głosowaniu.
Nie był nigdy piłkarzem kompletnym – miał swoje oczywiste niedostatki, które dopadły go w późniejszym etapie kariery. Niemniej – gdy osiągnął swój prime time pod surowym okiem Sir Alexa Fergusona, stanowił broń masowego rażenia, zdolną powalić każdego konkurenta w Premier League. David po prostu wiedział, jak maskować swoje wady, a do maksimum eksponować mocne strony. Więksi od niego piłkarze – choćby Diego Maradona czy George Best – z lekkim niesmakiem obserwowali sławę, jaką otaczany jest ich młodszy i mniej uzdolniony kolega. Ale Anglik bywał też zasłużenie doceniany. Najlepiej podsumował go chyba Matt Le Tissier: – Beckham spożytkował każdą uncję swojego talentu. Utrzymywał się w doskonałej formie. Był niewiarygodnie pracowity jak na swój wiek. Nigdy w życiu nie widziałem zawodnika, który lepiej wykonywałby stałe fragmenty gry.
W swojej książce na 25-lecie Premier League Michael Cox napisał, że „bardziej niż Bergkamp na styl gry w Premier League wpłynął tylko Cantona”. Sam podkreślał wielokrotnie, że marzy mu się bycie rewolucjonistą i kimś takim stał się w Arsenalu. Jak bardzo wierzono w niego na Highbury? Cóż, dość powiedzieć, że rekord klubu pobity został dla niego trzykrotnie, a natychmiast po jego pojawieniu się w stolicy Anglii, Paul Merson musiał przekazać mu koszulkę z dychą na plecach.
Holender miał niesamowity polot, futbolowi esteci mieli powody do kiwania głową z uznaniem tak często, że mogła rozboleć szyja. Bał się latać samolotami, ale po boisku fruwał z niezwykłą gracją i elegancją. Jego markowe uderzenie? Przyjęcie piłki przed polem karnym, po lewej stronie i techniczny, podkręcony strzał po dalszym słupku.
Do tego Bergkamp podchodził do swojego zawodu niezwykle poważnie, wręcz pedantycznie. Idealnie zgrał się więc z Arsenem Wengerem, który w latach 90. zaczął wprowadzać zasady, jakie dziś są w piłce elementarzem – zrewolucjonizował dietę w klubie, namawiał piłkarzy do przyjmowania suplementów diety.
Z Bergkampem Arsenal święcił wielkie triumfy – trzy razy został mistrzem Anglii, w tym raz bez jakiejkolwiek porażki po drodze. Cztery razy wygrał FA Cup, a za sezon, w którym Kanonierzy zgarnęli oba najważniejsze trofea na krajowym podwórku, Holendra wybrano najlepszym graczem całej ligi.
Zaczynał jako prominenty przedstawiciel złotego pokolenia wychowanków West Hamu United. I trzeba przyznać, że mówimy o jednym z tych rzadkich przypadków, gdy angielski super-talent w stu procentach spełnia pokładane w nim nadzieję, albo nawet rozwija się trochę powyżej i tak optymistycznych prognoz. Od Ferdinanda oczekiwano, że stanie się jednym z najlepszych obrońców w kraju. A on wskoczył jeszcze półeczkę wyżej, bo w swoim czasie spokojnie można było go tytułować czołowym stoperem Starego Kontynentu. Kiedy w 2000 roku Leeds United wykupiło go od „Młotów” za 18 milionów funtów, stał się najdroższym obrońcą świata. Gdy dwa lata później Manchester United płacił za niego 34 miliony, jeszcze wyśrubował ten rekord. Był jednak wart każdego centa, jaki za niego wyłożono.
Na piłkarski Olimp wspiął się rzecz jasna już na Old Trafford. Sześć tytułów mistrzowskich, triumf w Champions League. Do tego szereg pomniejszych sukcesów drużynowych i wyróżnień indywidualnych. Duet stoperów Ferdinand – Vidić był prawdziwą zmorą dla przeciwników, ale to bez wątpienia Rio pełnił rolę lidera, dyrygenta w tym tandemie. Długo można wymieniać jego zalety w grze czysto defensywnej, lecz trzeba pamiętać, że Ferdinand był też jednym z tych obrońców, którzy absolutnie nie bali się uczestnictwa w rozegraniu akcji. Wnosił świeżość, nową jakość do Premier League.
