– Uwierz mi, miałbym dużo do powiedzenia na temat hejtu, jaki mnie spotkał w czasach największej popularności, w latach 2003-2007. Miałem mnóstwo fanów, ale zdarzały się na koncertach takie incydenty, że leciały w moim kierunku kamienie. Przychodzili dresiarze i mnie wyzywali. Automatycznie młodzież, która chciała się bawić, traciła dobry nastrój, bo kilku debili postanowiło go zepsuć.
Jacek „Mezo” Mejer w pierwszej dekadzie XXI wieku był w środowisku polskiego hip-hopu postacią budzącą ogromne kontrowersje. Wielu powie wręcz, że swoimi decyzjami sam się z niego wypisał. No bo gdyby istniał dekalog truskulowego rapera, on klękając w konfesjonale wymienić musiałby wszystkie grzechy główne. Gdy hip-hopowcy uciekali od deklaracji politycznych sympatii, on zaangażował się w kampanię SDPL, do której użyczył jednej ze swoich piosenek. Romansował, aż wreszcie wszedł w związek z popem.
Z Jackiem spotkałem się w poznańskiej „Plazie”. Opowiedział mi o mierzeniu się z hejtem. O byciu wypchniętym poza nawias przez środowisko. O słynnym beefie z Mesem też. Ale i o tym, jaką wolność dało mu wyjście poza ówczesne hip-hopowe ramy i co dziś daje mu szczęście. Dużo szczęścia, bo choć poruszaliśmy trudne tematy, to przez większą część rozmowy na jego twarzy dominował szeroki uśmiech.
– Czasami miałem z tym problem, ale dziś jestem z tego dumny, że jako raper potrafiłem stanąć w opozycji do nurtu wiecznego buntu, narzekania. Większość raperów robi kapitał, karierę na punktowaniu tego, co jest w rzeczywistości złe. Jasne, to jest cenne, bo trzeba mówić o rzeczach, które są złe. Ale jakbyś zapytał większości z nich, co proponują w zamian, to kończy się rozmowa. A jeśli zaczniesz szukać rozwiązań – to jest trudniejsza misja. Ja się ją starałem zawsze podejmować. Przez to zyskałem dużo wśród ludzi, którzy dotarli do mojej muzyki nawet nie słuchając hip-hopu, bo to był przekaz bardziej uniwersalny. A straciłem wsród twardogłowych, według nich nie miałem już takiej… street credibility. Ulicznej wiarygodności. Cokolwiek to jest. Ale myślę, że było warto zapłacić tę cenę. Nie jestem idealny, nie wszystko, co w karierze i życiu zrobiłem, było idealne. Ale myślę, że pokazałem jako jeden z pierwszych, że raper nie musi być stereotypowo odbieranym człowiekiem wiecznie niezadowolonym, zdolinowanym, walczącym z systemem. Nawijającym o złej stronie życia. Choć dziś ten nurt jest już tak szeroki, że znajdziesz rapera nawijającego na każdy temat.
Wiele lat temu mówiłeś, że rap to posąg z niejednej bryły, dopiero teraz widać, jak różne może być to, co wrzuca się do worka z napisem „rap”.
– Dzisiaj rap jest w zasadzie w mainstreamie, więc mnóstwo ludzi to robi, na różne sposoby.
Myślisz sobie, że gdybyś dziś poszedł w „hip-hopolo”, „pop rap”, czy jakkolwiek to nazywać, a nie zrobił to w połowie poprzedniej dekady, twój odbiór byłby inny?
– Łatwiej by to przeszło. Zauważam artystów, którzy wtedy mnie tępili, a dziś wyznają moją filozofię z tamtych czasów. To mnie bardzo ciekawi… (śmiech) Mam dziś z tego lekką satysfakcję, ale pewne rzeczy, które wtedy przeżyłem, nie były miłe. Ostatnio występowałem na koncercie „Artyści przeciwko nienawiści”. Uwierz mi, miałbym dużo do powiedzenia na temat hejtu, jaki mnie spotkał w czasach największej popularności, w latach 2003-2007. Miałem mnóstwo fanów, ale zdarzały się na koncertach takie incydenty, że leciały w moim kierunku kamienie. Przychodzili dresiarze i mnie wyzywali. Automatycznie młodzież, która chciała się bawić, traciła dobry nastrój, bo kilku debili postanowiło go zepsuć. Kapuściński w jednym ze swoich lapidariów napisał coś takiego, że jeden cham wystarczy, żeby zepsuć imprezę stu kulturalnych ludzi, a jeden kulturalny człowiek nigdy nie wpłynie na stu chamów. Niestety, taką mamy asymetrię.
Czujesz się niesprawiedliwie oceniany jako muzyk?
– Prawda jest taka, że etykiety, które dostajemy, możemy próbować zmieniać, ale zawsze będą się nas trzymać. Jak zapytasz o Wodeckiego, 90% ludzi od razu powie: „Pszczółka Maja”. On sam kiedyś powiedział „każdy z nas ma swoją Pszczółkę Maję”. Łatkę, która go określa, a której niekoniecznie by chciał przy swoim nazwisku. Także do końca życia pewnie będę żył z etykietą hip-hopolowca. Trudno. Ale pewne rzeczy są obiektywnie niesprawiedliwe. Na przykład w Wikipedii mam notkę „w środowisku hip-hopowym jest powszechnie utożsamiany z komercjalizacją i spłyceniem przekazu muzyki hip-hopowej w Polsce”. Uważam, że encyklopedia nie powinna dawać takich informacji. Przypis mówi, że ktoś użył takiego określenia w artykule Onetu z 2005 roku. Po pierwsze minęło czternaście lat, po drugie to jest opinia wartościująca, czy ktoś ma teksty płytkie czy głębokie. Nie chcę się przechwalać, ale myślę, że mimo wszystko moje teksty są mądrzejsze niż teksty 90% sceny hip-hopowej. Ale przez to, że były w pewien sposób popularne, weszły w szufladę z napisem „komercjalizacja”, „uproszczenie treści”. To mnie osobiście boli i szczerze, to nie mam pojęcia, jak zmienić takie hasło na Wikipedii. Bo niby Wikipedię piszemy wszyscy, ale ja nie mogę napisać, że się z tym nie zgadzam i zostanie to sprostowane. Więc jeśli czyta nas ktoś, kto ma sensowniejszą definicję tego, co robi Mezo, bardzo proszę o przesłanie tego do odpowiednich osób (śmiech).
