Dzisiejsze starcie Napoli z Atalantą to w teorii powinien być mecz-wizytówka Serie A. Zmierzyły się ze sobą dwa czołowe kluby, gdzie zwłaszcza ten drugi słynie z efektownej, ofensywnej gry, no i desperacko potrzebował trzech oczek w walce o zajęcie miejsca premiowanego udziałem w Lidze Mistrzów. Choć przecież także i Napoli potrafi zademonstrować kawał ładnej piłki, czyż nie? Jednak obie strony nie pokazały się – delikatnie rzecz ujmując – ze swej najlepszej strony.
Dlaczego dzisiejsze popołudnie z Serie A nie przypadło nam do gustu?
Po pierwsze – Stadio San Paolo. Olbrzymi obiekt zionął pustkami na trybunach. Atmosfera była dość przyzwoita, ultrasi z Neapolu znają się wszak na rzeczy, potrafią zrobić hałas. Co nie zmienia faktu, że odbiór spotkania był fatalny właśnie z uwagi na dziesiątki tysięcy pustych krzesełek. No i bardzo możliwe, że system drenażu murawy również wymaga na neapolitańskim obiekcie gruntownej poprawy. Rzadko się bowiem zdarza, by w topowej lidze aż tak gigantyczny wpływ na przebieg spotkania miał ulewny deszcz. W Neapolu lało jak z cebra i piłkarze boleśnie to odczuli, przede wszystkim notując liczne poślizgi i wywrotki. No i kilka razy zawodnikom obu ekip zdarzyło się nieźle oszukać, gdy futbolówka nabierała zupełnie innej dynamiki, niż im się instynktownie wydawało.
Po drugie – zawiodła Atalanta w pierwszej połowie. Bo cóż to miało być? To była ta słynna ofensywna maszyna Gian Piero Gasperiniego? Zero kombinacji, proste straty, dziurawa defensywa, katastrofalne tempo rozgrywania akcji. Deszcz czy nie, chciałoby się zobaczyć w wykonaniu tej ekipy troszkę więcej fajnego grania. Nic dziwnego, że gospodarze zeszli na przerwę z prowadzeniem, tak dysponowanego rywala to aż wstyd byłoby nie dziabnąć. Ostatecznie wpadła do siatki jedna sztuka. Świetne wstrzelenie piłki w szesnastkę wykorzystał Dries Mertens, choć z niektórych powtórek sytuacja wygląda tak, że tę bramkę trzeba będzie jednak zinterpretować jako samobója sunącego na wślizgu obrońcy.
Tak czy owak – 1:0 dla neapolitańczyków było rezultatem absolutnie zasłużonym. Goście wyglądali jak smętny przeciętniak, który tkwi w środku tabeli i musi po prostu dociągnąć sezon do końca. Tymczasem Atalanta ma swoje ambicje, pozostaje przecież w grze o Ligę Mistrzów.
Po trzecie – Napoli w drugiej połowie. Gospodarze tak naprawdę już do przerwy powinni byli prowadzić znacznie wyżej niż jednym golem. Wystarczy wspomnieć choćby Mertensa, który skorzystał na obcince obrońcy i znalazł się sam na sam z bramkarzem przyjezdnych. Miał dwie opcje – albo go mijać i wbić futbolówkę do pustaka, albo się na niego wtarabanić i wywalczyć faul, co wiązałoby się z surowymi konsekwencjami dla golkipera. Niestety – Belgowi oba warianty poplątały się w jeden. Ominął bramkarza, a potem upadł. Tyle dobrego, że przynajmniej nie udawał później pokrzywdzonego.
W drugiej połowie nie tylko Belg, ale i jego koledzy mieli szereg wybornych okazji, by dobić Atalantę. Marnowali je jednak z uporem godnym lepszej sprawy. Aż wreszcie kompletnie opadli z sił, a rywale bezlitośnie to wykorzystali. Duvan Zapata zerwał się ze smyczy, na której do przerwy trzymał go żelaznym uchwytem Kalidou Koulibaly. Najpierw sam zdobył gola, później wypracował trafienie Mario Pasalicia. I Napoli przegrało wygrany mecz. Mogło być nawet wyżej niż 1:2, bo podopieczni Carlo Ancelottiego strasznie się posypali w defensywie.
Po czwarte – nie podobał nam się Fabian Ruiz. Hiszpan zagrał beznadziejne zawody, był straszliwie niedokładny, poruszał się jak mucha w smole. Długimi fragmentami po prostu znikał. Na tle Piotra Zielińskiego wypadł dziś jak ubogi krewniak. Polski pomocnik nawet w deszczowych warunkach potrafił błysnąć świetnym rozegraniem, klepką, techniczną sztuczką. Ruizowi piłka plątała się pod nogami. Chyba najgorszy aktor całego widowiska.
Inna sprawa, że Piotrek też ma na sumieniu jedną fenomenalną okazję do pokonania bramkarza. Niewykluczone zresztą, że sknocił najładniejszą akcję w całym meczu.
Wreszcie po piąte i ostatnie, żeby się bez końca nad tym spotkaniem nie znęcać, ostatecznie zobaczyliśmy aż trzy gole… Arkadiusz Milik, który położył swojej drużynie ten mecz. Niestety – dziś zobaczyliśmy tego Arka z memów. Takiego, który jest w stanie zmarnować każdą, nawet najprostszą szansę do zdobycia gola. Który cały swój wkład w rozegranie akcji zdolny jest przyćmić kuriozalnym partactwem w sytuacjach podbramkowych. W drugiej połowie Polak przeszedł samego siebie, gdy w przypływie brawury postanowił podcineczką skierować futbolówkę do siatki, a piłka straszliwie zwolniła na zmokniętej murawie i obrońca zdążył wybić ją z linii bramkowej.
I po co takie cuda-wianki? Trzeba było walić pod ladę, warunki nie sprzyjały finezyjnym rozwiązaniom.
Ale to nie jedyna akcja, która obciąża konto Milika. Zdaje się, że Polak dzisiejszym występem definitywnie wypisał się z wyścigu o koronę króla strzelców Serie A. Albo za długo się do strzałów składał, albo niecelnie uderzał, albo nie poszedł na piłkę wystawioną do pustaka. Co i rusz czegoś mu brakowało. Złe wybory, złe ruchy do piłki. Mertens czy Callejon także mają swoje za uszami, ale Milik to jest jednak w systemie Ancelottiego dziewiątka. Ma strzelać. Musi w takim meczu choć jedną okazję zamienić na gola i tyle. Tak jak choćby Zapata – przed przerwą zgaszony, schowany przez obrońców Napoli do kieszeni. Tylko cóż tego, skoro ostatecznie to jego jest na wierzchu?
Dzisiejsze 1:2 na San Paolo to generalnie ważny wynik dla układu tabeli. Napoli wciąż nie może być pewne wicemistrzostwa i notuje kolejną bolesną wtopę, co dość mocno rzutuje na ocenie dokonań Carletto w jego pierwszym sezonie pracy w Neapolu. Z kolei Atalanta wskoczyła na piątej miejsce w stawce i zrównała się punktami z Milanem. A Duvan Zapata ma już tyle samo goli na koncie co Krzysztof Piątek. Mistrza Włoch znamy, lecz za plecami Juventusu szykuje się naprawdę niezły dym.
Napoli 1:2 Atalanta
Mertens 28′ – Zapata 69′, Pasalic 80′
fot. newspix.pl