Reklama

Kolarze na bruku. Czas na Paryż-Roubaix

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

14 kwietnia 2019, 10:23 • 16 min czytania 0 komentarzy

„Ten wyścig to kawał gówna” powiedział prawie 40 lat temu Bernard Hinault, ówczesny… zwycięzca. W nogach miał 263 kilometry jazdy na rowerze, z czego ponad 50 po bruku. Błoto, kurz, odciski na rękach, kraksy i upadki – po drodze przeżył to wszystko. To standardowy zestaw, jaki kolarzom oferuje Paryż-Roubaix. Dla najlepszego z nich ma za to prestiż, należne miejsce w historii i plakietkę na ścianie prysznica.

Kolarze na bruku. Czas na Paryż-Roubaix

Bruk

Dziewiętnastowieczna kostka, nierzadko służąca francuskim rolnikom za drogi dojazdowe do pól, w wielu miejscach specjalnie utrzymywana w złym stanie. Gdybyśmy mieli wskazać nawierzchnię, po której wolelibyśmy nie jechać rowerem szosowym ani przez moment, to taka na pewno znalazłaby się w czołówce. Tym bardziej z prędkością 50 czy 60 kilometrów na godzinę.

Tymczasem najlepsi kolarze świata robią to każdego roku. Nie dziwi więc, że francuskim brukom co roku wypowiada się wojnę. Sprzętową. Bo Paryż-Roubaix wymaga dopracowania najdrobniejszych szczegółów. Idealnie trzeba trafić z ciśnieniem w oponach, dostosować ramę pod ten konkretny wyścig czy wzmocnić łańcuch. Dobrze jest też zabezpieczyć siebie, choćby maścią, chroniącą przed upadkami. Bo o kasku nikomu przypominać nie trzeba.

Choć na sprzęt nie zawsze zwracało się taką uwagę. – [W 1948 roku] jeździliśmy na tych samych rowerach, co przez całą resztę sezonu. Nie mieliśmy po co ich zmieniać, niemal cały czas jeździliśmy po brukach. Dziś sporo się o nim mówi, ale gdy zawodnicy ukończą ten wyścig, wracają na asfaltowe drogi – mówił André Mahé, zwycięzca sprzed ponad 70 lat. Eksperymentuje się jednak od dawna. W przeszłości trafiały się próby jazdy z drewnianymi felgami, owijania kierownicy pianką czy zmiany rozmiarów konkretnych części roweru, zwykle ramy. Nierzadko okazywało się, że dany pomysł był zły. Najczęściej wtedy, gdy zawodnik leżał już na bruku.

Reklama

Tego wszystkiego próbuje się jednak, by sprostać wyzwaniu, jakie niesie za sobą Paryż-Roubaix. Wyzwaniu, które tak naprawdę rozpoczęło się już po II wojnie światowej, choć tradycja wyścigu jest znacznie dłuższa. Gdy inne imprezy coraz częściej jeździły po asfalcie, organizatorzy „Piekła Północy” nie tylko szukali fragmentów brukowanych, a (w miarę jak było o takie coraz trudniej) dbali wręcz o to, by kostka nie tylko w danym miejscu istniała, ale… w nie najlepszym stanie. I to właśnie stworzyło legendę tej imprezy.

Adam Probosz, komentator i dziennikarz Eurosportu:

– Mnóstwo rzeczy składa się na legendę tego wyścigu. Jest absolutnie jedyny w swoim rodzaju. Nie ma drugiego wyścigu rozgrywanego w tak dużej części po brukach. I to nie takich, jakie znamy z naszych ulic, bo niektóre z nich specjalnie utrzymuje się w fatalnym stanie, z wielkimi odległościami między kostkami czy kamieniami. One są nierówne, wystają na parę centymetrów. Więc to naprawdę bardzo trudny wyścig, który jest ciągłą walką o pozycję, od pierwszego sektora bruku. Nie można zdekoncentrować się ani na moment. Jak raz straci się tam pozycję, to jest po zabawie. Trzeba mieć też olbrzymie szczęście, żeby dojechać bez defektu czy kraksy. Niektórzy kolarze chcieli go wygrać latami, często byli blisko, ale zawsze coś im się przytrafiało.