W sumie rozegrał na ligowych boiskach 504 mecze, zdobywając 11 goli. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić jedenastkę wszech czasów Premier League bez duetu Ferdinand – Terry zabezpieczającego tyły.
Rewolucjonista. Zawodnik, jakiego wcześniej w Anglii nie widziano. Łowca goli, ale jednocześnie niesamowicie kreatywny, do dziś dzierżący rekordową średnią asyst na mecz. Najlepiej czuł się niezwiązany taktycznymi łańcuchami, mogąc raz na jakiś czas odpalić lob z kilkunastu metrów nad głową bramkarza, zagrać zewnętrzną częścią stopy.
Do tego to prawdziwy symbol sukcesu Manchesteru United. Król. Zwycięzca. Trafił na Old Trafford w pierwszym sezonie rozgrywek po liftingu, który zmienił starą First Division w nową, dużo bardziej atrakcyjną reklamowo machinę Premier League. Spędził w Manchesterze cztery i pół roku, czterokrotnie zostając w tym czasie mistrzem Anglii.
Łączył dwie bardzo rzadkie cechy – był wybitnym graczem, ale przy tym personą tak skomplikowaną, że ulgowo traktował go nawet ten, który nikogo ulgowo nie traktuje – sir Alex Ferguson. Szkot w mig załapał, że Francuz to diament na murawie, ale ma swoje dziwactwa i trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem. Kiedy wszyscy przychodzili w garniturach, Cantona przychodził w dresie. Gdy zespół wybierał się po wygranym meczu do pubu, zamówienie składało się z siedemnastu lagerów i jednego kieliszka szampana.Na każdy temat miał swoje własne zdanie, był niesamowicie wyrazisty.
Francuz jest przecież między innymi autorem najsłynniejszego ciosu kung-fu w historii ligi, wymierzonego w tors pewnego kibica Crystal Palace, a także jednej z najbardziej osobliwych wypowiedzi na konferencjach prasowych w dziejach ligi tuż po wspomnianym wydarzeniu („Kiedy mewy lecą za kutrem, robią to tylko dlatego, że myślą, iż sardynki będą rzucane do morza. Dziękuję państwu bardzo”). Efekty? Dziewięć miesięcy zawieszenia we wszystkich rozgrywkach, ale kiedy wrócił, został najlepszym graczem sezonu.
„Agueroooooooooooooh!” albo bardziej swojskie „Aguero! Aguero! Aguero! Aguero! Agueroooooooo! To jest po prostu niemożliwe!”, które zdarło gardło Andrzeja Twarowskiego bardziej niż którykolwiek skomentowany przez niego w życiu mecz.
Był jednak w historii Premier League gros napastników, którzy mieli swoje wielkie momenty, a jednak nie zakręcą się nawet wokół setki najlepszych graczy w historii. Co z tego, że Andriej Arszawin strzelił Liverpoolowi cztery gole w kompletnie szalonym spotkaniu na Anfield (4:4), skoro w większym oknie czasowym nie potrafił powtarzać podobnych występów?
Z Aguero jest inaczej. On pokazy snajperskiej magii daje z niezwykłą regularnością. Jest napastnikiem i na małe, i na wielkie, i na te największe spotkania. Lata lecą, jemu wciąż mało. Gdy prorokowano, że Pep Guardiola będzie tym, który ograniczy Argentyńczykowi minuty, bo to nie jego ulubiony typ napastnika, Aguero się przystosował i sprawił, że wychwalany przez Hiszpana Gabriel Jesus musiał zdecydowaną większość spotkań śledzić w pozycji siedzącej. W poprzednim sezonie dał się zapamiętać tym, że na przestrzeni siedmiu dni strzelił po hat-tricku dwóm londyńskim potęgom – Arsenalowi i Chelsea. Sezon wcześniej? Cztery gole z Leicester, w tym ten ostatni, z dystansu, prawdziwa piękność.
