Pierwszy w historii Puchar UEFA padł łupem Tottenhamu. Spurs w 1972 roku pokonali w dwumeczu ekipę Wolverhampton i sięgnęli po premierowe trofeum. Był to jak do tej pory jedyny przypadek, gdy decydujące starcie w Pucharze UEFA czy też Lidze Europy stało się wewnętrzną sprawą klubów z Anglii. W XXI wieku mieliśmy już finały hiszpańskie i portugalskie, w latach dziewięćdziesiątych niemalże normalką były włosko-włoskie batalie. Jednak wyniki dzisiejszych półfinałów Ligi Europy oznaczają, że angielski finał jest w tym roku jak najbardziej prawdopodobny.
Czy pewny? Nie, zdecydowanie nie. Bo zarówno Eintracht, jak i Valencia nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. Ale to Chelsea i Arsenal mają po pierwszym meczu trochę więcej powodów do zadowolenia.
The Blues wywożą z Niemiec remis 1:1, co stawia ich w dość komfortowej sytuacji przed rewanżem. Tym bardziej, że podopieczni Maurizio Sarriego dzisiaj po prostu nad przeciwnikiem górowali. Fenomenalna atmosfera na stadionie we Frankfurcie niosła gospodarzy tylko przez pierwszych trzydzieści minut. Wtedy faktycznie Eintracht był wyraźnie lepszy, nawet jeżeli pozornie oddawał inicjatywę. Doskonale funkcjonował u Niemców pressing, przejście z obrony do ataku trwało kilka sekund. Środek pola przyjezdnych nie do końca się w tym wszystkim odnalazł, boczni i środkowi obrońcy nie nadążali za dynamiką akcji przeprowadzanych przez niemiecką drużynę. Przyniosło to zresztą efekt bramkowy – niezawodny Luka Jović wykorzystał świetne, choć niełatwe dośrodkowanie i doskonałym strzałem głową pokonał Kepę. Kapitalny gol.
Jednak im dalej w las, tym większą kontrolę nad przebiegiem spotkania mieli londyńczycy. Wyrównali jeszcze przed przerwą po mocnym, sytuacyjnym strzale Pedro, a w drugiej połowie byli naprawdę blisko podwyższenia wyniku. Grali jak wytrawny pięściarz, który nie nakręca się na zwycięstwo przez nokaut – spokojnymi kombinacjami rozbijali gardę przeciwnika, szukając miejsca na wyprowadzenie zabójczego ciosu. Jeżeli tego miejsca nie było – powrót do defensywy i kolejna próba. Pełen spokój, rozważna kontrola boiskowych wydarzeń.
No, może nie taka do końca rozważna, bo kilka baboli w defensywie jednak się Chelsea w drugiej odsłonie meczu przytrafiło, przede wszystkim za sprawą wiecznie źle ustawionego Davida Luiza. W końcówce goście zagubili się też przy wyprowadzaniu piłki z własnej strefy obronnej i prawie podarowali rywalom gola w prezencie.
Generalnie jednak – dużo bliżej było wyniku 1:2 niż 2:1.
Szczególnie mógł się podobać wszędobylski Ruben Loftus-Cheek. 23-letni Anglik kiepsko wszedł w mecz, zaliczył kilka głupich strat, lecz z biegiem czasu zaczął naprawdę wymiatać w środku pola. Przypominał trochę stylem Paula Pogbę. Tego Pogbę w swojej najlepszej dyspozycji. Napędzał ataki, wjeżdżał w szesnastkę, rozpychał się, rozgrywał, przerzucał ciężar gry, uruchamiał bocznego obrońcę. Aż dziw bierze, że Sarri zdjął go z boiska i to na rzecz marnie dysponowanego Kovacica. Loftus-Cheek nie krył zresztą głębokiego rozczarowania tą decyzją managera The Blues.
Jeżeli chodzi o mocno osłabionych dzisiaj gospodarzy, to jako drużyna wypadli zupełnie przyzwoicie, choć trudno tutaj wystawiać jakieś osobne laurki. Paru zawodnikom zabrakło błysku. Ogólnie mecz był dość ostry, dużo w nim było twardej, męskiej walki. Ale raczej bez złośliwości. Sędzia wysoko ustawił próg kartkowy, wyciągając z kieszeni w sumie jedynie trzy żółtka. Choć gdyby obrał inny plan na ten mecz, to mógłby i sześć-siedem indywidualnych napomnień zawodnikom wlepić, bo zdarzało mu się przymknąć oko na naprawdę mocne sanki. Mimo wszystko – chyba słusznie to arbiter rozegrał, ponieważ piłkarze po starciach przybijali sobie po prostu piątkę i walczyli dalej. Przyjemnie się patrzyło na takie reakcje, bo przecież stawka meczu była bardzo wysoka. Trybuny we Frankfurcie płonęły.
Eintracht trochę tych okazji sobie wykreował, tego mu nie można odebrać, a Chelsea drugiego gola wcisnąć jednak nie zdołała. W rewanżu ekipa ze Stamford Bridge ma zatem pole position, lecz nic nie jest tu jeszcze rozstrzygnięte.
Lepiej wygląda natomiast sytuacja drugiego klubu ze stolicy Anglii, czyli rzecz jasna Arsenalu. Kanonierzy pokonali Valencię aż 3:1 i mogą ze spokojem szykować się do wyjazdu na Estadio Mestalla. Tym bardziej, że mają na ławce Unaia Emery’ego, który na wygrywaniu Ligi Europy zna się jak mało który szkoleniowiec. Dziś jego podopieczni weszli w mecz – o dziwo – wyjątkowo marnie. Niejako potwierdzając swoją kiepską dyspozycję z ostatnich tygodni, bo przecież Arsenal ma za sobą kilka wstydliwych wpadek w Premier League.
Valencia zaraz po rozpoczęciu gry – przede wszystkim po stałych fragmentach – stworzyła sobie kilka doskonałych sytuacji do zdobycia gola i (tylko) jedną z nich wykorzystała. Jednak gospodarze otrząsnęli się szybko z wstępnego szoku i mocno odgryźli rywalowi. Klopsy w defensywie przyjezdnych i babole bramkarza Neto bez litości wykorzystał Alexandre Lacazette, który potrzebował ledwie ośmiu minut, żeby skompletować dziś dublet. Wynik spotkania ustalił natomiast Pierre-Emerick Aubameyang, już w doliczonym czasie drugiej odsłony. Sead Kolasinac posłał mocno przeciągnięte dośrodkowanie w pole bramkowe – znajomy widok dla stałych bywalców kultowego stadionu Highbury, kilkadziesiąt lat temu takie wrzutki były znakiem rozpoznawczym Grahama Rixa, legendarnego zawodnika Kanonierów – a gapiostwo defensorów bez litości pokarał właśnie wspomniany Gabończyk.
Derby Londynu w finale Ligi Europy?
W sumie – jesteśmy na tak. Ale też niczego nie przesądzamy. Europejskie puchary od paru ładnych lat stoją pod znakiem sensacyjnych zwrotów akcji, a ani Chelsea, ani Arsenal nie pokazały dziś na tyle spektakularnego futbolu, żebyśmy mieli uznać te drużyny za żelaznych faworytów do awansu. Londyńskie ekipy zaznaczyły swoją przewagę, ale oba dwumecze pozostają otwarte.
Eintracht Frankfurt 1:1 Chelsea
L. Jović 23′ – Pedro 45′
Arsenal 3:1 Valencia
A. Lacazette 18′, 26′, P. Aubameyang 90+1 – M. Diakhaby 11′