Sebastian Muliński z hip-hop.pl pisał swego czasu, że za szybko wprowadziłeś hip-hop na salony, bo wystąpiłeś w Opolu, w Sopocie.
– I zdobyłem dzięki temu coś, ale zapłaciłem za to cenę. W tamtych czasach to była duża cena. Dziś nikt już się nie burzy, że Peja idzie do Agenta czy że Otsochodzi jest grany w Esce. Ja kiedyś musiałem się tłumaczyć, że jestem grany w Esce! Mam nawet o tym wers: „Czy to rap jeszcze? Czemu grają cię na Esce? Biorę majka, nawijam, pierdolę resztę. Nie wierzcie zazdrosnym dziwkom, nadal będę robił swój radosny hip-hop”. Musiałem się tłumaczyć z czegoś, z czego dziś każdy się cieszy, bo tak reagują raperzy, jak gra się ich w Esce czy w jakimś komercyjnym radiu. No ale takie były czasy.
Mezo, Kasia Wilk, Tabb na 44. Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej Opole 2007
Mówiłeś w jednym z wywiadów „przylgnęła do mnie łatka artysty popowego, przez co trudno mi się przebić z numerami, które uważam za bardziej wartościowe, trochę trudniejsze”.
– Numer o Poznaniu ’56, kawałek „Spirala nienawiści”, w który włożyłem wiele serducha – i w tekst, i w klip. Przez to, jak byłem i jestem postrzegany, one gdzieś zaginęły.
Środowisko wyrzuciło cię poza nawias?
– Na początku było to bolesne, ale później, około roku 2005, 2006, uznałem, że luzuję i robię swoje. Ktoś będzie chciał, to posłucha, uniesie się ponad etykiety i uprzedzenia. A kto nie, i tak nie zrozumie. Ale nadal czasami zadaję sobie pytanie, czy chciałbym dziś być w środowisku hip-hopowym. Jeździć po hip-hopowych imprezach, spotykać się z wszystkimi składami. Generalnie uważam, że to, co mam dzisiaj, jest dla mnie ważniejsze. Pozytyw jest taki, że jako totalny heretyk mam więcej wolności, nie muszę grać pod jakiś stereotyp. Mogę działać poza środowiskiem. Ale z drugiej strony czasami boli mnie to, że coś jednak straciłem. Przez to, że nie jeżdżę na te imprezy, to nie spotykamy się już w gronie raperów, w którym a to było trochę rywalizacji, a to współpracy. To stymulowało do postępu. A ja w pewnym momencie, już będąc poza nawiasem, poczułem, że czy użyję trochę lepszych rymów, czy trochę gorszych, to i tak już nic nie zmieni. Przestałem się interesować tym, żeby być technicznie coraz lepszym raperem. Bardziej szedłem w to, żeby mieć jakieś przesłanie. Na tym na pewno trochę straciłem. Jak posłucham sobie swoich rymów sprzed kilkunastu lat, to mówię: „kurde, technicznie byłem lepszy niż dzisiaj”.
To było ostre cięcie? W jednym momencie wypadasz z obiegu i nagle koledzy ze środowiska już nie są kolegami?
– To nie nastąpiło z dnia na dzień. To był roczny, dwuletni proces. Ci, którzy nie chcieli mieć kontaktu, przestali się kontaktować. Niektórzy robili to bardziej ostentacyjnie, w jakichś tekstach umieszczali swoje negatywne opinie. Ale nadal zachowałem grono ludzi, którzy byli przy mnie i są do dzisiaj. Do teraz spotykam się raz na kwartał na piwo ze starą gwardią. Z Doniem, Liberem, Owalem, który już od dziesięciu lat nie rapuje, a z którym w latach do 2007 jeździłem zawsze na koncerty. On był moim hypemanem, ja jego. To było zabawne, na koniec kariery Owala było tak, że ja jechałem jako jego hypeman, ale ludzie jak widzieli, że Mezo jest hypemanem Owala, czuli, że coś tu nie gra, że tak nie wypada (śmiech). Trzymamy się z tymi ludźmi, z którymi zaczynaliśmy. Mimo całego zgiełku, różnych perturbacji. A niektórzy zachowują się jak politycy. Słyszałem, że w sejmie podobnie – prawica i lewica piją ze sobą równo, a jak telewizje odpalają kamery, to zaczyna się gra nienawiści.
Trzeba utrzymywać pozory.
– Ale niektórzy potrafią zachować się jak dorośli ludzie. Na przykład w Suchym Lesie, gdzie mieszkam, chodząc na siłownię często spotykam Palucha. Nie jesteśmy kumplami, przypuszczam, że on swego czasu coś na mnie nabluźnił, żeby się trochę uprawilnić, ale potrafi powiedzieć „cześć”, nie patrzymy na siebie spode łba. Rok temu biegałem, spotkałem Gurala, jechał akurat na rowerze. Zaczepił mnie, powiedział, że słuchał „W tlenie”, że dobre flow, fajny numer. Miło, nie? Mimo że nie jesteśmy kumplami, to sam zagaił. Są pozytywne zmiany.
