Juventus tak naprawdę mistrzowski tytuł zapewnił sobie już kilka tygodni, żeby nie powiedzieć – kilka miesięcy temu. Stara Dama w tym sezonie nie znalazła w Serie A konkurenta, który mógłby jej w ogóle rzucić wyzwanie w wyścigu po scudetto. Napoli to już nie ten poziom co rok temu, na Milan, Inter i Romę w ogóle lepiej spuścić w tym kontekście zasłonę milczenia. Ale trzeba jeszcze było ten ósmy tytuł z rzędu definitywnie przyklepać, dopełnić formalności, z czym Juve miało pewne problemy. W zeszłej kolejce wpadka ze Spal, teraz męczarnie z Fiorentiną.
To już jednak bez znaczenia. Juventus dziś ostatecznie rywali z Florencji pokonał i wraz z ostatnim gwizdkiem sędziego na Allianz Stadium w Turynie rozpoczęła się mistrzowska feta, a na przerzedzonej czuprynie uradowanego od ucha do ucha Massimiliano Allegrego spoczęła potężna porcja piany. Abstrahując od porażki z Ajaksem – euforia jest ze wszech miar uzasadniona. Trudno w całej historii topowych lig Starego Kontynentu doszukać się drugiego takiego dominatora jak obecne Juve. Nawet siedem kolejnych tytułów Lyonu blednie przy wyczynie Bianconerich, choć jawiło się jeszcze niedawno jako wynik wyśrubowany do granic.
Osiem mistrzowskich tytułów. Gdy Juve zaczęło swoją passę w 2012 roku, w klubie grał jeszcze Alessandro Del Piero!
Pierwsza połowa meczu zwiastowała jednak, że świętowanie kolejny raz trzeba będzie odłożyć na później. Turyńczycy wyszli na boisko bez defensywy. Fiorentina otworzyła wynik już sześciu minutach, wykorzystując niepewną interwencję Szczęsnego i kuriozalne zachowanie obrońców, na czele z katastrofalnie dysponowanym Daniele Ruganim, który w ferworze walki zdeptał jeszcze polskiego bramkarza. Jednak Viola nie zadowoliła się jednym golem, a Rugani nie zadowolił się jednym babolem – właściwie każda akcja przyjezdnych kończyła się potężną zadymą w szesnastce Bianconerich. Środek pola Juventusu w destrukcji nie istniał, kontry gości to było notoryczne granie trzech na dwóch, czterech na trzech. Straszliwie brakowało jednak przy tych wypadach skuteczności.
Szczególnie blisko gola nieustannie był olśniewający Federico Chiesa, który parę razy obił przed przerwą aluminium. Niemniej, z obrońcami radził sobie z dziecinną łatwością. Irytować mógł natomiast Kevin Mirallas – Belg parę naprawdę świetnych kontrataków sknocił w ich decydującej fazie.
A Juve? Typowo. Wcisnęło farfocla po rzucie rożnym i gdy sędzia zakończył pierwszą połowę, na stadionowym zegarze mieliśmy 1:1.
Po przerwie z Fiorentiny szybko zeszło powietrze, natomiast Cristiano Ronaldo wkrótce po wznowieniu gry przeprowadził indywidualny rajd, po którym samobójczą bramkę zdobył German Pezzella. Potem turyńczycy niby kontrolowali grę, niby szukali kolejnych bramek – szczególnie CR7, który zmarnował dziś znakomitą szansę na poprawienie swojej pozycji w walce o koronę króla strzelców – ale im dalej w las, tym bardziej wszystko w grze Juve działo się na człapanego. Właściwie trudno się dziwić, że potem w Lidze Mistrzów ekipa z Turynu daje się zaskoczyć tak intensywnie i kombinacyjnie grającym drużynom jak Ajax, czy nawet wcześniej Atletico. Po prostu liga włoska nie przygotowuje Juventusu na tego rodzaju wyzwania. Wygrali ją w takim stylu, w jakim wygrali dzisiejszy mecz. Nie wrzucając nawet czwartego biegu, a co tu dopiero mówić o jakimś mocniejszym depnięciu na gaz.
Jedyny plus, że w końcówce kilka swoich niepewnych interwencji i wyjść na przedpole zamazał doskonałymi interwencjami Szczęsny. Polak fenomenalnie zachował się między innymi w sytuacji sam na sam z Bryanem Dabo. Potwierdzając niejak, że kto jak kto, ale akurat Wojtek ma za sobą indywidualnie bardzo dobry sezon. Wbrew pozorom – mówimy przecież o mistrzach Włoch – niewielu piłkarzy Starej Damy może to samo o sobie powiedzieć.
Juventus 2:1 Fiorentina
Alex Sandro 37′, G. Pezzella (s.) 53′ – N. Milenković 6′
fot. newspix.pl