I on tak co rok, od ośmiu sezonów. Sześć z nich kończył z co najmniej dwudziestoma trafieniami w lidze, łącznie uzbierał już dla City 231 goli. Już jest najlepszym snajperem w historii klubu, Erica Brooka (1927-1940) wyprzedza o ponad pół setki trafień.
Jeden z największych twardzieli, jacy biegali po boiskach Premier League. Nie raz jego nieustępliwość przeistaczała się w zwykłą brutalność, wręcz chamstwo. On nie wybaczał, nie zapominał. Kiedy Alf Inge Haaland zarzucił mu symulowanie („wstawaj i przestań udawać!”), gdy w rzeczywistości Keane zerwał więzadło krzyżowe, okazało się to być najgorszym błędem w karierze Norwega. Frustracja, bo przez uraz nie mógł grać kilka ładnych miesięcy, rosnąca złość, że w dodatku zarzucono mu symulowanie. Jemu, twardemu Irlandczykowi. To sprawiło, że cztery lata później „Keano” dokonał prawdziwie krwawej zemsty – zaatakował Haalanda. Pytany w wywiadzie dla „The Observer” o to, czy wyczekiwał na okazję, by zrobić krzywdę Haalandowi, odpowiedział: – Może, może. Dajcie mu znać, że pamiętałem.
Dziś tylko trzech zawodników może się „pochwalić” większą liczbą czerwonych kartek w historii Premier League – Richard Dunne, Duncan Ferguson i Patrick Vieira.
Ale poza tą stroną – atak na Haalanda nie był jedynym brutalnym wejściem w przeciwnika w jego karierze, oj nie – Roy Keane to był jednocześnie zawodnik, którego gra to nie tylko słynne wślizg, wślizg, wślizg. Było w tym wsztstkim również naprawdę sporo walorów piłkarskich. Inaczej nie mówiono by, że w pierwszych latach XXI wieku w lidze angielskiej wyczekiwano przede wszystkim starć Manchesteru United z Arsenalem i Roya Keane’a z innym doskonałym piłkarsko twardzielem – Patrickiem Vieirą.
Z Manchesterem United wygrał wszystko, co było do wygrania. Siedem tytułów mistrza Anglii, cztery FA Cup, Ligę Mistrzów, Puchar Interkontynentalny i cztery krajowe superpuchary. W czasach największych sukcesów, gdy między 1993 a 1997 Manchester United wygrał cztery z pięciu ligowych tytułów i zdominował Premier League, Keane był uważany za najlepszego pomocnika w kraju, dzięki swojej pasji, determinacji i niezwykłej wszechstronności.
W erze Premier League tylko dwóch piłkarzy grających w tej lidze zdobyło póki co Złotą Piłkę. Ronaldo dokonał tego jako ostatni, po czym zawinął się do Madrytu i powtórzył swoje osiągnięcie jeszcze czterokrotnie, ale już na chwałę La Liga.
Na nazwisko i na najdroższy wtedy transfer w historii futbolu Ronaldo zapracował sobie jednak zdecydowanie w United. Pierwsza Liga Mistrzów, wspomniana wcześniej pierwsza Złota Piłka, pierwszy ligowy i pierwszy pucharowy tytuł króla strzelców. Piłkarskie dziewictwo w wielu kategoriach Ronaldo tracił właśnie na Old Trafford.
Historia z przybyciem Ronaldo właśnie do Manchesteru jest swoją drogą niezwykle ciekawa, bo podobno mało brakowało, a Portugalczyk trafiłby do… Barcelony. Klub ze stolicy Katalonii miał bowiem dysponować pierwszeństwem wyboru zawodnika ze Sportingu latem 2003 roku, gdy Lizbona stawała się szybko za ciasna dla dwóch piekielnie uzdolnionych skrzydłowych. Zamiast na Cristiano, Joan Laporta zdecydował się jednak na Ricardo Quaresmę.
Cóż, Michael Jordan też nie został w drafcie 1984 roku wybrany z numerem pierwszym.
Reszta, jak to mówią, jest historią.
