„W którymś momencie stracą piłkę w złym ustawieniu. Musicie wykorzystać to do maksimum”.
Nim stał się postacią karykaturalną, Jose Mourinho był naprawdę niezłym prorokiem. Gdy kilka dni przed finałem Ligi Mistrzów Inter – Bayern pojechał obejrzeć monachijczyków w finale pucharu Niemiec, tuż po spotkaniu napisał do Marco Materazziego: „Wygramy 2:0”. I wygrali.
Nie mógł tylko mieć pojęcia, że tym, który popełni ten błąd będzie zawodnik, którego chciał mieć u siebie w każdym kolejnym klubie. W Chelsea. W Interze. W Realu.
Że jeden z najsłynniejszych poślizgów w dziejach piłki nożnej w najprostszej boiskowej sytuacji złapie Steven Gerrard.
***
„Mamadou Sakho zagrywa mi piłkę. Ja tracę równowagę. Wywracam się.
The Kop i całe Anfield śpiewało You’ll Never Walk Alone, lecz wtedy, w samochodzie, czułem się bardzo samotny. Hymn Liverpoolu przypomina ci, żeby trzymać głowę wysoko, kiedy idziesz przez burzę. Przypomina ci, by nie bać się ciemności. Przypomina ci o tym, że kiedy brniesz poprzez wiatr i deszcz, które miotają i rozwiewają twoje marzenia, masz iść z nadzieją w sercu.
Nie miałem wtedy wiele nadziei. Widziałem siebie raczej zmierzającego ku samobójstwu.”
Fragment prologu książki: Steven Gerrard, Donald McRae. „Steven Gerrard. Autobiografia legendy Liverpoolu”.
***
Zwycięzca Ligi Mistrzów, strzelec bramki będącej pierwszym krokiem do jednego z najbardziej niewiarygodnych comebacków w historii futbolu, piłkarz meczu w Stambule. A jednak autobiografię zaczyna od opisania stanu ducha po tym, jak piłka której oddał całe życie spłatała mu najboleśniejszego figla, jakiego tylko mogła.
Zamiast, poprzez tarcie z podeszwą buta, wytracić prędkość, przepełznęła po śliskiej murawie. Wywołując tym samym całą dalszą sekwencję zdarzeń. Zagranie z piłkarskiego elementarza, które tylko w tym jednym spotkaniu piłkarze Liverpoolu wykonywali 58-krotnie nie wyszło właśnie wtedy, gdy Anglik był ostatnim zawodnikiem „The Reds”. Gdy najbliżej, na jego zgubę, znajdował się Senegalczyk Demba Ba. Może i nie najbardziej bezlitosny ze snajperów w Premier League, ale dysponujący naprawdę niezłą szybkością.
– Nie ma dnia, bym znów tego nie przeżywał, nie odtwarzał w myślach – mówił na łamach „Guardiana” rok później.
Ciąg dalszy pamięta bowiem każdy. Gerrard obraca się, próbując gonić uciekającą coraz dalej futbolówkę, jednak zwrot, który wykonuje jest tak nagły, że nie ma szans, by utrzymał równowagę. Przez kilka najbliższych sekund będzie oglądał już tylko plecy Demby Ba zmierzającego sam na sam z Simonem Mignoletem.
– Patrzysz wtedy na bramkarza i myślisz: „Dawaj, wygraj nam ligę! Wykonaj interwencję, która zdefiniuje cały sezon!” – mówił później Jamie Carragher. Gary Neville stwierdził niedawno, że gdyby między słupkami stał wtedy Alisson Becker, wybroniłby osiem na dziesięć takich sytuacji, bo Demba Ba pędząc w kierunku Mignoleta nie wyglądał na najbardziej przekonanego o nadchodzącym sukcesie piłkarza. Jego uderzenie trudno bez zastanowienia przydzielić do kategorii „nie do obrony”.
***
„Nikt w szatni się nie odzywał.