Jedni narzekali na to, że Paryż-Roubaix nie chce się zmienić, innym się to podobało. Organizatorzy doskonale wiedzieli jednak, co robią. Chcieli utrzymać charakter wyścigu, sprawić, by był unikatowy. W „L’Equipe” nazywano go wówczas „ostatnim wielkim szaleństwem kolarstwa”. I takim został do dziś. Choć w miarę upływu lat coraz trudniej było to szaleństwo utrzymać. Szukano nowych sektorów, bo stare remontowano, wylewano asfalt i bruku było we Francji coraz mniej.

Od 1967 roku wyścig przesuwał się na wschód, by użyć bruków, które tam pozostały. Wkrótce znikać zaczęły one jednak i tam. Wtedy zaczęliśmy szukać starych ścieżek, porzuconych dróg, które nie istniały na naszych mapach. […] Jeszcze parę lat temu wiele miejscowości nie chciało mieć nic wspólnego z wyścigiem. Mieszkańcy mieli wrażenie, że zawstydzamy ich, pokazując zły stan ich dróg. Starali się je naprawić. Dziś sami chcą nas sprowadzać, burmistrzowie dzwonią do mnie, by poinformować, że znaleźli nowy fragment bruków – mówił w 2007 roku Alain Bernard, jeden z „Przyjaciół Paris-Roubaix”, stowarzyszenia pomagającego przy organizacji wyścigu.

Reklama

Najbardziej ikonicznym fragmentem kostki na trasie Paryż-Roubaix jest Arenberg. To prawdziwy symbol wyścigu, mierzący 2400 metrów. Droga ciągnie się tam środkiem lasku, pod którym kiedyś działały kopalnie. To zresztą jeden z ich pracowników, Jean Stablinski, zasugerował, by kolarze przejeżdżali właśnie tamtędy. I choć początkowo organizatorzy kręcili na to nosem, z czasem miejsce to stało się nieodłączną częścią wyścigu. To tam zwykle wyłania się grupa, walcząca potem o zwycięstwo.

To prawdziwa definicja piekła. Bardzo niebezpieczna droga, szczególnie na pierwszym kilometrze, gdy wjeżdża się na nią z prędkością 60 kilometrów na godzinę. Tego nie da się opisać, wyobraźcie sobie, że rower sam rzuca się na wszystkie strony – mówił o Arenbergu Filippo Pozzato, włoski kolarz. Do jego zdania pewnie przychyliłby się między innymi Philippe Gaumont, Francuz, który w 2001 roku upadł w tamtym miejscu tak, że skończył ze złamaną kością udową.

On jednak na wyścig nie narzekał. Wielu innych tak.

Najpiękniejsze gówno świata

Nikt nie jest w stanie oddać wrażeń z trasy lepiej niż sami kolarze. Choć nie do końca wiemy, czy ufać na przykład Seanowi Kelly’emu, który, jak kolarski masochista, mówił, że „Paryż-Roubaix bez deszczu to nie prawdziwy Paryż-Roubaix. Śmiało można dorzucić też nieco śniegu”. Problemy z zawierzeniem tym słowom mamy głównie dlatego, że częściej można było usłyszeć raczej opinie podobne do tej Bernarda Hinaulta, od której zaczął się ten tekst, czy Chrisa Boardmana, mówiącego, że „to cyrk, a ja nie chcę być jednym z klaunów”.