Gdy trafił do Arsenalu w 1996 roku, miał problem, żeby… dotrzeć na trening – Londyn tak przytłoczył 20-letniego wówczas Patricka Vieirę, że nie potrafił on zapamiętać drogi do ośrodka treningowego „Kanonierów” i notorycznie gdzieś błądził. Prędko się jednak okazało, że Arsene Wenger miał nosa, ściągając tego chłopaka na Highbury.
Vieira spędził w Arsenalu dziewięć lat i to wystarczyło, by złotymi zgłoskami zapisać się na kartach historii Premier League.
W sumie (licząc z dwoma sezonami rozegranymi pod koniec kariery w Manchesterze City) francuski środkowy pomocnik rozegrał w Anglii 307 meczów ligowych, zdobywając 32 gole. Trzykrotnie sięgnął po tytuł mistrzowski w barwach Arsenalu, stanowiąc rzecz jasna filar kultowej drużyny z 2004 roku, która wygrała ligę bez ani jednej porażki. Z całą pewnością nie byłoby mowy o tak niewiarygodnym osiągnięciu, gdyby nie gigantyczna robota, jaką Vieira odwalał w strefie środkowej boiska, przede wszystkim demolując ofensywne zapędy przeciwników. Jego boksersko-zapaśnicze batalie z Royem Keane’em to być może najbardziej symboliczne obrazki dla zażartej rywalizacji Arsenalu z Manchesterem United na przełomie wieków.
Doskonale swojego byłego podopiecznego podsumował sam Wenger: – Dzięki Patrickowi zyskałem wiarygodność, bo to był mój pierwszy duży transfer w Arsenalu. Miał wszystko – charyzmę, klasę, ducha walki. Od lat słyszę w mediach różne doniesienia pod tytułem: „Znaleźliśmy nowego Vieirę”. Dotąd nikomu się to nie udało. Patrick był niesamowity – potrafił przenieść grę pod presją dwóch rywali. Domagał się piłki nawet wtedy, gdy był kryty. Miał gdzieś przeciwników. Zawsze potrafił się przebić. Fenomen.
Być może legendarny pomocnik Liverpoolu zasłużyłby nawet na nieco wyższe miejsce – choć przecież samo znalezienie się w czołowej dziesiątce tak upstrzonego mega-gwiazdami rankingu to gigantyczna sprawa – gdyby nie jeden problem. “Zero tituli”, jak powiedział klasyk. Steven Gerrard sięgnął z The Reds po dwa Puchary Anglii, trzy Puchary Ligi Angielskiej, oczywiście wygrał też w Lidze Mistrzów i Pucharze UEFA. Nie został jednak nigdy mistrzem Anglii. Nie przerwał tej fatalnej passy Liverpoolu, który od długich dekad – a chciałoby się powiedzieć, że wręcz od wieków – nie potrafi wrócić na ligowy tron.
Ba, nie tylko jej nie przerwał, ale stał się jej symbolem za sprawą pewnego feralnego poślizgnięcia.
Co nie zmienia faktu, że indywidualnie Gerrard był zawodnikiem olbrzymiego kalibru. Aż osiem razy włączono go do drużyny sezonu Premier League, co już samo w sobie o czymś świadczy. W angielskiej ekstraklasie zagrał 504 razy, zdobywając 120 goli – jak na pomocnika, który nigdy nie zapominał o obowiązkach defensywnych, a czasem nawet na nich się skupiał – kapitalny dorobek. Nie ma się do czego przyczepić. A poza wszystkim – Gerrard był boiskowym liderem. Charyzmatycznym wodzem. Tym gościem, którego koszulkę chcesz nosić na plecach, jeżeli jesteś kibicem danego klubu. Kojarzenie go z wpadką z pamiętnego meczu z Chelsea jest po prostu nie fair – Steven to był nielichy specjalista od wyciągania swojej drużyny z tarapatów, a nie wpędzania jej w nieszczęście. Nieprawdopodobny gol z dystansu w doliczonym czasie gry? Specjalność zakładu w karczmie „U Gerrarda”.
Steve był piłkarskim odpowiednikiem słynnego amerykańskiego koszykarza, Larry’ego Birda. Bird nie grał może najszybciej, może nie był najmocniej zbudowany, może odstawał od czarnoskórych rywali w aspekcie skoczności. Ale gdy zbliżała się końcowa syrena, brał piłkę w dłonie i trafiał. Na Gerrarda również koledzy zawsze mogli na boisku liczyć. Mało komu było tak do twarzy z kapitańską opaską.
