Piszemy ten tekst bez szczęki. Spadła na ziemię i nie można jej zlokalizować.
Niewiarygodne.
Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z magicznych umiejętności Liverpoolu. Kultowy już Stambuł, pamiętne zmartwychwstanie w starciu z Dortmundem, no, przykłady można mnożyć. Natomiast przed tym spotkaniem rozsądni rozdzielali magię od zwykłego szamaństwa. Wyrzucić Barcelonę za burtę Ligi Mistrzów po przegranej w pierwszym meczu 0:3, atakując w rewanżu bez Salaha i Firmino? Niemożliwe.
Guzik! Gówno prawda! Liverpool nie jest rozsądny, dla Liverpoolu niemożliwe nie istnieje. Rozwalił Barcelonę 4:0 i zameldował się w finale Ligi Mistrzów!
Szczypiemy się nieustannie, by potwierdzić, że to wszystko nie jest snem, bo okoliczności, w jakich Liverpool rozłożył Barcelonę, nie nadają się na scenariusz do filmu. Producent bierze te kartki, wertuje, kwituje „zbyt abstrakcyjne” i wyrzuca do kosza. A jednak to wszystko wydarzyło się naprawdę.
Choć przecież na przykład czwarty gol, który przepchnął The Reds dalej, był tak kuriozalny, że nie wymyśliliby tego Toth z Polczakiem. Liverpool miał rzut rożny, Alexander-Arnold odszedł na sekundę od piłki, ale zaraz do niej wrócił i posłał podanie do Origiego, który z bliska trafił do siatki. Co w tym czasie robili piłkarze Barcelony? Trudno to aż opisać, ale myślami na pewno byli tysiące kilometrów od Anfield. Dość powiedzieć, że Ter Stegen klaskał do kolegów jeszcze w momencie, gdy piłka już leciała do belgijskiego napastnika! Natomiast większość jego kolegów zobaczyła ją, dopiero gdy ta wleciała już do siatki.
Przecież to jest kompromitacja i na pewno nie ma co zwalać na to, że druga, nieproszona futbolówka, ułamki sekund wcześniej opuściła murawę. Tak się nie ustawia obrony w ekstraklasie, a co dopiero siedemset pięter wyżej.
Poza tym, jak to w ogóle brzmi?! Origi zamykający wynik i również go otwierający, gdy w siódmej minucie dobił uderzenie Hendersona?! Pewnie, ten gość dopiero co przesądził o przedłużeniu nadziei na mistrzostwo, gdy wpakował decydującego gola Newcastle, ale wcześniej był temu zespołowi potrzebny tak, jak łysemu zestaw grzebień plus szampon. Wędrował między ławką a trybunami, co jakiś tylko czas dostając pojedyncze ochłapy. I dziś zatopił Barcę, bajka.
Jakby tego było mało, kolejny dwupak dołożył Wijnaldum, który, choć gra regularnie, to ze snajperskiego nosa absolutnie nie jest znany. Trzy gole przez cały sezon. A tutaj najpierw uderzenie z pola karnego i przełamane ręce Ter Stegena, natomiast potem celna główka, która zasługuje na parę zdań. Umówmy się – Wijnaldum to nie jest gigant, odrósł od ziemi na skromne 175 centymetrów, na Tinderze z takim wzrostem szukałby co najwyżej światła w lodówce. Tymczasem dzisiaj wybił się jak na sprężynach, zupełnie jakby coś go niosło i wpakował idealnie, bo bramkarz Barcelony nawet nie drgnął.
Piszemy te słowa i sprawdzamy, czy wszystko się zgadza, gdyż kolejne akapity brzmią tak nieprawdopodobnie, że Kosmiczny Mecz zaczyna nabierać kształtów dokumentu.
Wydarł to sobie Liverpool. Od pierwszych minut ruszył ze wściekłością na Barcę, a fakt, że przyjezdni nie byli sobą, tylko go napędził. Nie będziemy umniejszać sukcesu The Reds, absolutnie, ale trzeba powiedzieć o kompletnej nijakości Blaugrany. Nikt tam nie grał na miarę możliwości. Suarez wyszedł sam na sam i ledwo doturlał piłkę do Alissona. Messi miał przed sobą tyle miejsca, że mógłby budować sklep osiedlowy, to aż sam zgłupiał i zamiast lutować ile sił, to chciał jeszcze przekładać ostatniego rywala i nic z tego nie wyszło. Alba zaliczył kluczowe podanie przy pierwszej bramce. Coutinho był na boisku, ale po co, nie wiadomo.
Obie drużyny przeszły totalną metamorfozę. Barcelona w pierwszym meczu wyglądała świetnie, ale w drugim – nawiązując do jej żółtych strojów – jak drogowcy zebrani naprędce, by pograć w piłkę. Liverpool? Na wyjeździe momentami żenująco nieskuteczny, a na Anfield zabójczy, pomysłowy, konkretny. Znakomity.
Witamy w finale. Awansował zespół lepszy.
Liverpool – Barcelona 4:0 (1:0)
Origi 7′ 79′ Wijnaldum 54′ 56′