– To jest wyścig jedyny w swoim rodzaju. Albo się go kocha, albo nienawidzi, ale nawet ci, którzy go nienawidzą, wracają. I to jest dla niego charakterystyczne, że nawet ten kolarz, który mówi o nienawiści, po tygodniu stwierdza, że chciałby go przejechać jeszcze raz – mówi nam Adam Probosz. A wypowiedzi zawodników na przestrzeni lat, tylko to stwierdzenie potwierdzają. Spójrzcie na kilka z nich: „Paryż-Roubaix to przerażający wyścig do przejechania, ale najpiękniejszy do wygrania”; „To wyścig, który idealnie mi pasuje, gdy mam dobry dzień. Z drugiej strony, gdy nogi nie działają, to najgorsze miejsce, w jakim można się znaleźć”; „Pracujesz jak zwierzę, nie masz czasu, żeby się odlać, moczysz majtki, jedziesz przez błoto, ślizgasz się… ten wyścig to gówno. Czy pojechałbym jeszcze raz? Oczywiście, to najpiękniejszy wyścig świata!”.

Istnieje spora różnica pomiędzy Wyścigiem Dookoła Flandrii [inny wyścig z brukowanymi sektorami – przyp. red.] a Paryż-Roubaix. Nie są nawet na tyle blisko siebie, by je porównywać. W jednym bruk jest używany na co dzień przez samochody, doglądany i tak dalej. W drugim jest zupełnie inaczej. Ujmę to tak, to będzie najlepszy opis: organizatorzy znajdują dziką drogę, przelatują nad nią helikopterem, a potem zrzucają z niego trochę kamieni. To Paryż-Roubaix. Jest aż tak źle – mówił Chris Horner.

Podobno po zakończeniu wyścigu jeszcze przez kilkadziesiąt godzin mogą trząść wam się ręce. Na tyle mocno, że problemem staje się utrzymanie w nich szklanki wody. Podobno ból ramion jest tak silny, że nie da się go znieść bez leków. Podobno zmęczenie jest porównywalne do tego, jakie kolarze odczuwają po Tour de France. Podobno lepiej byłoby jeździć górskimi rowerami, bo te szosowe można po francuskich brukach wyrzucić do kosza – tylko do tego się nadają.

Innymi słowy: ten wyścig to jedno z największych wyzwań, jakie stoi przed kolarzami.

Piekło Północy

Dziś to nazwa, która idealnie oddaje charakter Paryż-Roubaix. Taka z gatunku tych, które przypominają się same – wystarczy kraksa, upadek, jakaś kontuzja. I już można w głowie połączyć wątki. Przecież to „Piekło Północy”, trzeba się było tego spodziewać. Sęk w tym, że „piekłem” Paryż-Roubaix został w czasie, gdy podobne wyzwanie stawiały kolarzom i inne wyścigi. Oczywiście, już wtedy była to impreza prestiżowa. Ale brukami się po prostu nie wyróżniała, bo te były wszędzie.

Skąd więc ta nazwa?

Do wyścigu przylgnęła w 1919 roku, gdy jego trasa prowadziła przez tereny spustoszone działaniami wojennymi. Północna Francja była jedną z ich głównych aren. Miliony żołnierzy i cywilów właśnie tam straciło życie. Wioski i miasta niemalże przestały istnieć, zrównane z ziemią. Długo zastanawiano się, czy właściwym i stosownym zachowaniem będzie przeprowadzenie wyścigu przez takie tereny.

Wpierw trzeba było jednak zobaczyć to wszystko na własne oczy. Victor Breyer i Eugène Christophe przejechali wtedy trasę na rowerach, by zobaczyć, czy jest ona przejezdna. Swoje wrażenia opisali. – Dziury w ziemi, jedna obok drugiej, ciągnące się niemal bez przerw, zarysy okopów, drut kolczasty, pocięty na tysiące kawałków, niewybuchy na drodze, groby. Poszatkowane drzewa wyglądały jak szkielety. Zniknęły ścieżki, podziurawione eksplozjami. Roślinność zastąpiły wojskowe pojazdy w kiepskim stanie. Domy w wioskach to gołe ściany. Pod nimi stosy gruzu. Eugène Christophe zawołał: „To naprawdę jest piekło północy” – czytamy w raporcie pierwszego z nich.