Captain, leader, legend. Kapitan, lider, legenda. Baner na Stamford Bridge najlepiej obrazuje to, jakim statusem cieszy się wśród kibiców Chelsea. Były pomocnik Liverpoolu Danny Murphy stwierdził pewnego razu, że choć w angielskiej piłce wielu było znakomitych stoperów – Ferinand, Carragher, King – Terry był wciąż o krok przed nimi, o pozostałych nie wspominając.
Tak, JT był niepokorny, skandale przylepiały się do niego jak do lepa na muchy – a to przespał się z partnerką kolegi z drużyny – Wayne’a Bridge’a, a to znów rozwalił butelkę na głowie ochroniarza w klubie nocnym. Ale piłkarsko trudno mu było cokolwiek zarzucać. Cholernie twardy, wielu napastników po prostu się od niego odbijało. Trzy razy UEFA wybierała go najlepszym obrońcą roku w Europie – w 2005, 2008, 2009, nikt inny ani wcześniej, ani później nie był w stanie zdobyć takiego wyróżnienia trzykrotnie (Sergio Ramos, Roberto Carlos i Jaap Stam byli wybierani po dwa razy). W drużynie roku Premier League gościł czterokrotnie, w 2005 został wybrany przez zawodników ligi angielskiej najlepszym zawodnikiem sezonu 2004/05. Do tego doszły oczywiście sukcesy drużynowe – z Chelsea zdobył dwanaście trofeów krajowych i dwa międzynarodowe, a więc Liga Mistrzów i Liga Europy wygrane rok po roku.
Swoją drogą, to jeden z wielu angielskich stoperów, którzy wcale nie zaczynali swojej piłkarskiej drogi od tej pozycji, dzięki czemu nie mieli żadnych problemów z piłką przy nodze. Podobnie jak Rio Ferdinand czy Ledley King, tak i Terry startował jako środkowy pomocnik. Terry oprócz jakości w rozegraniu typowej dla zawodnika środka pola miał jednak w swoim arsenale też coś z napastnika – instynkt pod bramką przeciwnika. Nie było w historii Premier League skuteczniejszego obrońcy – JT zapakował przeciwnikom 41 sztuk, o trzy więcej niż David Unsworth. Spośród wciąż aktywnych graczy najbliżej jest z kolei Leighton Baines z 32 trafieniami, ale on od czterech sezonów dokłada regularnie po dwa trafienia na rozgrywki, a na karku ma już 34 lata. Rekord więc zdaje się być niezagrożony.
499 meczów w Premier League, 107 goli. Jedenaście tytułów mistrza Anglii, do tego dziesięć krajowych pucharów. No i oczywiście dwa triumfy w Lidze Mistrzów. Paul Scholes stanowił mocny filar potęgi, jaką na Old Trafford zbudował wraz z początkiem lat 90-tych Sir Alex Ferguson. Wprawdzie Anglik nie był nigdy przesadnie doceniany indywidualnie (dwie nominacje do jedenastki sezonu Premier League to jego najpoważniejsze wyróżnienia), lecz w tym przypadku trzeba po prostu spojrzeć na całokształt kariery. Wielkiej kariery.
Scholes oczywiście broni się swoimi liczbami, w sezonie 2002/03 udało mu się zdobyć aż 14 goli w lidze, co jest kapitalnym wynikiem jak na środkowego pomocnika, który koncentrował się na grze w ataku, ale nie stronił od pracy w destrukcji. O prawdziwej wartości nie stanowiły jednak wykręcane przez Anglika cyferki, nie świetne strzały z dystansu. Rudzielec po prostu „robił grę”. Wykonywał na boisku mnóstwo pracy, którą można docenić dopiero po zerknięciu na bardzo zaawansowane statystyki. Rzut oka na klasyfikację kanadyjską to za mało. Scholes na boisku widział wszystko. Zawsze podejmował właściwe decyzje.
Oddajmy zresztą głos ludziom, którzy na grze w piłkę nożną się trochę znają.