Oprócz tworzenia muzyki odbiegającej od panującego wtedy kanonu hip-hopu, dostało ci się też za piosenkę „Ważne” w kampanii Marka Borowskiego. Kiedyś tak wkurzałeś się na pytanie o ten spot, że potrafiłeś przerwać wywiad, zarzucić chłopakowi, który o niego spytał, że się nie przygotował do rozmowy.
– W tamtym czasie program SDPL odzwierciedlał moje poglądy. Ja jestem absolwentem politologii, Marka Borowskiego znałem od wielu lat. On był dla mnie w tamtym czasie naprawdę dobrym kandydatem na prezydenta. Inna sprawa, czy powinienem wtedy angażować się w jego kampanię polityczną jako artysta popularny. Polityka zawsze wzbudza dużo negatywnych emocji, a ja nie zdawałem sobie sprawy, że zapłacę za to tak wielką cenę. Nie pomyślałem o tym, że ludzie, którzy przychodzili na moje koncerty, nagle zaczną myśleć: „aha, on wspiera tego, więc pewnie nie lubi tego”. Było z tego powodu dużo negatywnych reakcji na moją osobę. Ale ja wtedy byłem w zgodzie z sobą i do dziś nie wstydzę się tego, że wspierałem Marka Borowskiego.
W czasach, gdy rap bardzo chciał być apolityczny, zrobiłeś coś niedopuszczalnego.
– Stworzyłem miękkie podbrzusze. Łatwo było we mnie walić, wszyscy dostali na tacy słaby punkt. Pod tym względem wizerunkowo i marketingowo nie był to dobry ruch. Ale pod kątem poglądów… Nigdy nie powiedziałem sobie „kurwa, ten Borowski, to był taki przypał, a ja sprzedałem mu piosenkę”. Nie, to nie było tak. Rozmawialiśmy z Markiem Borowskim, to był w pełni świadomy wybór, zgadzałem się z jego polityką.
Zauważ, że raperzy nadal nie ujawniają swoich poglądów politycznych, mimo że przecież je mają. Naprowadzają, między wierszami wyczytasz wiele rzeczy, ale zazwyczaj nie opłaca się z tym afiszować. Ja dziś już się nie afiszuję, bo wiem, z czym to się wiąże i nie chcę wzbudzać negatywnych emocji. Może kiedyś wejdę do polityki, tak na dobre, ale jeśli już, to po zakończeniu kariery muzycznej. To mój wniosek z tamtej lekcji.
Słucham twoich pierwszych trzech płyt, zarazem tych najpopularniejszych. „Mezokracji”, „Wyjścia z bloków” i „Eudaimonii” z wrażeniem, że na każdej z nich jesteś jako podmiot liryczny inną osobą, kierowaną innymi emocjami. Jakbyś cały czas szukał pomysłu na swoją narrację. Na której z tych płyt najbardziej odsłoniłeś siebie, Jacka Mejera?
– „Mezokracja”, to jest absolutna świeżość. To jest jej największą wartością. Zero kunktatorstwa, rozkminiania: czy to będzie płyta popularna, czy będą ją grać w radiu. Byłem totalnym świeżakiem, który miał maksymalną zajawkę. Nigdy później już nie miałem tak przeogromnej pasji do tego, co robię. Nie wiedziałem, czym jest rynek, jaka jest ciemna strona tego biznesu. Więc jak taki szczeniaczek, który jest gotowy na każdą misję, zrobiłem płytę. Ona okazała się dużym komercyjnym sukcesem, mogłem dzięki niej zacząć grać koncerty w całej Polsce. Wiadomo, wcześniej grałem coś lokalnie, jakiś support. Plus jeździłem z Peją jako jego support, co dziś wydaje się kosmicznie zabawne. Po tej płycie dostałem potężną falę pozytywów, ale i całkiem sporą falę negatywów.
Przede wszystkim za „Aniele”.
– Ale wiesz co? Jak po wydaniu „Mezokracji” grałem koncerty stricte hip-hopowe, to mam w głowie taki obrazek: wszyscy zatwardziali hip-hopowcy, ubrani „na szeroko”, a przy „Aniele” bawili się jak przy truskulowym numerze. To była po prostu piosenka, która wpadała w ucho i póki nie dostała etykiety, że słucha jej pani z warzywniaka i w ogóle jest w Esce, to wszyscy ją kochali. Potem niestety ta sama płyta została podpięta pod pop, pod hip-hopolo. Zresztą samo hasło „hip-hopolo” stworzyli ludzie, którzy zazdrościli, potrzebowali oczyszczenia samych siebie. „My jesteśmy prawdziwi, a to co się tam dzieje, rosnąca popularność kogoś innego, jest czymś złym”. Wtedy mnie to bardzo bolało, dziś mam już do tego zdrowy dystans.
Płyta „Wyjście z bloków” była w pewnym sensie reakcją. Po pierwsze chciałem udowodnić, że nie jestem pierwszym lepszym znajdą z castingu podstawionym przez firmy fonograficzne, które chciały na tym zarobić. Że to, co robiłem jest autentyczne. Dlatego na „Wyjściu z bloków” jest dużo numerów pokazujących, że to jest prawdziwa zajawka. Swoją drogą jak popatrzysz na tę płytę z dzisiejszej perspektywy, to jest tam naprawdę sporo truskulowych numerów. Jakby nie była ta płyta podpisana „Mezo”, tylko jakiś truskulowy raper – podstaw sobie kogo chcesz, nie chcę dawać przykładu by nie wchodzić w szersze polemiki – to wszystko byłoby na miejscu. Ta płyta jest naprawdę bardzo hip-hopowa, pokazuje moją zajawkę do rapu jako formy rywalizacyjnej, autentycznej. Jakkolwiek słabe jest dziś to słowo.