Wyścig jednak zorganizowano, określenie przylgnęło. Pierwszą powojenną (a z naszej perspektywy: międzywojenną) edycję wygrał Henri Pélissier. Na mecie ujął to doświadczenie krótko. – To nie był wyścig. To była pielgrzymka.

Jak to się zaczęło

Pomysłodawcami organizacji wyścigu byli dwaj właściciele młynów lub manufaktur. Źródła nie są w tej kwestii zgodne. W tym czasie istniało już jednak kilka imprez o niezłej renomie. Sami nie byliby w stanie z nimi konkurować. Skierowali się więc do „Le Vélo”, wówczas jedynej francuskiej gazety sportowej, która… organizowała też konkurencyjne wyścigi. W liście do redakcji napisali, że chcieliby dać kolarzom możliwość potrenowania, którą miałaby być proponowana przez nich impreza. Od biura redakcji gazety, znajdującego się w Paryżu, do ich rodzinnej miejscowości. W stolicy pomysł bardzo się spodobał.

Najpierw trzeba było jednak zrobić rozeznanie. W tym celu trasę wyścigu jako pierwszy przejechał wspomniany już Victor Breyer. Jako pierwszy, bo to w dużej mierze on ją wytaczał. Mało jednak brakowało, by… imprezy w ogóle nie było. Mocny wiatr, spadek temperatury i deszcz sprawiły, że do Roubaix Breyer dotarł po prostu wyczerpany. Na tyle, że zamierzał wysłać telegram, w którym namawiałby Louisa Minarta, wydawcę „Le Vélo” do porzucenia pomysłu organizacji wyścigu. Zdanie zmienił wieczorem, gdy wziął prysznic, a następnie zjadł kolację i napił się z pomysłodawcami.

Pierwszy wyścig chciano zorganizować w Wielkanoc, ale wtrącił się kościół. I to mimo tego, że organizatorzy obiecali ponoć zorganizowanie mszy dla zawodników niedaleko linii startu. Ostatecznie więc historyczny, inauguracyjny Paryż-Roubaix odbył się w innym terminie. Druga edycja wystartowała już zgodnie z pierwotnym założeniem i przez dłuższy czas to właśnie w ten dzień przejeżdżano przez północną Francję. Widok zmęczonych zawodników mocno zresztą musiał kontrastować z atmosferą święta – Kiedy dwóch mistrzów wreszcie się pojawiło, publika biła brawo. Każdy stawał na palcach, chcąc ich zobaczyć. Prowadził Garin [późniejszy zwycięzca], a za nim jechał Cordang, przypominający figurę z błota – pisał Pascal Sergent, historyk wyścigu.

Kolejne lata istnienia wyścigu obfitowały w ciekawe historie. W 1901 roku na przykład musiał interweniować… rząd Francji. Organizatorzy zmienili bowiem „zaplecze medialne” i rozpoczęli współpracę z inną gazetą. Urażone „Le Vélo” planowało stworzyć własny wyścig Paryż-Roubaix. I tu do gry weszli politycy, którzy po prostu im tego zabronili. Trzy lata później odbyły się jednak dwie imprezy o dokładnie tej samej nazwie. Pierwsza to ta, którą doskonale znamy. Druga? 15 maja kolarze jechali wyłącznie po… welodromie w Roubaix. Dystans 265 kilometrów pokonali objeżdżając go 795 razy, po drodze walcząc o premie sprinterskie.

Do tego pomysłu już nie wrócono. Właściwy wyścig Paryż-Roubaix istnieje jednak do dziś. A 123 lata, jakie minęły od pierwszej edycji, to wystarczająco dużo, by zgromadzić mnóstwo historii z trasy.