Zinedine Zidane: – Paul Scholes to klasa sama w sobie. Jest praktycznie niedościgniony w tym, co wyczynia na boisku. Nigdy nie znudzi mnie oglądanie go w akcji. Rzadko zdarza się trafić na piłkarza kompletnego – Scholes chyba jest najbliżej tego miana z nas wszystkich. Jedną z rzeczy, których najbardziej żałuję jest to, że nigdy nie zdarzyło mi się zagrać z nim w jednej drużynie.
Xavi: – Jeżeli chodzi o 15-20 ostatnich lat, najlepszym środkowym pomocnikiem jakiego widziałem – najbardziej kompletnym – jest Paul Scholes. Wiele razy sobie o nim rozmawiałem z Xabim Alonso. Scholes to po prostu spektakularny piłkarz, który ma wszystkie niezbędne atuty. Może zagrać otwierające podanie, potrafi uderzyć, jest silny, nigdy nie daje sobie odebrać futbolówki i głupio jej nie traci. Myślę, że zostałby znacznie bardziej doceniony, gdyby urodził się w Hiszpanii.
Ronaldinho: – Chciałbym podawać jak Scholes. Kto go tego nauczył?!
Chyba nie trzeba tu już zbyt wiele dodawać.
Jeśli można sobie wyobrazić idealne piłkarskie dzieciństwo, to Franka Lamparda dokładnie takie było. Frank senior, jego ojciec, był legendą West Hamu z ponad sześcioma setkami występów na koncie. Z kolei mama Franka juniora jest siostrą-bliźniaczką Sandry Harris, a więc żony Harry’ego Redknappa. Na herbatkę do Franka seniora regularnie wpadał też Bobby Moore. Nie było trudno złapać bakcyla, przyznacie.
Ale ten kij miał dwa końce. Lampard musiał udowadniać, że nie dostaje szans tylko ze względu na znajomości. Harował więc jak odkurzacz przed Bożym Narodzeniem, oprócz klubowych treningów aplikował sobie własne, naprawdę katorżnicze. Sprinty od jednego końca przydomowego ogrodu do drugiego, od pola karnego do pola karnego. Gdy mógł dołożyć obciążeń, to właśnie robił.
Doszedł dzięki temu na sam szczyt. Wygrał Ligę Mistrzów, Ligę Europy, trzy mistrzostwa Anglii, cztery FA Cup. Zachwycał długimi latami wszystkich, którzy kochali po prostu piękną piłkę. No, może poza Mirosławem Trzeciakiem, dla którego już w 2010 Lampard był zawodnikiem wypalonym.
Nie wygrał w swojej karierze zbyt wiele. Właściwie, to zdobył tylko jedno trofeum – mistrzostwo Anglii w 1995 roku. Pamiętny, złoty sezon w wykonaniu Blackburn Rovers. Niemniej – 260 bramek zdobytych w angielskiej ekstraklasie przez Alana Shearera to jest wynik, który jeszcze długo może pozostać poza zasięgiem występujących w Anglii napastników, włącznie nawet z Harrym Kane’em. Nikt nie strzelił też w Premier League więcej hattricków od Shearera (tyle samo, 11, ma Kun Aguero).
Aż siedmiokrotnie udało się angielskiemu super-snajperowi przekroczyć barierę 20 bramek w sezonie, jedenaście razy dobił natyomiast do co najmniej 10 goli w lidze. Gdy wskakiwał na najwyższe obroty, był po prostu niemożliwą do zatrzymania siłą w obrębie szesnastki, a i z dystansu potrafił porządnie przygrzmocić, albo posłać efektownego lobika za kołnierz bramkarza. Upokarzał tak golkiperów najwyższej klasy.
Zawsze uniesiona głowa, kontrola sytuacji, pełen spokój i zimna krew.
