W 2011 roku, gdy rozpoczynano przebudowę Estadio Olimpico de la Peineta – dzisiejszego Wanda Matropolitano – Hiszpania miała gościć swój trzeci finał Champions League, ósmy wliczając także spotkania w Pucharze Europy. Plan był taki, by mecz o Puchar Mistrzów odbył się na Nou Mestalla. Cud architektury, nowiutki obiekt Valencia CF.
Mamy rok 2019. Estadio Metropolitano, który do 2013 roku był wciąż stadionem lekkoatletycznym, ugościł już kilkadziesiąt spotkań LaLiga, kilkanaście meczów Ligi Mistrzów, jutro będzie areną finału najbardziej prestiżowych klubowych rozgrywek.
Nou Mestalla? Nadal nie istnieje.
Choć, by być bardziej precyzyjnym, wypadałoby powiedzieć: istnieje, ale tylko częściowo.
W lutym minęło dokładnie dziesięć lat, od kiedy po raz ostatni robotnicy pojawili się na terenie, na którym miał powstać imponujący osiemdziesięciotysięcznik. Trampolina Valencii na najwyższą półkę światowej piłki, brakujący element klubu, który w latach 1999-2004 zachwycił piłkarski Stary Kontynent.
Dwa mistrzostwa Hiszpanii.
Dwa finały Ligi Mistrzów.
Wygrany Puchar UEFA.
Zwycięstwo w Copa del Rey.
Wygrana w meczu o Superpuchar Europy.
IFFHS wyliczył nawet, że w 2004 roku Valencia była najlepszą klubową drużyną na świecie.
Juan Soler, ówczesny prezydent Valencii, zrozumiał jednak, że trudno będzie rywalizować z największymi na dłuższą metę, gdy klub będzie naturalnie ograniczał archaiczny, nie za duży stadion. Tak, Estadio Mestalla to jeden z najbardziej klimatycznych obiektów w Europie, ale jednocześnie stadion nieprzystający do wymogów XXI wieku. A na pewno nie końca drugiej dekady tegoż.
– Mestalla to bardzo stary stadion. Miesiąc temu obchodził swoje 97. urodziny. To obiekt, który nie jest gotów na wymagania stawiane w dzisiejszych czasach. Sygnał sieci telefonicznej, wi-fi, trybuny, schody – na stadionie nie ma ani jednej windy – to wszystko domaga się poprawy. Większość stadionu jest niezadaszona, więc gdy pada robi się problem – opowiada mi o bolączkach wysłużonego obiektu „Nietoperzy” Paco Polit, dziennikarz sportowy z Walencji działający między innymi w gazecie i radiu ESPORTBASE, a także współtworzący podcast LaLiga Lowdown. A przy tym mój (teraz i wasz) przewodnik po historii Nou Mestalla.
Jak to możliwe, że stadion, którego budowę przesądzono w 2006 roku, wciąż nie był areną choćby jednego meczu piłkarskiego?
Nim przejdziemy do prawdziwych powodów, trzeba zacząć od obalenia pewnego mitu, który powielił brytyjski The Telegraph. W artykule porównującym Valencię do Arsenalu (oba kluby postanowiły doskonały okres na przełomie wieków ukoronować nowoczesnym stadionem) jako jeden z powodów zaprzestania prac podano śmiertelny wypadek jednego z robotników.
– Na budowie w wypadku zginęło czterech robotników, a nie jeden. To pierwsze przekłamanie. Drugie jest takie, że między innymi to spowodowało zatrzymanie prac. Wypadek wydarzył się w maju 2008, niemal rok przed wstrzymaniem budowy – tłumaczy Polit. I na potwierdzenie swoich słów pokazuje mi artykuł “El Mundo” z 26 maja 2008.
Drugim powodem podanym przez Telegraph był ten faktyczny i właściwie wyłączny.
Kasa, misiu, kasa.
Juan Soler miał rację, że Valencia potrzebuje nowego obiektu. Mestalla miała najlepsze lata za sobą, nie przystawała do rozbudzonych ambicji Valencii z początku XXI wieku. Ale trafił z inwestycją w stadion w najgorszy możliwy moment.
Swoją drogą z Solera też był niezły ananas. W 2014 roku został aresztowany za wynajęcie za sumę pomiędzy 50 a 100 tysiącami euro płatnego zabójcy z Europy Wschodniej, który miał porwać jego następcę na fotelu prezydenta Valencii, Vicente Soriano. Ale to temat na inną opowieść, wróćmy do sedna.