Krowy, dyskwalifikacje i plastikowe reklamówki

Jak te o kolarzach, którzy woleli nie wychodzić z łóżek niż stanąć na starcie pierwszych edycji. Bo słyszeli o tym, jak wygląda trasa wyścigu i nie chcieli się z nią mierzyć. Wspomnieć można też Arthura Lintona z Walii, który z łóżka wyszedł, wystartował, po czym zderzył się z psem i upadł… po raz pierwszy. Potem – już bez pomocy psa – zrobił to jeszcze pięciokrotnie. Za to Josef Fischer niemal wpadł na konia, a później został zatrzymany przez krowy. Nie przeszkodziło mu to jednak w odniesieniu zwycięstwa.

Kilka lat później na starcie wyścigu pojawił się Georges Passerieu triumfator z 1907 roku. Mało jednak brakowało, by przegrał przez nadgorliwego żandarma. Ten zatrzymał go tuż przed welodromem, niedaleko mety. Publika dostała wiadomość, że Francuz dotarł do stadionu, ale długo nikt się na nim nie pojawiał. Oficer chciał bowiem sprawdzić, czy rower Passerieu spełnia wszystkie wymogi. Z tym, na którym wiele lat później jechał jego imiennik, Georges Ronnse, wszystko było za to w porządku, poza tym, że… się połamał. By więc wygrać, Belg przeniósł go przez linię mety, przy szalejącej z powodu tego widoku publiczności. Jean Maréchal z kolei, już w 1930 roku, wyścig wygrał, ale potem przesunięto go na drugie miejsce. Bo podobno spowodował upadek Juliena Vervaecke’a z Belgii. Czy tak było? Nie wiadomo. Cień na tę sprawę rzuca jednak fakt, że pierwszy z nich jechał sam, drugi był członkiem jednego z największych zespołów tamtych lat.

Z dyskwalifikacją, cztery lata później, musiał pogodzić się też Roger Lapébie. Powód? Zmiana roweru. Minęły kolejne dwa lata i znów wyścig przeszedł do historii. Wygrał Roman Maes z Belgii, tak się wszystkim zdawało. Tymczasem sędziowie triumfem nagrodzili Georgesa Speichera. Podobno mało brakowało, by wybuchły wówczas zamieszki. Ostatecznie tłum się jednak uspokoił. Prawdopodobnie najbardziej znane rozstrzygnięcie miało jednak miejsce w 1949 roku. Głównie dlatego, że potrzebnych było kilka miesięcy i dwie międzynarodowe konferencje, by wszystko uporządkować. Pierwszy na metę wjechał wówczas André Mahé, jednak oskarżono go o skrócenie sobie drogi, przez co zwycięstwo podarowano Serse Coppiemu. Mahé nie zgadzał się jednak z takim postawieniem sprawy.

Coppi zaatakował. Jego brat mu w tym pomógł, chciał, by Serse wygrał. Poczekałem chwilę, też zaatakowałem i go wyprzedziłem. Jechałem po zwycięstwo w Paryż-Roubaix. Przy wjeździe do welodromu wszędzie był tłum, ludzie blokowali drogę. Rozejrzałem się, gdzie mogę pojechać, skierowano mnie wzdłuż zewnętrznej ściany, do bramy, przy której parkowały samochody zespołów. Wtedy nie wyglądało to tak, jak dzisiaj. Wszystko było znacznie bardziej chaotyczne, cała droga była zablokowana. Mówi się, że powinienem wiedzieć, jak wjechać na tor. Ale jak masz to wiedzieć na koniec Paryż-Roubaix, po całym dniu takiej jazdy? Żandarm pokazał mi, gdzie mam jechać, więc tam pojechałem – mówił po latach.

Ostatecznie zwycięstwo przyznano więc jemu… i Coppiemu. To jedyny taki przypadek w historii wyścigu. W pobliskiej łaźni, gdzie przy każdym prysznicu znajduje się plakietka z nazwiskiem jednego ze zwycięzców, ta odnosząca się do roku 1949 nosi takie dwa.

Jeśli myślicie, że to znak czasów i dziś nic podobnego nie miałoby miejsca, to z jednej strony macie rację. A z drugiej i w późniejszych latach na trasie Paryż-Roubaix działy się równie interesujące rzeczy. Wspomnijmy choćby Thomasa Wegmüllera ze Szwajcarii, który w 1988 roku nie był w stanie powalczyć z rywalem na finiszu, bo… w rower wplątała mu się foliowa reklamówka, uniemożliwiając zmianę biegów.