Shearer był napastnikiem bliskim ideału – technika, siła, szybkość, spokój, mental. No i genialna gra głową. Miał wszelkie niezbędne atrybuty na poziomie co najmniej dobrym, a w porywach – wybitnym. Egzekutor. Gabriel Batistuta podsumował to kiedyś kapitalną anegdotą: – Kiedy Newcastle zmierzyło się z Juve w europejskich pucharach, Marcello Lippi i jego sztab doszli do wniosku, że Shearer to jeden z najtrudniejszych przeciwników, z jakim kiedykolwiek się mierzyli. Terroryzował obrońców Juventusu. Lippi oniemiał na widok jego wyczynów. Do tego stopnia, że ponagrywał fragmenty jego zachowania w trakcie gry i polecił, żeby Alex [Del Piero], David [Trezeguet] i Marcelo [Salas] studiowali je w domu. Mieli się od Shearera uczyć.
Anglik nigdy nie spełnił się jednak w żadnej z europejskich potęg, które mocno się nim interesowały. Włączając w to Juventus z Lippim u steru. W Premier League grał dla Blackburn i – przede wszystkim – Newcastle United, które było oczywiście przed laty klubem topowym, ale jednak pod wieloma względami ograniczonym. – Zawsze chciałem tu grać. Marzyłem o tym od dzieciństwa, by zakładać koszulkę w czarno-białe pasy – mówił jednak zakochany w „Srokach” Shearer na konferencji prasowej, tuż po transferze w 1996 roku. Odrzucił wtedy nie tylko zaloty Juventusu, ale i samego Sir Alexa Fergusona. Nie bez kozery przed stadionem St. James’ Park stoi dziś jego pomnik.
Integralna, choć nie do końca pasująca część uniwersum Premier League. Gwiazdy ligi w mniejszym lub większym stopniu były, są i będą próżne. Gdy mecz ma być pokazywany w telewizji, spodziewajcie się nienagannej fryzury i równiutko przystrzyżonej rękami najbardziej zaufanego barbera brody. Rooneya uczestnictwo w modowym wyścigu zbrojeń zdawało się nigdy nie obchodzić.
Wiadomo, że jego wizerunek w reklamie Nike, gdzie wychodzi z przyczepy w brudnym podkoszulku był mocno przerysowany, ale czy on piłkarsko nie był właśnie uosobieniem tego gruboskórnego, prostolinijnego gościa? Który nie zastanawia się, czy ma na talerzu kawior czy fasolę z puszki i czy otworzy drzwi w majtkach i trzydniowym t-shircie, czy w idealnie wyprasowanych spodniach i koszuli? Niesamowicie waleczny twardziel, który tak zaimponował sir Alexowi Fergusonowi swoimi rajdami w tę i we w tę, jakby nigdy się nie męczył. Zawsze był gotowy pełnić dokładnie tę rolę, jakiej pełnienia się od niego oczekiwało. Mówił o tym na kartach książki „Moja dekada w Premier League”:
„Pamiętam, jak kiedyś w meczu z Tottenhamem Edwin van der Sar rozwalił sobie nos i musiał zejść z boiska. Nie mieliśmy rezerwowego bramkarza, więc zaproponowałem, że go zastąpię, ponieważ na treningach parę razy zdarzało mi się bronić i nie wychodziło to najgorzej. Kiedy w meczu Pucharu Anglii w 2008 roku przeciwko Portsmouth nasz bramkarz Tomasz Kuszczak został wyrzucony z boiska z czerwoną kartką, chciałem wejść do bramki, ale Trener mi nie pozwolił, ponieważ rywale wykonywali rzut karny. Rozumiem jego punkt widzenia. Gdybym stanął na bramce, kto z przodu miałby się zatroszczyć o wyrównującego gola?”
Można marudzić, żę jego gwiazda wyblakła szybko, jeszcze przed trzydziestką, ale ten facet był niesamowicie eksploatowany od siedemnastego roku życia, rozegrał szesnaście sezonów z co najmniej 25 meczami na poziomie Premier League. Zawiesił na szyi osiemnaście złotych medali – od tych za wygrane krajowe puchary, przez pięć mistrzostw Anglii, po Ligę Mistrzów, Ligę Europy i Klubowe Mistrzostwo Świata. I na wieki wyrył się w historii derbów Manchesteru tą niesamowitą bramką przewrotką.