Minęły dwa lata i kompletnie inna płyta. „Eudaimonia” była pełna życiowych rozkmin.
– To był kolejny przełom w moim życiu. Uznałem, że nie ma co udowadniać komukolwiek czegoś na siłę, przestałem walczyć o środowisko hip-hopowe. Stwierdziłem, że mam to w dupie. Robię swoje, co mi w duszy gra. A wtedy miałem w duszy rewolucję rodzinną, urodziła mi się córka, żyłem bardziej domowo.
„Nieśmiertelność” jest w całości o twojej córce, Zuzie.
– Dokładnie. Choć jak słucham tej płyty dziś, to nie uważam, że byłem wtedy w szczególnie dobrej formie, jeśli chodzi o rap, technicznie. Ale jest na niej dużo filozoficznych, życiowych rozmyślań, bliższych dojrzałemu myśleniu. Sama nazwa płyty, „Eudaimonia”… Jak mój wydawca to usłyszał, pierwsze jego słowa to: „Chłopie, kurwa, trudniejszych słów w słowniku nie było?! To przecież jest dramat!”.
Tytuły kawałków też były pod tym względem konkretne. „Nieśmiertelność”, „Tabula rasa”, no i oczywiście „Sacrum”.
– No właśnie, „Sacrum”. Wiesz, może i ta płyta jest nierówna, ma lepsze i gorsze momenty, ale udało się na niej wykreować popowy hit, który był grany absolutnie wszędzie. A przy tym ma naprawdę niegłupi tekst. Ktoś może powiedzieć, że się przechwalam, że napisałem mądrą piosenkę. Ale to, że ona dzisiaj, prawie półtora dekady po premierze, nadal jest w kanonie polskiej muzyki i ludzie nadal chętnie słuchają jej na koncertach, ba – jestem zapraszany, by zagrać właśnie „Sacrum”, to mówi samo za siebie. Ona po prostu niesie mądry przekaz życiowy. Nie jest łatwo zrobić hit, nawet jeśli mówilibyśmy o hicie disco polo.
Wszystkim wydaje się, że napisać prosty tekst, który porwie tłumy, to łatwizna. Gdy zagadniesz o to muzyka disco polo, to powie ci, żebyś wziął kartkę i taki napisał. I nagle okazuje się, że nie jest to takie proste. Coś takiego powiedział kiedyś Zenek Martyniuk.
– Uwierz mi, 90% ludzi, którzy krytykują popowe hity, po cichu bardzo chciałoby samemu tego hita mieć. Ale to wcale nie jest tak, że napiszesz „zakochałem się, coś tam, coś”, o miłości, jakiś tani tekst pod publikę, a publika to kupi. Musi być w hicie coś takiego, co jest bez recepty. Co mieści się w pojęciu popowego hita, ale jest czymś świeżym. Na co nikt wcześniej nie wpadł, by ugryźć to z tej strony. Przyznaję się dziś bez bicia, wielokrotnie po „Sacrum” chciałem zrobić jeszcze raz coś takiego jak „Sacrum”.
Krótko mówiąc – pisać na patencie „Sacrum”?
– Dokładnie, pisać na receptę. Zrobiłem kilka piosenek z tą myślą, były dość udane, ale żadna z nich nie przebiła się tak jak oryginał.
„Zemsta”?
– „Zemsta” może nie, ona była piosenką bardzo emocjonalną, miłosnym storytellingiem. Ale mogę przyznać, że na przykład piosenka z Hanią Stach, „Na nowo”, była z recepty „Sacrum”. Nie mówię, że usiadłem i rozkminiałem ją technicznie tak, by jak najbardziej przypominała pierwowzór. Nie, też starałem się, by była ona autentyczna. Ale czułem, że to jest trochę odgrzewany kotlecik. Mimo że ludziom się ona podoba, ma ładnie ponad milion wyświetleń na YouTube, jest okej. Czy piosenka „Niepodzielni” z Sarą Pach, która jest dość świeża, bo sprzed trzech lat. Posłuchałem jej po jakimś czasie od wydania i pomyślałem sobie: chyba trzeba szukać gdzie indziej, bo to jest ten sam patent. Było sentymentalnie, nieco pesymistycznie. Łapię się na tym, że im jestem starszy, tym bardziej melancholijny się robię, przemawia przeze mnie gorycz. Kiedyś byłem tym szczeniaczkiem z puszystą sierścią, gotowym by ruszyć w każdej chwili na nową misję, a teraz jestem starszym pieskiem, który zastanowi się dwa razy, czy ta kość jest warta podejścia.
Mając na koncie tak na oko około dwieście kawałków, ciężko jest usiąść i napisać coś nowego bez przeświadczenia: cholera, ale ja już to napisałem raz i drugi, po co ględzić o tym po raz kolejny?
– Jest to paskudne, tym bardziej że język, liczba słów jest ograniczona. Co wezmę jakiś rym, to nachodzi mnie refleksja: to już było. To było w 2005, to w 2007. Czasami jak siedzę nad kartką dwie, trzy godziny, to w końcu myślę sobie: „Ten rym już był? Co z tego, że był. Jeszcze raz!” (śmiech). Jak powtórzysz rym, ale dasz go w innej historii, to przecież jest okej.
W sumie łatwo wziąć artystę i po przesłuchaniu kilku piosenek stwierdzić, do jakich słów ma słabość. Taco Hemingway sam przyznawał w książeczce dodanej do płyty „Soma 0,5 mg”, że nadużywa słowa „pokolenie”, bo jest lekkie, wdzięczne.