Już w XXI wieku zdyskwalifikowano za to kilku kolarzy, bo przejechali przez tory kolejowe, gdy szlaban był opuszczony. – Znam zasady, tak. Nie rozumiem jednak, czemu nikt nas nie zatrzymał i dlaczego nic nie powiedziano nam w ciągu tych ostatnich 10 kilometrów, które jeszcze potem przejechaliśmy. Dopiero, gdy szliśmy na dekorację, dotarła do nas wiadomość o dyskwalifikacji. Cancellara zasłużył na wygraną, ale sam zawsze będę uważać, że byłem drugi. Nieważne, że mnie zdyskwalifikowano – mówił później Leif Hoste „L’Equipe”.

Czy i w tym roku będziemy świadkami podobnych historii? Przekonamy się na trasie. A skoro dotarliśmy do naszych czasów, warto zadać sobie jedno pytanie.

Kto wygra?

Z całą pewnością nie Polak. Na starcie pojawi się ich trzech: Łukasz Wiśniowski, Kamil Gradek i Maciej Bodnar. Ten ostatni przez „piekło” przejedzie już ósmy raz, tradycyjnie w roli pomocnika Petera Sagana, jednego z byłych zwycięzców, którzy pojadą i w tej edycji. Tych zresztą też jest trzech. Obok Słowaka to John Degenkolb z ekipy Trek-Segafredo i Greg Van Avermaet, jadący w barwach CCC Team. To wśród nich należy upatrywać głównych kandydatów do wygranej i zabrania do domu kostki bruku – trofeum, przyznawanego najlepszemu kolarzowi wyścigu od 1977 roku.

– Kilku jest w tym roku kolarzy, którzy mogą wygrać Paryż-Roubaix. Jest nieobliczalny Sagan, są Zdenek Stybar, Sep Vanmarcke czy Aleksander Kristoff. No i jest też Greg Van Avermaet. Fajnie byłoby zobaczyć zawodnika polskiej grupy jako zwycięzcę. Widać, że Greg jest w tym sezonie w formie, a Paryż-Roubaix to taki wyścig, który chyba najbardziej mu odpowiada. Jeśli będzie tu mocny w końcówce, to jest w stanie wygrać nawet samotnie. Bo ten wyścig często się tak rozgrywa – nie na welodromie, tylko wcześniej – mówi nam Adam Probosz.

Sam Van Avermaet zna smak wygranej w Paryż-Roubaix i ma swoją plakietkę na ścianie jednego z tamtejszych pryszniców. Po triumf sięgnął przed dwoma laty i chętnie zrobiłby to raz jeszcze. Często powtarza, że kocha ten wyścig. Nazywa go „wyjątkowym” i mówi, że takim był dla niego jeszcze zanim w nim zwyciężył. A od tamtego czasu na stałe ma go w sercu. I chciałby wygrać jeszcze raz, bo podobno żaden inny start nie może się z tym równać.

Z grona wspomnianych zawodników – pomijając zwycięzców z poprzednich lat – nieprzewidywalny powinien być Stybar. Niedawno chorował, brakowało mu siły w nogach. Wcześniej jednak wygrał Omloop Het Niewusblad i E3 BinckBank Classic. Świetnie też spisywał się na trasie Mediolan-San Remo. Jeśli będzie zdrowy, może naprawdę namieszać na francuskich brukach. Podobnie jak Sep Vanmarcke, który o zwycięstwo w Roubaix walczy od lat, zdarzyło mu się nawet dojechać na drugim miejscu, ale do tej pory nie wygrał monumentu. Nie tylko tego konkretnego – żadnego. Też miał niedawno problemy zdrowotne, przeszkadzał mu uraz kolana. Z tym sobie jednak już poradził i dziś na trasę powinien wyjechać świeży, chętny do zgarnięcia pamiątkowej kostki bruku.