Bez wątpienia jeden z najwybitniejszych piłkarzy w dziejach, którzy nigdy nie doczekali się Złotej Piłki. Thierry Henry grając w Arsenalu uosabiał wszystko to, co w futbolu najpiękniejsze – z jednej strony bezwzględną skuteczność (175 bramek w 258 meczach ligowych), a z drugiej – niezwykłą elegancję. Na świat przyszedł w podparyskim Les Ulis, podobnie jak supermodelka Noemie Lenoir. Henry na boisku demonstrował grację, z jaką bez problemu odnalazłby się na wybiegu dla modelek.
Prezentując tam rzecz jasna trykot Arsenalu. Do Londynu trafił w 1999 roku za 11 milionów funtów. Początkowo brytyjscy eksperci sugerowali, że Arsene Wenger słono przepłacił za swojego rodaka i jeszcze będzie żałował, że nie postawił na zawodnika o bardziej uznanej pozycji w brytyjskim futbolu. Prędko jednak okazało się, iż Henry jest nie tyle warto -naście razy więcej. Był po prostu dla „Kanonierów” postacią bezcenną. Dwukrotnie zwyciężył w barwach Arsenalu w rozgrywkach Premier League, dokładając do tego również dwa Puchary Anglii i – niestety przegrany – finał Ligi Mistrzów. Trzy razy został najlepszym strzelcem angielskiej ekstraklasy, raz zdobył również tytuł najlepszego asystenta w lidze, a sześciokrotnie był nominowany do drużyny sezonu. Można te wszystkie indywidualne laury wyliczać naprawdę długo.
Gigant, po prostu. Nie byłoby „nietykalnego” Arsenalu, gdyby nie geniusz Henry’ego.
Najlepiej zresztą postawę Francuza podsumował Martin Keown: – Thierry Henry nie miał sobie równych. Gdy do nas trafił, był trochę nieoszlifowany. Ale potem sobie wszystko wypracował – stał się bezwzględny. I biegał w ten swój niezwykły sposób… Jego gra stała się przyjemniejsza dla oka. Jak gdyby pod koniec sprintu już tylko sunął po murawie. To przypominało poezję w ruchu. Znikał za rywalem, a nagle się pojawiał. Kiedyś robiliśmy takie rzeczy, ale na boisku szkolnym. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak grał na najwyższym poziomie. To było jak sen.
Swoje za uszami ma. Gdybyśmy tworzyli ranking dżentelmenów, po tym jak wydało się, że „Giggsy” sypiał z żoną swojego brata, nie znalazłby się ani w TOP3, ani TOP30, ani TOP3000 piłkarzy. Ale my nie o tym…
Piłkarsko bowiem Giggs był absolutnie wybitny. Utrzymał się na szczycie przez dwie dekady, łapał się do drużyny sezonu i w latach 90. XX wieku, i pod koniec pierwszej dekady XXI wieku. Zdobył z Manchesterem United trzynaście mistrzostw Anglii, w tym względzie nikt nie może się z nim równać. Był zapalonym wyznawcą kościoła ciężkiej pracy, jedną z najlepiej opisujących jego oddanie swojemu zawodowi anegdot jest ta o zakupie samochodu z automatyczną skrzynią biegów, by odciążyć lewą nogę potrzebną do korzystania ze sprzęgła.
Trudno o lepsze zobrazowanie, jak potężny kawał czasu spędził w Manchesterze United niż to: Giggs grał w zespole Czerwonych Diabłów zarówno z urodzonym w 1957 roku Malem Donaghym, jak i z Adnanem Januzajem, rocznik 1995. A więc z dzisiejszymi: 62-latkiem i 24-latkiem. Długowieczność sprawiła, że lądował nie tylko na okładkach piłkarskich magazynów, bo swego czasu sekret jego niekończącej się historii na angielskich boiskach w rozmowie próbowali zgłębić redaktorzy „Men’s Health”. W sezonie 2012/13, swoim przedostatnim w karierze, zdobywając bramkę przeciwko Evertonowi ustanowił rekord nie do pobicia. Strzelił wtedy bowiem gola w 21. kolejnym sezonie Premier League. Jakby tego było mało, w 22 kolejnych notował przynajmniej po jednej asyście.
PRZYGOTOWALI SZYMON PODSTUFKA, MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl