Jego nazwisko na pewno kiedyś słyszeliście. Prawdopodobnie było to w kulminacyjnym momencie „kubicomanii”, kiedy media prześcigały się w kreowaniu wszelkich okołowyścigowych tematów. Na zmianę byliśmy zalewani informacjami o tym, co Robert Kubica zjadł na śniadanie, kiedy będzie Grand Prix Polski, ewentualnie – kto pójdzie w jego ślady. I właśnie w tym ostatnim kontekście padało nazwisko Karola Basza – chłopaka z Krakowa, który pobił rekord krakowskiego toru kartingowego Motodrom, ustanowiony lata wcześniej przez gwiazdę F1. I Basz zrobił karierę, w kartingu osiągnął wszystko, z mistrzostwem świata na czele. Dziś ściga się w serii Lamborghini Super Trofeo i już się pogodził z tym, że Formuła 1 odjechała mu raz na zawsze. Co boli tym bardziej, gdy sobie przypomni, że do dziś jeżdżą w niej jego koledzy, który na torach kartingowych objeżdżał, jak chciał.
Jesteś kartingowym mistrzem świata, kiedyś mówiono o tobie jako o następnym Polaku w Formule 1. Tymczasem dziś ścigasz się drugi rok z rzędu w serii Lamborghini Super Trofeo. Po co ci taka seria?
W ubiegłym roku miałem bardzo udany sezon, w debiucie byłem o włos od zdobycia mistrzostwa. Czemu to robię? W zasadzie całe życie ścigałem się w kartingu, bo nigdy nie miałem budżetu na to, żeby startować w Formule. Oczywiście, były takie plany, tak szykowałem sobie kalendarz z roku na rok. Ale w pewnym momencie nie było funduszy na to, żeby pójść krok dalej. Miałem testy w Formule Renault i Formule BMW, ale zawsze trochę brakowało, żeby przygotować budżet na kolejny sezon.
Ile potrzeba na takie Formuły?
Z reguły za pierwszy sezon trzeba zapłacić 600 tysięcy euro, czyli ponad 2,5 miliona złotych – to są straszne pieniądze. Ogólnie, jest bardzo ciężko ze sponsorami, mimo bardzo dobrych wyników. Zdobyłem wicemistrzostwo Europy, mistrzostwo świata, wiele razy stawałem na podium. Niestety, w Polsce nikt o tym nie pisze, zainteresowanie motorsportem jest nieduże. Bardziej rozpoznawalny jestem we Włoszech niż w kraju. Kiedy zdobyłem mistrzostwo świata, a rok później wicemistrzostwo, byłem na limicie. Chciałem pójść krok dalej. Udało mi się dogadać z teamem Antonelli i wystartowałem w mistrzostwach Włoch serii Lamborghini.
Wreszcie ktoś, kto poprawnie wymawia: Lamborghini, a nie „lambordżini”…
Taka jest poprawna wymowa tej nazwy. W każdym razie, w 2017 roku pojechałem parę rund dla testów i bardzo dobrze mi szło. Stwierdziłem, że warto zaryzykować i pojechać cały sezon w Super Trofeo. No i wyszło tak, że byliśmy o włos od zdobycia mistrzostwa. Gdyby ktoś mi powiedział przed sezonem, że będę drugi, brałbym to w ciemno. Walczyliśmy o tytuł do końca, niestety, na Silverstone mieliśmy kuriozalną sytuację i przy zmianie kierowców drzwi się nie zamknęły. Ciężko jechać…
Przy zmianie kierowców?
Takie są przepisy w tej serii, jak zresztą w wielu innych. Jednym samochodem jedzie dwóch kierowców, najpierw jeden, potem zmiana i drugi, a w drugim wyścigu – odwrotnie. Weekend składa się z dwóch treningów, dwóch sesji kwalifikacyjnych oraz dwóch wyścigów. W tym sezonie jadę z Polakiem, Bartkiem Paziewskim. To bardzo młody chłopak, któremu staram się przekazać jak najwięcej doświadczenia. Od razu w pierwszy weekend udało nam się wygrać drugi wyścig. W pierwszym byliśmy o włos od wygranej, atakowałem pierwsze miejsce, ale kolega z teamu mnie nie zauważył, mieliśmy kontakt, przebiłem koło.
Fajnie jest jeździć w takiej sztafecie? Mam na myśli, że w przeciwieństwie do klasycznych serii wyścigowych, tutaj nie wszystko zależy od ciebie. A jak kolega nawali i zmarnuje twój wysiłek?
To jest fajne. Musisz cały czas pracować nad tym, żeby zespół, czyli mechanicy obsługujący twój samochód i kierowcy, którzy startują z tobą, popełnili jak najmniej błędów. Musimy współgrać. Staram się przekazać Bartoszowi jak najwięcej. Pomagam jemu, ale przecież też sobie, bo jadę tym samym samochodem. Podjąłem pewne ryzyko, biorąc tak młodego i niedoświadczonego partnera. Ale jesteśmy naprawdę mocni i chcemy wygrywać wyścigi.
W Formule 1 w tym sezonie widzimy gigantyczne różnice między zespołami. U was takiej przepaści nie ma?
Nie. To jest puchar, jedzie 40-50 samochodów, same Lamborghini, wszystkie takie same. Oczywiście, możesz zmieniać małe rzeczy, jakieś kąty, poprzeczki, ustawienia spoilera, które mają duży wpływ na samochód. Ale mówimy o ułamkach sekund, a nie kilku sekundach, jak między Mercedesem, a Williamsem. Dla nas dwie dychy, trzy dychy (0,2-0,3 sekundy) to jest bardzo dużo. Trzy sekundy to jest nieosiągalna przepaść.
Czyli, w przeciwieństwie do Lewisa Hamiltona, tobie nikt nie powie: wygrałeś, bo miałeś lepsze auto?
No właśnie nie. U nas jest tak: jak sobie przygotujesz auto, tak będziesz miał w wyścigu. Wszystko zaczyna się od treningu. Tam ustawiasz ciśnienie w oponach, poznajesz tor i tak dalej. W takim pucharze można się wykazać, udowodnić, że jest się lepszym kierowcą od innych, choć ma się takie same auto. I z drugiej strony: jeśli jesteś wolniejszy, to musisz sobie zdać sprawę, że coś jest na rzeczy i musisz ciężej pracować.
Ile kosztuje sezon w Super Trofeo?
Kierowca bez doświadczenia musi wnieść 200-300 tysięcy euro. To też nie jest tania zabawa.
OK, wiemy, ile musisz wydać. A co możesz wygrać w takiej serii?
W tym momencie – nic. Ale już w serii Blancpain, co jest moim celem na przyszły rok, zaczynają się pieniądze – jakieś 3-5 tysięcy euro za zwycięstwo w wyścigu. Ale można wygrać znacznie więcej: można zostać kierowcą fabrycznym, czyli etatowym pracownikiem, który nie tylko nie płaci za starty, ale jeszcze dostaje pensję.
Ciężko się przebić?
Ciężko. Brakuje wsparcia. Media w Polsce nie piszą o motorsporcie, tylko o Formule 1. Nikt nie wie, co to jest Blancpain, GP3, WEC. A przecież tam jeżdżą kierowcy Formuły 1, jak Juan Pablo Montoya, Christian Klien, Jacques Villeneuve, z którym się ścigałem w ubiegłym roku. Jeździłem z Giancarlo Fisichellą, wygrałem z nim czasówkę. Nikt o tym nie wie. Przecież Fisichella był fabrycznym kierowcą Renault. Ja się ścigam z takimi ludźmi. Poziom tych wyścigów jest bardzo wysoki. Zespoły Lamborghini, Mercedes, Audi, Bentley – to są teamy fabryczne. To jest to samo, co w Formule 1, tylko auto wygląda inaczej.
Kiedyś mówiono o tobie, jako o następnym polskim kierowcy Formuły 1. Teraz to już chyba nierealne?
Na razie chciałbym wygrać Lamborgini Super Trofeo, a w przyszłym sezonie jeździć w Blancpain, albo innej serii GT3. To były już plany na ten rok, ale niestety – nie udało się zebrać budżetu.
Nie uciekniemy od tematu pieniędzy.
No, nie. Na te serie trzeba zebrać pół bańki. Dużo. Ogólnie moim marzeniem jest start w 24-godzinnym wyścigu Spa, ale tam jedne zawody kosztują ponad 50 tysięcy euro. Takie są ceny w motorsporcie. Z drugiej strony – co to jest za kwota dla naszych polskich firm? My robimy wyniki i dużą reklamę. Takie pieniądze to nic, przy tym, co Robert zgarnął z Orlenem. A dziś dostaje 3-4 sekundy na okrążeniu. Orlen zawsze jest na końcu i nikt tego brandingu nie widzi, chyba, że bolid zatrzyma się na środku toru z powodu usterki. W F1 media są skupione na pierwszej piątce.
Jak często zdarza się tak, że kierowca, który ma talent, umiejętności i wyniki, nie jeździ w topowych seriach, bo nie ma budżetu?
Co zrobisz…Takie życie, taki sport. Ja się już przyzwyczaiłem do tego, że z reguły nie dostaję pomocy i wsparcia. W ubiegłym roku dzięki pomocy moich sponsorów udało mi się dojść tu, gdzie teraz jestem. Wiem, że bez Olimp Sport Nutrition i Rallyshop, to byłoby niemożliwe i przy każdej okazji im dziękuję. Parę osób i firm pomaga i – z tego co wiem – są zadowoleni z tej współpracy.
Masz już swoje lata. Myślisz czasem, że kariera ci uciekła?
W serii GT jeżdżą goście, którzy mają po 50 lat. Przy takich kierowcach, jak Montoya, Fisichella, Villeneuve, to ja jestem bardzo młody, chociaż seria ostatnio bardzo się odmładza, wielu utalentowanych kierowców widzi w niej szansę na ciekawy rozwój kariery. Mam jeszcze czas. Za rok planuję jazdę w Blancpain, żeby potem zostać kierowcą fabrycznym. Ten sport jest bardzo ciężki, tak to wygląda. Zobacz: Robert Kubica, który jest bardzo doświadczonym kierowcą, potem miał długą przerwę po wypadku, przecież nie powinien nic wnosić do zespołu. A musiał wnieść bardzo dużo. To jest przykre, pieniądz rządzi wszystkim.
Nie da się dziś wejść do F1 bez pieniędzy?
Nie. Jakie my mamy nazwiska, które wchodzą do padoku? Lance Stroll jeździ, bo jego ojciec kupił zespół. Nikita Mazepin, z którym się ścigałem w jednym teamie i świetnie go znam, właśnie miał testy w Mercedesie – on też ma w planach zakup zespołu, może zresztą już kupił. Max Verstappen, z którym walczyłem o mistrzostwo świata i Europy w kartingu, to oczywiście wielki talent, ale zawsze stały za nim wielkie pieniądze z Holandii.
Próbujesz powiedzieć, że w Formule 1 jeżdżą kierowcy, którzy są słabsi od ciebie?
Jest paru takich. Zresztą, patrzmy po wynikach. Ścigałem się z George’em Russellem i to jest mój bardzo dobry kolega. To nie jest zawodnik pokroju Charlesa Leclerca. Jest bardzo utalentowany, ale bez urazy – to nie ten level. Z połową obecnej stawki F1 ścigałem się w kartingu. Większość z nich była w okolicach trzeciej dziesiątki, kiedy ja biłem się o zwycięstwo. Tak było w seriach, w których decydowały umiejętności, a nie plecy i budżet.
Co myślisz, patrząc na dawnych kolegów, których lałeś w kartingu. Oni zarabiają kupę forsy w F1 i są gwiazdami światowego sportu, ich nazwisko zna każdy kibic. W tym samym czasie ty nie zarabiasz, tylko próbujesz zebrać budżet na starty w Lamborghini Super Trofeo…
Dokładnie. Ja robię wszystko, żeby tylko wystartować. Staję na głowie, by stanąć na starcie i nacisnąć nogą gaz. To jest ciężkie, frustrujące. Przecież ja sobie nie mogę pozwolić na żaden kontakt na torze, bo mnie na to nie stać. W normalnych warunkach mógłbym podjąć ryzyko, zaatakować, spróbować się wcisnąć przed rywala. Nie robię tego, bo liczę się z każdym groszem. Oczywiście, jest ubezpieczenie, ale od pewnej kwoty. Pierwsze pięć tysięcy euro za zniszczenia płacę z własnej kieszeni.
A w Lambo za pięć tysięcy euro to chyba trudno coś naprawić…
Głupie lusterko kosztuje tysiąc! Ja na każdym kroku muszę liczyć. Szukam jak najtańszego samolotu na wyścig, taniego hotelu. Każdą złotówkę oglądam trzy razy. Płacę na przykład za fotografa na zawodach. To kosztuje, ale mam potem ładne zdjęcia dla sponsorów. Takie są realia, nie ukrywam tego. Fajnie by było, gdybym mógł się skupić tylko na jeździe.
Jak to jest, że zawodnik z takimi wynikami w kartingu nie może się przebić?
To się zdarza. Jest wielu dobrych kierowców, którzy zostali na lodzie, nie mają gdzie jeździć. Ja w każdej chwili mogę wrócić do kartingu, do fabrycznego zespołu. Nie chcę tego robić, ale furtkę mam otwartą.
Ale z kartingiem całkiem się nie rozstałeś?
Tak, pracuję z młodymi kierowcami w akademii we Włoszech, uczę ich, pomagam się rozwijać. Przez tę pracę, w domu w Krakowie jestem zdecydowanie rzadko.
Jak się żyje na walizkach?
Ja się już przyzwyczaiłem, tak jest od kilkunastu lat. Najbardziej nie lubię lotów, strasznie mnie męczą, zwłaszcza te długie, jak niedawno do Pekinu. Moje życie to ciągły bieg. Loty, testy, wyścigi, treningi, zawody. A w międzyczasie jeszcze treningi na symulatorze, które pomagają się nauczyć nitki toru, wyczuć moment hamowania i tak dalej. No i oczywiście siłownia.
Zawodowy kierowca potrzebuje siłowni?
I to jak! Zacznę od tego, że w naszych samochodach w lecie jest jakieś 60 stopni. Klimy nie ma, bo spowalnia. Siedzimy w takiej temperaturze 30-40 minut, wychodzimy wykończeni. Przed wyścigami trzeba więc zadbać o kondycję i koordynację ruchową. Regularnie chodzę do sauny, żeby przyzwyczaić organizm do ekstremalnych temperatur. Na siłowni trzeba wzmocnić cały tułów, mięśnie brzucha, bo w czasie wyścigu cały czas jesteś napięty.
Co jest najtrudniejsze w czasie wyścigu?
Trudno jest utrzymać koncentrację, zwłaszcza, kiedy jest naprawdę gorąco. Bywa także bardzo wymagająco pod względem fizycznym. Mało kto wie, że na przykład hamulec w naszych samochodach wyścigowych nie ma wspomagania. Trzeba w niego mocno walić, po 150 bar. Po pierwszym dniu testów w Lamborghini kulałem przez trzy dni! Miałem też przygodę w Abu Zabi, kiedy nawaliło mi wspomaganie kierownicy. Cały wyścig jechałem bez niego. Wyobraźcie to sobie: 300 kilometrów na godzinę, kręty tor, a ja jadę bez wspomagania. I dojechałem na podium. A potem ktoś mi mówi, że ja tylko kręcę kierownicą! No, to zapraszam, niech spróbuje bez wspomagania przejechać jedno kółko. Nie ma szans… Widziałem, jak ludzie reagują na pierwszy kontakt z takim autem. Zrobiłem dla moich sponsorów imprezę, wstawiłem drugi fotel do Lambo i woziłem ich po torze Monza. Jedna dziewczyna chciała sobie zrobić selfie. Na pierwszym hamowaniu wypadł jej telefon i spadły okulary. Nie była w stanie utrzymać głowy prosto. Z trzystu na godzinę na końcu długiej prostej przed pierwszą szykaną hamowałem do 60 na 150 metrach. To robi wrażenie.
W kartingu nie ma takich prędkości. Ciężko ci było się przestawić?
Prędkości są mniejsze, do 130 na godzinę. Ale za to są większe przeciążenia. Są też niewygodne, kevlarowe siedzenia. Nie mamy amortyzatorów, więc każdy wstrząs, każdą nierówność toru, odczuwamy bardzo mocno. Regularnie zdarzają się obicia, a nawet złamania żeber. To straszny ból. Trzeba pamiętać, że kart z kierowcą waży tylko 140 kilogramów, więc prędkość czuć dużo bardziej. A jeśli chodzi o przestawienie z kartingu, to było zupełnie bezbolesne. Lamborghini jeździ się dużo łatwiej. Karting to najcięższy ze sportów motorowych. W takich mistrzostwach świata startuje ponad stu zawodników, a pierwsza pięćdziesiątka mieści się w odstępie pół sekundy. Walczymy o tysięczne części sekundy. Weekend wyścigowy trwa od środy do niedzieli.
Też chciałbym mieć takie weekendy…
Nie chciałbyś. Kiedy dochodzisz do niedzieli, jesteś wykończony i ledwie żyjesz. To jest wyczerpujące. W każdym razie, jeśli kierowca ma coś znaczyć, musi zacząć od kartingu. Ba, taki Sebastian Vettel w przerwie zimowej jeździ z nami na testy. Michael Schumacher przed wypadkiem też jeździł treningowo.
Dla frajdy, czy w ramach przygotowań?
Jedno i drugie. To pozwala złapać dobry rytm i lepszą prędkość. Ważne, żeby kółko po kółku jeździć tak samo, kluczowa jest stabilność i powtarzalność. W każdym razie, przychodził taki Vettel czy Schumacher i dostawał od fabrycznych kierowców po sekundę na okrążeniu! To robi duże wrażenie.
Skoro zeszliśmy na temat kierowców Formuły 1, którzy w przerwie zimowej jeżdżą w kartingu, muszę spytać o Roberta Kubicę. Co sądzisz o tym, że startował w rajdach w trakcie kariery wyścigowej?
Co chcesz wiedzieć? Czy to był dobry pomysł? Ja go znam od dziecka, on nigdy nie potrafił usiedzieć na miejscu i zawsze bardziej kochał rajdy niż wyścigi. Chciał być jak najbliżej tego sportu i jeździć for fun. Nie wyszło w jednym momencie. Szczerze? Gdybym był w tym miejscu, co Robert, to bym nie podejmował takiego ryzyka. To było za dużo.
Myślisz, że to było dla zabawy? Robert kiedyś opowiadał, że starty w rajdach robiły z niego lepszego kierowcę wyścigowego…
Wydaje mi się, że for fun. On po prostu bardzo to lubił. Może odrobinę go to rozwijało, bo rajdy wymagają niezwykłej reakcji. Tam cały czas coś się dzieje. Nie wiesz, czy za następnym zakrętem na drodze nie ma naniesionego żwiru, czy piachu. Zawsze może coś wypaść na drogę, warunki non stop się zmieniają. W wyścigach musisz się tylko nauczyć toru na pamięć, a tutaj lecisz 180 na godzinę przez las. To robi różnicę. W wyścigach kierowcy są bardziej zabezpieczeni. Robert to wszystko wiedział. Ja na jego miejscu nie ryzykowałbym aż tak dużo.
Macie w ogóle jakiś kontakt?
Nie.
Pracowaliście ze sobą, jeździłeś w jego zespole. Czy potem nastąpiły jakieś nieporozumienia?
Nie, po prostu nasze drogi się rozeszły. Zawsze mogę do niego zadzwonić. W ubiegłym roku prosiłem go o radę, pytałem co myśli o tym, żebym poszedł to tego, a nie innego teamu, do tej serii.
A co sądzisz o jego powrocie? Zgodzisz się z opinią, że to był największy powrót w historii morotsportu?
Tak. Robert jest ogólnie zawzięty, jak się na coś uprze, to nie odpuści. Tyle tylko, że widzimy, jaki na razie jest ten powrót.
Pytanie przed powrotem było zasadniczo jedno: czy Robert będzie w stanie jeździć w wyścigowym tempie w Formule 1...
No i widzimy, że jest. Zajmuje ostatnie miejsca, bo ma taki zespół i bolid, który ciężko w ogóle utrzymać na torze. O czym my mamy rozmawiać? Wszystko jest jasne. Jego kolega z zespołu jest przedostatni, ale to nic nie zmienia. Pamiętajmy, że Robert jest po ciężkim wypadku, jest starszy, a jego ręka nie jest taka sama, jak przedtem. Ważne, że jest w stanie prowadzić bolid F1, z Russellem przegrywa o tysięczne części sekundy.
Myślisz, ze Russell jest faworyzowany przez zespół?
Nie, myślę, że nie. Dlaczego miałbym tak sądzić? Oni walczą jedynie o to, żeby jak najmniej stracić, żeby tylko dojechać do mety.
Ok, ale za nami pięć eliminacji i Anglik pięć razy był lepszy w kwalifikacjach, a potem pięć razy był lepszy w wyścigu. Czy to znaczy, że jest lepszym kierowcą od Kubicy?
Na pewno nie jest, ale w tej chwili ma tak naprawdę większe doświadczenie we współczesnych wyścigach. Od czasów Roberta trochę się pozmieniało. Russell od kilku lat tydzień w tydzień siedzi w kokpicie, nie miał chwili przerwy. Tymczasem Robert miał prawie 8 lat. Wyobraź sobie, że nie grasz w tenisa przez kilka lat, a potem wracasz do gry. Nie ma szans, że będziesz takim samym zawodnikiem. Myślę, że gdybym od teraz miał dwa lata przerwy, to też bym nie wrócił taki sam. Tu miesiąc robi różnicę, a co dopiero tyle lat. Tu nie chodzi o to, kto jest lepszym kierowcą, tylko o to, ile ma natrenowane, najeżdżone. Ok, Kubica miał dużo kilometrów w F1, ale to była inna Formuła niż dziś.
Czy ta historia może mieć ciąg dalszy, czy raczej po roku wszystko się skończy?
Tego nie wiem, to będzie zależało od wielu czynników. Ale nie sądzę, żeby miało się tak szybko skończyć. No, chyba że Robert odpuści, ale w to wątpię. Najważniejsza w tym sporcie jest motywacja.
Zakładam, że w każdej rozmowie jesteś pytany i porównywany do Roberta. Na ile cię to męczy?
Męczy mnie to. Staram się o tym nie gadać, ale co mam zrobić? Robert doszedł bardzo daleko, swoim talentem osiągnął bardzo wiele. On też nie miał budżetu, a zdołał się przebić do Formuły 1. Wyników tam dużo nie miał, wygrał jeden wyścig, kilka razy był na podium. Tak naprawdę ja w motorsporcie osiągnąłem więcej.
Więcej?
Tak. Byłem mistrzem świata w kartingu, a Robert był może czwarty. Zdobyłem wicemistrzostwo w Lamborghini Super Trofeo, gdzie wygraliśmy wiele wyścigów, ale nikt o tym nie mówi, bo nikt nie zna tych serii. Kiedy ciągle jestem porównywany do Kubicy, czuję się, jakbym dostawał w twarz. Oczywiście, on jest naszym wzorem, bo doszedł do F1. Ale ja nie czuję się od niego gorszy.
Mocne słowa.
Był pewien etap w moim życiu, kiedy moim wzorem był Robert Kubica, chciałem iść jego śladami, jeździłem w jego zespole i dużo się od niego nauczyłem. Ale teraz jestem na takim etapie, że nie czuję się gorszy. Powiem więcej, gdybyśmy jechali razem, to nie wiem, kto byłby lepszy, to by zależało od serii. W kartingu nie miałby nawet cienia szans, żeby mi dorównać. W samochodach GT moglibyśmy walczyć. W Formule nigdy nie jeździłem, nigdy nie prowadziłem bolidu, ale…
Skoro mowa o samochodach wyścigowych: czy seria DTM to jest jedno z twoich marzeń?
Tak, to właśnie są moje marzenia. Ale bez wsparcia sponsorów to się nie może udać, bez względu na to, jak szybko będę jeździł i gdzie będę wygrywał.
Ile?
Bańkę trzeba mieć. Dużą bańkę euro.
Czy zebranie takich pieniędzy w Polsce jest w ogóle realne?
Pewnie, że tak. Skoro udało się zebrać kilkadziesiąt milionów od Orlenu, to o czym my mówimy? 20 czy 30 milionów euro jest realne, a milion miałby być nierealny? Pytanie brzmi raczej, czy jest chęć zainwestowania w danego zawodnika. Nie ukrywam, że cała ta sytuacja nie jest dla mnie łatwa i powoduje frustrację.
Ciężka ta rozmowa, musimy poszukać jakichś pozytywnych akcentów…
No, tylko usiąść i się zaje… (śmiech)! Co mam powiedzieć? Też bez przesady, nie możemy dramatyzować. Przecież każdy by chciał być na moim miejscu i dojść bez budżetu tu, gdzie jestem i móc robić to, co kocha. Do tego są potrzebne ogromne pieniądze. Ja, dzięki mojemu doświadczeniu i moim osiągnięciom, mam bardzo dobrą opinię we Włoszech, wiedzą, że jestem bardzo dobrym kierowcą, że nie wjadę w ścianę i nie rozbiję samochodu. Przemawiają za mną moje wyniki: jestem mistrzem świata. Ilu my mamy mistrzów świata w sportach motorowych? Robert wygrał WRC2 i tyle. W sportach wyścigowych FIA jestem tylko ja. Dostałem kulę mistrza świata z moim nazwiskiem, odebrałem ją na gali FIA, gdzie byli honorowani wszyscy mistrzowie z Formułą 1 na czele. Jestem dumny z moich osiągnięć i z tego, że doszedłem tam od zera. Nie czuję, że ta rozmowa ma złe zakończenie. Takie są realia. Ja jestem zadowolony ze swojej kariery, cieszę się szacunkiem dużych zespołów, doceniają mnie w fabryce Lamborghini.
Właśnie, po Krakowie też jeździsz Lambo?
Tak, jasne (śmiech). Lambo dostałem po pierwszym sezonie od zespołu w prezencie. Niestety, tylko w skali 1:25 i tylko takim mogę sobie pojeździć. Po stole…
To tak serio: czym jeździsz?
Wstyd się przyznać…
Ale chociaż szybko?
Wręcz przeciwnie. Na drogach staram się bardzo uważać. Jeden z kierowców, z którym ostatnio jechałem z lotniska na zawody, powiedział mi, że prowadzę tak, że można usnąć. Nie zawsze tak było. Jako młody chłopak lubiłem sobie przycisnąć. Ale teraz dojrzałem i już tego nie potrzebuję. Po co mam szybko jeździć po ulicach, skoro mam tej prędkości pod dostatkiem na torach w samochodzie, który ma 620 koni mechanicznych i do 200 kilometrów na godzinę rozpędza się w niecałe 10 sekund?
ROZMAWIAŁ JAN CIOSEK