Gdy w 2006 roku przedstawiony został projekt architektonicznej perełki, Hiszpania przeżywała boom gospodarczy. Tanie kredyty finansowały zakupy nieruchomości, a ich ceny rosły. Właśnie w 2006 wydano pozwolenia na budowę rekordowej liczby 737 tysięcy mieszkań, cena za metr kwadratowy skoczyła powyżej 2000 euro. Podczas gdy w 2000 roku łączna wartość udzielonych kredytów w Hiszpanii wyniosła “zaledwie” 559 miliardów euro, w 2008 to było już ponad trzy razy więcej.
Aż w 2008 roku załamał się amerykański rynek nieruchomości, a wraz z nimi – rynki w wielu innych krajach. Bańka wybuchła Hiszpanom w twarz. W drugim kwartale 2007 roku w sektorze budowlanym zatrudnionych było 2,78 miliona osób, pięć lat później pracę miało już zaledwie 1,16 miliona.
Jak możecie się domyślić, to nie był najlepszy czas na budowanie stadionu. A już na pewno nie dla klubu, którego prezesem i większościowym udziałowcem jest gość, który dorobił się dzięki deweloperce i inwestycjom na rynku nieruchomości.
Wybuch rzeczonej bańki piekielnie mocno poturbował Valencię.
– Pomyśl o budowie stadionu jak o wielkim basenie, który musisz wypełnić po brzegi. Valencia wlewała i wlewała, aż w pewnym momencie, gdy basen nie był jeszcze napełniony do końca nastąpiło zakręcenie kurka. Wciąż brakowało około 110-120 milionów. Ale Valencia nie miała takich pieniędzy. Mało tego, klub miał problem z płaceniem zawodnikom ich pensji. Valencii udało się zaciągnąć pożyczkę, dzięki czemu wyzerowano zaległości wobec zawodników, nieco wyjść finansowo na prostą, ale do budowy stadionu od tamtej pory nie wrócono. Na to środki już się nie znalazły – mówi Polit.
I dodaje:
– Zdecydowano, że najrozsądniej będzie skupić się w kolejnych latach na tym, żeby przestać wrzucać pieniądze w projekt stadionu, a zamiast tego spłacić zaciągnięte w bankach pożyczki, wyjść na prostą. Ustabilizować sytuację finansową. Gdyby zamiast tego zdecydowano się „dolać” brakujące miliony, jestem niemal pewny, że Valencia dziś by nie istniała. Myślę, że musiałaby ogłosić bankructwo.
W lutym 2009 roku po raz ostatni do pracy na Nou Mestalla przyszli robotnicy. Od tamtej pory szkielet stadionu jak stał, tak stoi.
I możliwe, że stałby jeszcze długo, a gra na czas trwałaby i trwała, gdyby nie pewna niezwykle znacząca dla całej historii przebudowa, jaka miała miejsce na starym Estadio Mestalla w latach 90.
Jedna z trybun przekroczyła bowiem wtedy maksymalną dopuszczalną wysokość. Ludzie mieszkający przy Avenida d’Aragó złożyli skargę i wygrali proces sądowy. Valencia dostała czas do 2023 roku, by naprawić swój błąd. Czyli zburzyć nadbudowaną trybunę.
Średnio się to opłaca, skoro piętnaście minut jazdy samochodem dalej stoi niedokończony nowiutki stadion wciąż oczekujący na pierwsze kopnięcie piłki przez piłkarzy Los Ches.
Podstawowym problemem, jaki napotkał Juan Soler, był ten związany ze sprzedażą starej Mestalli. W związku z załamaniem rynku nieruchomości, nie był w stanie otrzymać zadowalającej oferty. Czytaj: opiewającej na kwotę pozwalającej dokończyć jego dzieło życia, stadion mający być jednym z najważniejszych symboli miasta słynącego z robiącego ogromne wrażenie Miasteczka Sztuki i Nauki. Obiekt miał być równie futurystyczny, równie imponujący co słynne Ciudad de las Artes y las Ciencias.
Wydaje się, że problem zostanie wreszcie rozwiązany. W październiku tego roku.