– Są pewne kalki, schematy. Język nie jest z gumy, w pewnym momencie człowiek musi się powtórzyć. Rap mocno bazuje na zabawie słowem i jeśli ta zabawa trwa dwadzieścia lat, to trudno nie wpaść w tę pułapkę, ale trzeba próbować.
Widziałem badania Michała Sawki sprzed paru lat, według których liczba unikalnych słów w twoich piosenkach jest jedną z najwyższych, przed tobą był tylko Tau. Z czego to wynika?
– Nie wiem. Może łapię nieco słownictwa przez czytanie książek, może trochę to przez to moje „eudamonizowanie”.
Kiedy ty się wybijałeś, panował stereotyp, że raper to prosty chłopak z bloku, który sięgając do łaciny nie robi tego po tabula rasę tylko po kurwę.
– Rap wywodzi się z nizin społecznych, jasne. Ale jak spojrzysz dzisiaj na najbardziej popularnych raperów – Taco, Quebo – to są chłopaki po UW. Czyli coś w głowie mają. To jest trochę tak, że oni wybierają sobie kreację rapera, ale to równocześnie bardzo ogarnięci ludzie. To, że studiowali na dobrych uczelniach sprawia, że mają dziś umiejętność kształtowania wypowiedzi. Nie powiem, że receptą na bycie dobrym raperem jest skończenie szkoły wyższej. Nie jest tak. Możesz zdać dobrą szkołę, a możesz przeżyć szkołę życia, jak choćby Peja. Nie szukaj w rapie Peji wyrafinowania słownego, ale historii opartej na prawdziwych doświadczeniach.
Real talk w całej okazałości.
– Dziś słucham rapu Białasa, to też czuję u niego szorstką, uliczną gadkę. Ale widzę też mega wirtuozerię, jeśli chodzi o operowanie słowem i tekstem. Mogę nie zgadzać się z przesłaniem, ale nie skrytykuję tego, że jest słabe. Nie jest. Uliczny rap kilkanaście lat temu był słaby technicznie, bazował na przesłaniu twardego ulicznego życia, ale jednocześnie rapowane to było tak kwadratowo, że łatwo mi się to krytykowało. Dzisiaj jak słyszę Białasa, mówię sobie: wow, uliczny rap w Polsce jest na bardzo wysokim poziomie technicznym.
Jako weteran sceniczny patrzę z kolei krytycznie na falę trapowych piosenek i wydaje mi się, że większość raperów jest bardzo materialistyczna, co gorsza materialistyczna bez ogródek. Bardzo dużo braggi, kalka ze Stanów, tłumaczenie amerykańskich tekstów. Ale z drugiej strony jak pomyślę o formie, to mimo wszystko jest nawet ciekawe. Wokodery, przekształcanie dźwięków, mruczenie pod nosem. Jeśli ujmiesz w fajną formę dobrą treść, może to być niezłe. Otsochodzi, Young Igi – słuchając tego czuję, że to młode chłopaczki, którym jeszcze zmieni się myślenie, będą nawijać o czymś innym. Ale jako forma ich twórczość jest ciekawa. Nie zdziadziałem do tego stopnia, by tylko marudzić „za naszych czasów to był prawdziwy rap, było tylko dwóch w klasie, którzy tego słuchali, a teraz to połowa dzieciaków”.
Mezo podczas Eska Music Awards 2004
Nie chciałeś eksperymentować z nową falą, spróbować wymyślić się w jakiś sposób na nowo?
– Nie siedzę w tym, nie mam kolegów, którzy tak rapują, nie chodzę na tego typu koncerty, więc i inspiracja tym jest zbyt mała, żebym poczuł ze szczerością, że mógłbym się w tym odnaleźć. Ale nie twierdzę, że na pewno nie zrobię niczego takiego. Zbieram teraz bity, nie mam deadline’u na nową płytę, działam spontanicznie. Myślę sobie, że w najbliższych miesiącach chciałbym wydać dwa-trzy numery. Mam wśród bitów takie, w których mógłbym podejść pod trap, pod różne inne formy. Być może, jak uda mi się napisać tekst, który nada się na to, żeby go nagrać w takim stylu… Nie mówię nie.
Jednym z kawałków na albumie „Herezje” sprzed niemal dziesięciu lat jest „Branża wykańcza”. „Poznałem ten świat zza kulis i zabolało jakby w mordę dał sam Lennox Lewis”. Teraz tym bardziej musisz się czuć wykończony?
– Są momenty, gdy czuję się zmęczony. Ale zawsze zadaję sobie wtedy pytanie: czy ktoś mnie zmusza do tego, by tu być, by to robić? Żeby zmagać się z tą branżą.
Branżą, czyli?
– Konkurującymi ze sobą ludźmi, którzy często bywają fałszywi. Co tu dużo mówić, rynek muzyczny jest przepełniony hipokryzją, szczególnie środowisko około hip-hopowe. Można mówić wiele dobrego o hip-hopie, o ludziach, którzy to robią, że ten nurt się fajnie rozwinął. Ale wiele jest w tym wszystkim nienawiści, patologii, hejtu, który czasami bywa zabawny…
Lekko napisane dissy są często lepsze niż kolejne kawałki o życiu.
– Tylko czasami idzie to za daleko, jest poniżej pasa. To mnie przytłaczało. W takich chwilach padało właśnie to pytanie: czy ktoś mnie zmusza, żebym robił to, co robię? Pozwalałem sobie na myślenie, że w każdej chwili mogę to rzucić i pisać książki, zostać trenerem biegania, fryzjerem. Kimkolwiek. Codziennie możesz przestawić swoje życie na inne tory z całym pakietem korzyści i konsekwencji. To, że nadal robię muzykę oznacza, że wciąż potrafię czerpać z tego osobiste korzyści, wyciągać dobre przeżycia. No i zarabiać. Biorę ten cały pakiet, łącznie z branżą, która momentami, jasne, wykańcza i bywa wkurzająca. Gorszym bagienkiem od showbiznesu jest już tylko bagno polityczne, jeśli chodzi o hipokryzję, kopanie pod sobą dołków. To jest dziedzina, którą każdy krytykuje, a jednocześnie mam wrażenie, że każdy chciałby być na miejscu artysty. Panuje wyobrażenie, że to życie jest usłane różami, że wszystko przychodzi łatwo.