– Spójrzcie – powiedział Brendan, niemal błagalnym tonem. – Jeśli ktokolwiek zasługuje, by go wyratować, to on.
Wskazał na mnie palcem.
– Wasz kapitan potrzebuje, byście mu się zrewanżowali. Wiele razy wyciągał ten klub z kłopotów, ratował was w beznadziejnych sytuacjach. Pomagał innym piłkarzom. To czas, byście mu się za to odpłacili. Macie na to 45 minut.”
Fragment książki: Steven Gerrard, Donald McRae. „Steven Gerrard. Autobiografia legendy Liverpoolu”.
***
Gdyby tylko Gerrard chciał sobie dać pomóc, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Zamiast tego poczuł jednak odpowiedzialność, by za wszelką cenę samemu odkupić winy. W drugiej połowie oddał osiem strzałów, średnio z odległości 25 metrów. Żaden nie sprawił najmniejszego kłopotu Markowi Schwarzerowi, każdy wybijał Liverpool z uderzenia.
I może ta pomyłka nie byłaby tak druzgocąca, gdyby nie okoliczności.
Liverpool był wtedy na czele Premier League. Zależał wyłącznie od siebie. Potrzebował wydłużenia serii zwycięstw trwającej wtedy od jedenastu meczów, na trzy ostatnie starcia. Chelsea, Crystal Palace, Newcastle.
„The Blues” byli w wyścigu o tytuł już tylko czysto teoretycznie. Porażka z walczącym jak lew o pozostanie w lidze Sunderlandem kilka dni wcześniej właściwie przekreślała już szanse zespołu Jose Mourinho.
– Dla nas to był mecz już tylko o zawodową dumę. Musisz wychodzić na każde spotkanie chcąc wygrać, ale wtedy nie byliśmy już uczestnikami wyścigu.
Bardziej dosadnie pokazać, że zdecydowanie bardziej liczy się rewanżowy półfinał Ligi Mistrzów z Atletico, po prostu się nie dało. Dokonał sześciu zmian, na środku obrony zamiast Gary’ego Cahilla zagrał Tomas Kalas, który kilka tygodni wcześniej mówił: – Jestem piłkarzem treningowym. Wołają mnie tylko, gdy potrzebują pachołka.
Wszystko miało jednak swój cel. Mourinho miał plan.
Portugalczyk wiedział doskonale, że Liverpool błyskawicznie wchodzi na wysokie obroty. Że w czterech z pięciu poprzednich meczów na Anfield prowadził już po sześciu minutach. Skrtel strzelił Arsenalowi po minucie, Sturridge Swansea po trzech, Younes Kaboul z Tottenhamu pokonał własnego golkipera po dwóch, Sterling rozpoczął strzelanie w wygranym dwa tygodnie wcześniej 3:2 starciu z Manchesterem City po sześciu minutach.
– Jednym z poleceń Mourinho było: „panowie, chcę żebyście przed przerwą dostali przynajmniej dwie żółte kartki za opóźnianie gry” – wspominał w rozmowie z Michaelem Delaneyem z „The Independent” bramkarz Chelsea w tamtym meczu, Mark Schwarzer. – Pamiętam instrukcje dotyczące pierwszego wznowienia od bramki dla mnie i Branislava Ivanovicia. Powiedział: „podejdź do piłki, a ty, Brana, biegnij tak daleko, jak się da, w stronę linii bocznej. Mark, ustaw się tak, jakbyś miał zagrać krótko. Brana, wtedy masz podnieść rękę i pokazać, że to ty wykonasz piątkę. Bądź tak daleko, jak tylko możesz, a później powoli podejdź, by wykonać wznowienie”.
O ironio, gol Demby Ba, który rozsypał psychicznie Stevena Gerrarda, padł w trzeciej minucie doliczonego czasu gry pierwszej połowy.
A doliczonego, bo przecież Chelsea bezceremonialnie kradła kolejne minuty.
