To była piłkarska wojna na wyniszczenie. Oczywiście nie sposób jej porównać do półfinałowych rewanżów Champions League, ale przy tamtych starciach bledną wszystkie inne mecze. Nie byłoby fair, gdybyśmy potraktowali je dziś jako punkt odniesienia. Bo w Londynie zawodnicy Chelsea i Eintrachtu Frankfurt także nie szczędzili nam piłkarskich wrażeń. Raz przeważali jedni, raz drudzy. Futbolówka raz furkotała pod bramką Kepy, by zaraz potem świsnąć koło świątyni Trappa. I tak przez 120 minut, bez ustanku, bez chwili wytchnienia. I cały ten gigantyczny wysiłek po to, żeby na koniec do wyłonienia zwycięzcy trzeba było i tak zarządzić konkurs jedenastek.
Rzuty karne – to, co tygryski lubią najbardziej. Pojedynek bramkarza z napastnikiem, wojna nerwów. Swoją batalię przegrał z Kevinem Trappem sam kapitan The Blues, Cesar Azpilicueta. Wykonał swojego karnego w takim tempie, jak gdyby spieszyło mu się do toalety. Ale w zespole Eintrachtu pomyliło się dwóch piłkarzy – Kepa poradził sobie ze strzałami Martina Hintereggera i Goncalo Paciencii.
Ten drugi został wprowadzony na boisko tuż przed końcem dogrywki. Ewidentnie po to, żeby wykorzystać go w serii jedenastek. Trener Adi Hutter wyznaczył Portugalczyka do uderzenia numer pięć i srogo się na tym przejechał. Z kolei Maurizio Sarri tym razem nie kombinował – dodatkową zmianę wykorzystał już w 96 minucie. Chyba po to, żeby go przypadkiem znowu nie podkusiło do zmiany bramkarza przed karnymi. Po pierwsze dlatego, że jego autorytet mógłby już nie przetrwać drugiej awantury z golkiperem. A po drugie – Kepa Arrizabalaga naprawdę kozacko broni jedenastki. Widać, że to jego żywioł.
Szczerze mówiąc – do 45 minuty niewiele zwiastowało wielkie emocje w tym spotkaniu. Chelsea wyszła na prowadzenie w 28 minucie, po kapitalnej akcji Edena Hazarda i Rubena Loftusa-Cheeka. Dwóch najlepszych aktorów dzisiejszego widowiska, przynajmniej jeżeli chodzi o zawodników biegających w niebieskich koszulkach. Ta bramka była stempelkiem, potwierdzającym dominację The Blues w pierwszej połowie spotkania. Goście, owszem, kilka razy szarpnęli, mieli parę mocniejszych momentów, gdy zakładali swój słynny, wysoki i intensywny pressing. Jednak niewiele z tego wynikało. Gospodarze wyraźnie górowali nad Eintrachtem w aspekcie kultury gry, cierpliwie wypracowywali sobie kolejne okazje do zdobycia gola. Wyglądało na to, że niemiecka drużyna nie ma już po prostu dość pary, żeby przejąć kontrolę nad spotkaniem. Jeżeli dodać do tego ostatni popis Frankfurtu w lidze, czyli kompromitujące 1:6 z Bayerem Leverkusen, to nie było widać na horyzoncie zbyt wielkich emocji.
Nic bardziej mylnego.
Jeżeli ktoś dotrze kiedyś do stenogramu z szatni Eintrachtu, prawdopodobnie okaże się, że trener Hutter powiedział zespołowi w przerwie coś takiego: “Przespaliśmy pierwszą połowę, musi wyjść zupełnie inny zespół na drugą połowę. To musi być zupełnie inna gra, zupełnie inna walka. Pierwsze 15, 20 minut perfekt! A potem oddaliśmy pole. Przestaliśmy trzymać dyscyplinę. I z minuty na minutę widać było, że za chwilę nam coś wmontują, bo oddaliśmy krycie zupełnie!”.
Eintracht przed przerwą, a ten po wznowieniu gry to były dwie zupełnie inne drużyny. Nagle się okazało, że ekipa z Frankfurtu ma jeszcze dość energii, żeby ukąsić. Przycisnąć. Ba, żeby zdominować osłupiałych londyńczyków. Zanim gospodarze skumali co się dzieje, już dostali bramkę. Niezawodny Luka Jović najpierw fantastycznie się z futbolówką zastawił, a potem sam wykończył akcję. O jego klasie w wykończeniu niech najlepiej zaświadczy fakt, że Ante Rebić uniósł ręce w geście triumfu zanim jeszcze jego kolega w ogóle uderzył na bramkę. Swoją drogą – praca wykonywana na boisku przez tę dwójkę jest po prostu tytaniczna. A do tego jeszcze niezmordowany Kostić. Naprawdę, Eintracht odrodził się jak feniks z popiołów.
Skończyło się jednak remisem i dogrywką. Jedni i drudzy mogli przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Nawet wtedy, gdy widać już było gołym okiem, ja straszliwie są już zmęczeni. Gospodarze spartolili kilka doskonałych kontrataków, przyjezdni zmarnowali kilka setek. Ba, parę razy obrońcy Chelsea wybijali futbolówkę z linii bramkowej. Ewidentnie mecz wymknął się londyńczykom spod kontroli. Również za sprawą kiepskich zmian – Sarri dzisiaj raczej przeszkadzał drużynie, zamiast jej swoimi meczowymi decyzjami pomagać. Widać zresztą było, że Włoch kompletnie nie panował nad emocjami. Być może wewnętrzna presja, jaką na siebie narzucił – Sarri nie ma przecież na koncie ani jednego poważnego trofeum, desperacko chce coś wygrać – rozsadza go od środka.
Hutter był dziś pod tym względem skuteczniejszy. De Guzman pojawił się na boisku w 70 minucie i zrobił mnóstwo dobrego w środkowej strefie. Sebastien Haller wygrał kilka bardzo ważnych piłek i miał parę dogodnych okazji do zdobycia gola. Tylko ten nieszczęsny Paciencia trafiony kulą w płot.
Decydującą, piątą jedenastkę dla The Blues na gola zamienił Eden Hazard. Nie licząc Kepy – zdecydowanie najjaśniej dziś błyszczący piłkarz Chelsea. Widać, że Belgowi szczególnie zależy na tym, żeby uzupełnić klubową gablotę o kolejne europejskie trofeum. Hazard trafił do klubu w sezonie 2012/13, gdy londyńczycy wygrali Ligę Europy, stanowiącą wówczas dla nich jedynie puchar pocieszenia, wszak wchodzili w sezon jako obrońcy tytułu w Champions League. Eden w tamtym finale z Benficą nie wystąpił – leczył uraz. Niemniej – teraz chciałby zapewnić klubowi kolejny triumf w LE. Bo dziś kibice Chelsea nie spoglądają już na to trofeum z przymrużeniem oka, lecz z wielkim apetytem.
A dla Hazarda może to być idealna klamra, spinająca jego siedmioletni pobyt na Stamford Bridge. Ale to już się rozstrzygnie na Stadionie Olimpijskim w Baku, gdzie na londyńczyków czekają… też londyńczycy. Chelsea – Arsenal w finale europejskiego pucharu. Niezwykłe zestawienia.
Eintracht zaś żegna się z Ligą Europy w półfinale. Tak jak wczoraj Ajax – po walce, z honorem, z podniesionym czołem. Do pełni szczęścia zabrakło naprawdę niewiele.
Chelsea 1:1 (karne 4:3) Eintracht Frankfurt
R. Loftus-Cheek 28′ – L. Jović 49′
fot. Newspix.pl