A tak nie jest?
– Popularność zabiera prywatność. Prawie wszystko, co przeżywam, uzewnętrzniam na płytach. Czasami dopisuję do tego wątek fabularny, ale sporo zdradzam ze swojego życia. „Sacrum” to jest przekazanie mojego stanu ducha w momencie, gdy urodziło mi się dziecko. Wtedy czułem powagę sytuacji. Byłem rozmarzony. Ta piosenka oddała stan ducha, szczęście rodzinne. A na przykład „Kryzys” pisałem tuż przed rozwodem, jest w nim dużo wątków z mojego życia. Oczywiście jest to ubrane w jakąś historię. Zdarzało się, że znajomi pytali: kto kogo zdradza w tym teledysku. „Stary, tak do końca sam nie wiem! Nie doszukuj się tego, żeby tam wszystko się zgadzało z naszym życiem”. Tam są pewne emocje, ktoś może się pod tą historią podpisać bardziej, ktoś mniej. Ale czuję, że mocno się odkryłem.
Czasami tęsknię przez to za prywatnością. Ale z kolei mogę sobie powiedzieć: „Stary, weź sobie tę prywatność, zaszyj się w Bieszczadach i już nic nie nagrywaj. Będziesz miał prywatność, zobaczymy, czy będziesz szczęśliwy”. Nie wiem, czy bym był. Boję się, że nie. W artystycznym świecie istnieje taka zabawna sprzeczność. Najpierw starasz się wszędzie pokazać, sprzedać swoją historię. A potem cierpisz, zakładasz ciemne okulary, ukrywasz się przed ludźmi, by cię nie rozpoznawali. I jeden, i drugi stan ma swoje wady i zalety. Dlatego często szukam czegoś pośrodku. Momentu, gdy jest nieco popularności, rozpoznawalności, gdy czujesz że twoja muzyka jest ludziom potrzebna, coś im daje. Ale gdy też możesz spotkać się – tak jak my teraz – w kawiarni w środku centrum handlowego i nie osaczają nas co chwilę nastolatki. One są teraz u Kwiatkowskiego (śmiech).
Czułeś kiedyś, że przekroczyłeś granicę, że w którejś piosence obnażyłeś się aż za bardzo?
– Nie, chyba nie. Czasami napiszę rym, o którym wiem, że mógłby za bardzo dotknąć moją rodzinę, ale od razu go skreślam i próbuję znaleźć coś innego. Jak słucham niektórych współczesnych raperów, to widzę, że niektórzy są do bólu szczerzy i nie wiem, czy przez to ich prywatne życie mocno nie ucierpiało. Są piosenki, w których czuję, że byłem bardzo blisko granicy, ale nigdy jej nie przekroczyłem. Na przykład piosenka „Święty spokój” ma w sobie bardzo dużo życiowej szczerości. Choćby dlatego nie gram jej na jakichś festynach, gdzie latają balony, jest sielankowa atmosfera. Bo czuję, że to nie czas i miejsce. Ale gdy wiem, że na koncercie publika przyszła specjalnie na mnie, jest bardziej wyrobiona, wtedy tak. To jest okej.
Ostatnio w ogóle miałem propozycję, żeby spisać swoje wspomnienia, może w formie książki, ale uznałem, że nie jestem na to gotowy. Nie chciałbym wchodzić w bardzo prywatne rzeczy. Może kiedyś uznam, że byłoby warto się rozliczyć ze swoim życiem w taki sposób, do bólu szczerze. Ale wiem, że to może zranić dużo osób dookoła.
Nie wszyscy mają z tym problem.
– Dzisiaj patrzę, jak funkcjonują artyści bardzo młodzi, wchodzący w dorosłość, mający około dwudziestu lat. W ich wykonaniu oglądamy ekshibicjonizm na sto procent. Ich życie jest relacjonowane 24/7. Ja na Instastory nie wrzucam praktycznie nic, czasami jakiś filmik jak idę, coś mówię. Ale nie potrafię teraz wyciągnąć telefonu, kazać ci się ustawić i już, dawaj, wrzucamy, kawka, robimy wywiad, uśmiech. Być może jest to współczesna forma, może tak trzeba robić. Nie chcę krytykować wszystkich za taki styl, ale też źle się patrzy, jak ludzie dają się zwariować. Jest takie określenie FOMO. Fear of missing out. To bardzo współczesna choroba, szczególnie nastolatków. Chcemy być w stu miejscach naraz. Dlaczego pijemy tutaj kawę, skoro w tym samym czasie Hurkacz gra z Tsitsipasem, w ćwierćfinale? Powinniśmy to oglądać, mieć lajwa, tutaj odczyt kogoś, sprawdzać czy lajki wchodzą w social media. To wprowadza w taki życiowy stres, że można się przekręcić.
Stąd się u ciebie wzięło bieganie?
– Na pewno też. Wolne bieganie ma w sobie aspekt medytacyjny. Ale bieganie ma też swoją stronę rywalizacyjną i wtedy nie można powiedzieć, że to bieganie przyjemnościowe. To ciężkie rypanie swojego organizmu, chęć pokazania: udało mi się, mam upragniony czas. Bieganie jest metaforą na całe życie.
Ono daje ci rywalizację, której brakowało ci, od kiedy przestałeś bawić się w muzyczne odpowiedzi na dissy, rozpychać się łokciami w środowisku hip-hopowym?
– Może i tak. Pewnie już nigdy nie poszedłbym w rywalizację na zasadzie beefu, nie dałbym się podpuścić, żeby coś komuś udowadniać.
Ludzie do dziś wspominają twój beef z Mesem.
– Swoją drogą Mes do mnie jakiś czas temu sam zadzwonił i zaprosił mnie do udziału teledysku.
Chciał, żebyś spojrzał na niego leżącego w trumnie i się uśmiechnął. Czemu się nie zgodziłeś?
– Nie chciałem odgrzewać tego kotleta. Czułem, że to byłoby wejście w jego grę, a nie chciałem tego robić. Nie mam już żadnych złych emocji wobec tej sytuacji. Uważam, że w naszym beefie byłem na straconej pozycji, a ugrałem ostatecznie więcej niż on. Ja byłem wtedy na świeczniku popularności. Łatwo się punktuje takiego gościa, który coś zrobił, trochę zaryzykował, coś mu nie wyszło, trochę się wyautował ze środowiska. A jednak ja atakowałem kogoś, kto zawsze bardzo pilnował swojego wizerunku, do dziś pilnuje, choć już jakby nieco mniej. Ale chciał być takim krystalicznie czystym hustlerem rapu i trudniej mi było go wypunktować. A jednak uważam, że dałem radę, taki feedback do mnie dotarł.
Dziś doceniam jego gest, że potrafił zadzwonić. Pogadaliśmy jak dwóch 36-latków, o życiu. Podejrzewam, że best friends forever nigdy nie zostaniemy, ale jeśli się gdzieś spotkamy, podamy sobie łapę i zamienimy kilka zdań. A parę lat temu do tego jeszcze nie doszło i musieliśmy się trochę poszarpać, poturlać po błocie na imprezie MTV.
Mes mówił w niedawnym wywiadzie, że to był idealnie poprowadzony beef. Od słów do czynów.
– Wiesz, ja nie miałem celu bić się z nim, to było spontaniczne. Od gestu do czynu. Ja wolę rozmawiać, rozwiązywać problemy w rozmowie. Ale tak się zdarzyło, że rozmowa nie wystarczyła. Z perspektywy czasu fajna historia, że doszło do rękoczynu, jest o czym opowiadać wnukom.
Miałeś w życiu momenty, kiedy uderzała ci do głowy sodówka?
– Totalnej sody nie miałem. Chyba, bo spotykałem się z opiniami, że mi odbiło (śmiech). Ale często jest tak, że spotykałem kogoś z czasów – powiedzmy – liceum. On wyobraża sobie, że po dwudziestu latach jesteś dokładnie taką samą osobą. To, że osiągnąłem jakiś sukces w życiu sprawia, że jestem bardziej pewny siebie, jest to trwała cecha charakteru. Nie będę udawał, że skoro kiedyś byłem bardziej skryty, to będę się przy starym znajomym zachowywać w taki właśnie sposób, by on czuł się dobrze.
Mezo na otwarciu strefy kibica w Poznaniu podczas Euro 2012
– Nie da się też być dla wszystkich super dobrym. Jakbym miał na jakimś większym koncercie rozdawać autografy dla wszystkich, to stałbym pięć godzin i na końcu byłbym kompletnie nieszczęśliwy. Zwykle robię więc tak, że wchodzę, dziesięć minut na autografy, wychodzę. Trudno, ktoś może to opisać, że gwiazdorzę, że sodówa. A ja po prostu wyznaczam sobie granice. Nie muszę wszystkich zadowolić, być ultra dobrym dla każdego.
Kawałek „Trofea” nagrał o tym na nowej płycie Dawid Podsiadło. „Staję się potworem, bo wtedy czuję, że choć jestem tak naprawdę nie ma mnie. To dzięki temu mogę na stary rower wsiąść, zamieszkać w kamienicy, nie myć rąk”.
– I teraz pytanie, czy to jest sodówka, czy ochrona tego, żeby nie stać się karykaturą, misiem z Krupówek do robienia zdjęć.
Miałem w życiu okres, kiedy byłem zagubiony, po moim rozwodzie. Właściwie straciłem wtedy fundament, wiedziałem, że muszę budować coś kompletnie nowego. Wtedy byłem przesadnie otwarty na różne eksperymenty, za mocno korzystałem z odzyskanej swobody. Wtedy, jak ktoś mnie spotkał, mógł pomyśleć sobie, że odbija mi sodówa.
Dałeś się głupocie tego świata, dokładnie wbrew słowom Mietka Szcześniaka, które widziałem na twoim Instagramie.
– To trwało rok, po czym stanąłem na twardym gruncie, poukładałem sobie wszystko na nowo. Teraz już stąpam po ziemi, walczę cały czas, by się tej głupocie nie dać. Choć odpływam w formy idealizmu, bo uważam, że optymizm jest taką właśnie formą idealizmu, to pesymiści zwykle widzą świat jakim jest. Ale czy to myślenie sprawia, że są szczęśliwi?
Na niedawnym koncercie „Artyści przeciwko nienawiści” śpiewałeś jeden ze swoich najbardziej popularnych kawałków, „Ważne”. Co dziś jest dla 36-letniego Jacka Mejera ważne?
– Jak każdy człowiek mierzę się z życiem, chcę coś w tym życiu osiągnąć, odczuwać przy tym fajne emocje, mieć dobre relacje z ludźmi, głębszy sens w tym, co robię. To jest cały pakiet, jaki u mnie składa się na pojęcia „szczęście”. To jest dla mnie ważne. A oczywiście na to wszystko składa się dobre życie rodzinne i zawodowe. Podstawa jest taka, żeby dawało ci ono frajdę, a jeśli możesz z tego żyć, to już w ogóle jest pełne szczęście.