Gol Williana, który zamknął tamten mecz wynikiem 2:0 – po asyście Fernando Torresa, by bolało jeszcze bardziej – również miał przecież miejsce grubo po 90. minucie.
Chelsea wyrwała Liverpoolowi los z rąk i przekazała go Manchesterowi City. Osiem bramek przewagi w bilansie bramkowym oznaczało, że trzy wygrane w ostatnich trzech kolejkach nie pozostawią szans Liverpoolowi.
Mistrz przechytrzył zaś ucznia, bo przecież to Mourinho podczas swojej pierwszej przygody w Chelsea ściągnął Brendana Rodgersa z Reading i zrobił go najpierw trenerem młodzieży, a później menedżerem drużyny rezerw. Dzięki temu „The Special One” miał prawo domyślać się, że Rodgers nie zadowoli się remisem – który przecież pozostawiałby los w rękach „The Reds”. Że napompowany serią jedenastu ligowych wygranych wejdzie all-in. Że wpadnie prosto w zastawioną na niego pułapkę.
Rodgers stwierdził później, że to, co zrobił Mourinho, nie było taktyką. Było upakowaniem jedenastu graczy we własnej szesnastce. Zaparkowaniem nie jednego, a dwóch autobusów.
Grafika Eurosport.com – stosunek zaparkowanych autobusów do strzelonych goli
O ironio, akurat na ten mecz Mourinho przyjechał drugim autokarem, później niż jego zespół, bo miał się w jego przeddzień pochorować.
A skoro już o ironii mowa…
„Nie pozwalamy się temu, kurwa, wyślizgnąć! Idziemy dalej!”
Mina Vincenta Kompany’ego, nieskrywane wzruszenie Gerrarda. Nieznośne wyczekiwanie na pierwsze mistrzostwo w erze Premier League miało się wreszcie zakończyć. Po pokonaniu City 3:2, mimo że „The Citizens odrobili straty od wyniku 2:0, Inny scenariusz już nie wchodził w grę.
Wyślizgnęło się Gerrardowi. Wyślizgnęło się Liverpoolowi.
Dosłownie i w przenośni.
Liverpool zdobędzie w tym sezonie upragnione mistrzostwo Anglii? Kurs 2,50 w ETOTO
Późniejsze 3:3 z Crystal Palace w niemal równie dramatycznych okolicznościach – bo przecież na kwadrans przed końcem było jeszcze 3:0 dla Liverpoolu – było już tylko jedną z konsekwencji tego, co przytrafiło się kapitanowi i legendzie Liverpoolu w 48. minucie spotkania na Anfield. Sprawiło, że Manchester City mógł sobie pozwolić nawet na remis w ostatniej kolejce.
„The Citizens” jednak byli aż do końca bezbłędni. Gerrard nie uwieńczył zakończonej rok później przygody z Liverpoolem brakującym kawałkiem układanki. Oczekiwanym od 1990 roku tytułem mistrzowskim.
Niemal równo dwadzieścia pięć lat po tym, jak jego kuzyn w kwietniu 1989 roku został najmłodszą z 96 śmiertelnych ofiar tragedii na Hillsborough, miał szansę przekuć inspirację czerpaną z tamtej tragedii w tak długo wyczekiwany triumf.
– Nie próbowałem nawet powstrzymywać łez, gdy wydarzenia tamtego popołudnia rozgrywały się raz za razem w mojej głowie. Poczułem się pusty, zupełnie jakby właśnie zmarł ktoś z mojej rodziny.
SZYMON PODSTUFKA
***
„Był sobie mecz” to nowy cykl na Weszło, w którym będziemy wraz z ETOTO wspominać pamiętne mecze z historii futbolu. Czasami ze szczegółami opiszemy starcia takie jak to wyżej opisane, o którym mówił cały świat. Czasami zajrzymy na polskie podwórko i przypomnimy starcie, o którym wielu kibiców już zdążyło zapomnieć. Niemniej gwarantujemy, że zawsze będzie ciekawie.