– Dwa miesiące temu Valencia podpisała umowę ze spółdzielnią. Zamiast robić ze starej Mestalli miejsca na różne biznesy, ma się ona stać budynkiem mieszkalnym. Spółdzielnia chce złożyć ofertę w wysokości 130-140 milionów euro, obecnie ma ona pierwszeństwo przy zakupie gruntów. Ale na razie nic nie zostało podpisane, poza tym, że spółdzielnia ma do kupna starej Mestalli pierwszeństwo. Wszystko ma zostać sformalizowane w październiku tego roku. Gdy to się stanie, Valencia będzie miała środki, by dokończyć budowę Nou Mestalla – mówi Polit.
Znacznie skromniejszego Nou Mestalla niż pierwotnie planowano. Juan Soler marzył o stadionie na 80 tysięcy widzów, ale tamten projekt został już dwukrotnie pomniejszony, obecne założenie to 55-60 tysięcy miejsc. Czyli i tak 10-15 tysięcy więcej niż na starej Mestalli.
Wspomniana spółdzielnia jest dla klubu o tyle korzystniejszym rozwiązaniem, że nie będzie problemu natychmiastowej przeprowadzki i kilkunasto-, może nawet kilkudziesięciomiesięcznej tułaczki. Wstępnie osiągnięto porozumienie, by w przypadku sprzedaży Estadio Mestalla, Valencia mogła występować na swoim dotychczasowym obiekcie tak długo, jak tylko będzie potrzebować.
Oczywiście w granicach rozsądku, które w przypadku projektu pod tytułem “Nou Mestalla” były już rozciągane na absolutnie wszystkie strony. Przecież gdy Peter Lim kupował klub z Lewantu w 2014 roku, jednym z warunków było doprowadzenie, by swoje stulecie Valencia CF świętowała na nowym obiekcie.
Valencia została założona w 1919 roku, nie trzeba mieć doktoratu z habilitacją z matematyki, by policzyć, że coś tu nie zagrało.
– Teraz plan jest taki, by obiekt był nieco bardziej skromny, a przez to nieco tańszy. Valencia wierzy, że jest w stanie postawić doskonały stadion bez wydawania wielkich sum. Idealny dla potrzeb kibiców Valencii, bo szczerze mówiąc nie wierzę, by Valencia była w stanie na jakimkolwiek meczu zapełnić 80-tysięczny stadion. Zespół nie wygrywał regularnie, nie był na poziomie przykładowego Atletico z ostatnich lat, by przyciągnąć aż takie tłumy – mówi Polit.
Ostateczna pojemność nie jest bez znaczenia w kontekście już dawno zdezaktualizowanej obietnicy dotyczącej rozegrania finału Champions League 2011 właśnie w Walencji. UEFA od półtora dekady nie zdecydowała się bowiem na organizację takiego spotkania na obiekcie mogącym pomieścić mniej niż 60 tysięcy widzów. “Najskromniejszy” Stadio Olimpico, arena finału 2009, ugościł wtedy 62 467 fanów.
Najbardziej bolesne dla każdego kibica Valencii, który wypatruje z utęsknieniem nowego domu “Nietoperzy” jest porównanie ze wspomnianym na wstępie obiektem, na który zwrócone będą jutro oczy całego piłkarskiego świata. Z Wanda Metropolitano. Atleti przejęło w 2013 roku przebudowywany od 2011 lekkoatletyczny Estadio Olimpico de la Peineta i od tamtej pory:
– zespół Diego Simeone rozegrał na nim ponad pół setki domowych meczów;
– był on areną pogromu reprezentacji Argentyny przez Hiszpanię (6:1);
– był gospodarzem finału Pucharu Króla;
– ustanowiono na nim światowy rekord frekwencji na meczu kobiecej piłki nożnej (60 739 widzów).
Wreszcie w ten weekend staje się areną najważniejszego spotkania roku w europejskim futbolu klubowym. Atletico udało się wykonać ten decydujący krok, przy którym Valencia ponad dekadę temu tak spektakularnie się wyrżnęła, że echo upadku słychać było aż na północy Półwyspu Iberyjskiego.
Madryt ma dziś swój piąty finał rozgrywek o Puchar Mistrzów. Hiszpania – ósmy.
Walencja tego pierwszego, tak dawno obiecanego, wciąż nie może się doczekać.
Z Walencji SZYMON PODSTUFKA