A co dziś oznacza dla ciebie sukces? Twój prime minął, pewnie nieodwracalnie. Ostatnie płyty nie pokrywały się platyną, nie rządziły na OLIS-ie, co wielu uważa za jakiś wyznacznik sucesu. Sam pisałeś na blogu, że ostatnia płyta była raczej dla biegowej niszy niż dla masowej publiki.
– Wiesz co, ja jestem zawsze otwarty na platynę, na OLIS. To, że tego nie osiągam – jestem z tym pogodzony, akceptuję to. Dzisiaj mam taki moment, że żyję swobodniej, mam dużo większą wolność, nie będąc na świeczniku. Mogę być bardziej normalny, nie muszę żyć w kokonie, chować się. Przypuszczam, że przykładowy Taco Hemingway często wyjeżdża za granicę, bo po polskich ulicach nie może się spokojnie przespacerować. A ja mam sporo wolności, bagaż fajnych piosenek, które dają ludziom energię. Moje życiowe przesłanie to: muzyka, sport, motywacja. Już nie tylko muzyka. Sport jest zajebistą życiową terapią, która daje ci dyscyplinę pracy nad ciałem, co przekłada się na czysty umysł.
Studiuję psychologię pozytywną i dużo rozważam na ten temat. Prawda jest taka, że przez ostatnie dziesięciolecia nasz dobrobyt materialny wzrósł bardzo mocno, ale nasze szczęście i satysfakcja z życia niekoniecznie za tym idą.
„Ludzie cierpią przez swoje aspiracje”.
– Te aspiracje rosną nam bardzo szybko. Czasami powinniśmy zrzucić ciśnienie ze swojego życia, iść na spacer z psem, spojrzeć na naturę. Ucieszyć się ze zdrowego ciała, z przyjaciół dookoła. Wiem, że to nie jest łatwe, bo natychmiast przychodzi druga myśl: „co ty, będziesz naiwny, będziesz się cieszył do drzewka, jak trzeba zasuwać, zarabiać, spłacać kredyty?”. Jak się nie potrafimy wyluzować, to zawsze będziemy nieszczęśliwi. Choćbyśmy żyli w pałacu. Dlaczego nie możemy żyć jak ten wiecznie uśmiechnięty Kenijczyk, który sobie je ugali (kluseczki z mąki kukurydzianej, wody i soli – przyp.red.) i cieszy się, mimo że jego życie z naszej perspektywy to jest jakieś życie nędzarza.
Inni ludzie dają perspektywę.
– Najgorsze, co można zrobić, to zamknąć się w sobie, w swoim sosie. Czasami dziwnie pozytywną inspirację daje mi zagłębienie się w czyjeś problemy. Jak idę z Drużyną Szpiku na onkologię i staram się spędzić trochę czasu z dzieciakami chorymi na białaczkę, porozmawiać z nimi, pożartować, to wychodzę stamtąd ze smutkiem z powodu ich sytuacji, jasne. Ale równocześnie mówię sobie: „Chłopie, czym ty się wczoraj i dzisiaj zdenerwowałeś? Tym, że ktoś ci koncert odwołał? Co to jest z ich perspektywy?!” Oni walczą ze śmiercią, w każdej chwili może po nich przyjść. Często jest tak, że jak doświadczysz nagłego upadku, otwierają się oczy. Na zasadzie: nie wiedziałem, że mam tak wiele i że mogę z tego czerpać.
Rok temu opiekunką naszego roku na psychologii pozytywnej była pani doktor Marlena Kosakowska. Zmarła. Miała raka. Większość jej otoczenia nie było świadome, z czym się zmaga. Jakoś w tym samym momencie dostałem też wiadomość, że powiesił się mój kolega z podstawówki, z którym miałem pierwszy muzyczny skład, pierwszą szczeniacką grupę. Już wtedy nazywaliśmy się Lajner, ta nazwa przetrwała do dzisiaj. To był jeden z naszej czwórki. Tak mi to przeorało świadomość… Dało mi to perspektywę ulotności życia. Ludzie, którzy byli dla mnie ważni, po prostu nagle znikali.
Dlatego teraz, kiedy jestem z żoną, piję wino, resetuję się w taki sposób, że jestem zamknięty w tej jednej chwili. Czerpię hedonizm z życia. To jest klucz do sukcesu. Jeśli pracujesz, pracuj na maksa, zdyscyplinowanie. Jeśli odpoczywasz – kasuj problemy życiowe i przebywaj w radości. Problemem ludzi dziś jest to, że chcą być jednocześnie w wielu miejscach, robić wiele rzeczy.
Relaksujesz się, *ping*, powiadomienie i koniec. Znów jesteś w coś zaangażowany, głowa przestawia się na tryb pracy.
– Procesor mamy tak przegrzany przez to, że dzieje się tyle rzeczy naraz… Przez to łatwo wpadamy w stany lękowe, nie potrafimy się odciąć, uśmiechnąć, poczuć radość z życia. To jest trudna sztuka.
Mam wrażenie, że to jest coś, co cały czas w swoich tekstach starałeś się przemycać.
– Cały czas się staram. Byłem i nadal jestem konsekwentny w pozytywnym przedstawianiu rzeczywistości. Mimo całej historii hejtu, wylanych na mnie pomyj, Mezo zawsze będzie kojarzony z optymistycznym przesłaniem. To jest dla mnie najważniejsze. Jeśli ono nie pasuje schematowi rapera-buntownika? Trudno, nie było mi z tym po drodze.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Jacka „Mezo” Mejera