Kristoff to z kolei urodzony sprinter. I to jego największe przekleństwo, gdy przychodzi do rywalizacji w Paryż-Roubaix. Bo jak już powiedziano: ten wyścig lubi rozstrzygać się wcześniej. A gdy tak się dzieje, Norweg często zostaje z tyłu. Jeśli jednak na welodrom wjedzie w prowadzącej grupie, powinno się zwrócić na niego uwagę. Jeśli.

To faworyci. A co z czarnymi końmi? Paryż-Roubaix to w końcu wyścig, który kocha koronować wielkich mistrzów, ale uwielbia również niespodzianki. – Tak, zdarzały się zaskoczenia. Bardzo chętnie zobaczyłbym takie, jak w 2016 roku, gdy wygrał Matthew Hayman. On sam nie mógł wtedy uwierzyć, że na finiszu ograł wielkiego Toma Boonena [Belg jest jednym z dwóch kolarzy, którzy czterokrotnie, najwięcej w historii, razy wygrywali Paryż-Roubaix, drugim jest Roger de Wlaeminck – przyp. red.]. To była edycja, która naprawdę mi się podobała – mówi nam Adam Probosz.

Do grona tych, którzy mogą zaskoczyć, z pewnością zaliczyć należy Olivera Naesena czy Nilsa Politta. Obaj zajmowali już na trasie Paryż-Roubaix miejsca w najlepszej dziesiątce, obaj mogą powalczyć o więcej. Podobnie jak Wout van Aert, kolarz przełajowy, który bardzo dobrze poradził sobie na brukach E3 i potrafi świetnie finiszować. Jego kariera spoza szosy na kamienistych drogach północy Francji może być tylko atutem. Znacznie bardziej doświadczeni od niego są za to Heinrich Haussler, Imanol Erviti czy André Greipel. Wszyscy mają bowiem dobrze ponad trzydziestkę na karku i wielkie doświadczenie, które na trasie kolarskich monumentów bardzo się liczy.

Pierwszy z nich to walczak i gość, który zdawał już na podium wielkich jednodniowych wyścigów. Jego kariera po 30. roku życia prezentuje się naprawdę solidnie. Czy stać go na zwycięstwo w tak prestiżowym wyścigu? Trudno powiedzieć, ale samo to, że mówi: „kocham ten wyścig, a ostatnio złapałem naprawdę dobrą formę”, może pozytywnie nastrajać w kwestii szans Australijczyka na niezły wynik.

Erviti to z kolei „gregario”, fantastyczny pomocnik, który niejednokrotnie był nieocenionym kompanem Alejandro Valverde czy Nairo Quintany. Wiosną jeździ jednak monumenty, ale rzadko zajmuje w nich wysokie pozycje. Do Roubaix dojeżdżał jednak aż 14 razy, ma potrzebne doświadczenie, zna trasę i wie, czego ten wyścig wymaga. Może pokusić się o sprawienie niespodzianki.

Greipel? Ostatnio mówił, że zatracił sprinterski instynkt, ale to gość, który wygrał w swej karierze 11 etapów Tour de France, 7 na Giro i 4 w hiszpańskiej Vuelcie. Do tego ma na koncie kilka wyścigów jednodniowych i brązowy medal mistrzostw świata. Jasne, w monumentach raczej nie odnosił sukcesów, do Roubaix dojeżdżał co najwyżej na siódmym miejscu. Ale takiego gościa skreślać po prostu nie można.

Inna sprawa, że Paryż-Roubaix to taki wyścig, w którym o wszystkim zadecydować może po prostu szczęście. Nie umiejętności, nie doświadczenie, nie forma. Łut szczęścia lub nieco pecha. Kraksa, foliowa reklamówka, pies wybiegający na trasę, pociąg. Było tego mnóstwo na przestrzeni lat. Przekonamy się, co tegoroczna edycja dopisze do historii wyścigu.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...