Gianluigi Buffon kolejny raz spróbował oszukać przeznaczenie i, przede wszystkim, własną metrykę w pogoni za lepszej jakości życiem za Pucharem Mistrzów, którego tak bardzo mu brakuje w gablocie z trofeami. Już wiemy, że ta karkołomna misja kompletnie się nie powiodła. Ale – niejako na pocieszenie dla włoskiego weterana – warto w takim razie przypomnieć sylwetki kilku innych futbolowych gigantów, którzy uchodzili w swoim czasie za czołowych, a może i najlepszych zawodników na świecie, ale w Champions League jakoś zawsze brakowało im szczęścia.
Postanowiliśmy zadziałać klasycznie i ułożyć po prostu jedenastkę z najwybitniejszych piłkarzy, którzy w Lidze Mistrzów, z rozmaitych przyczyn, nie zatriumfowali nigdy. Nie było to zadanie proste – kandydatów jest mnóstwo. Wręcz zaskakująco wielu.
Zaczniemy od bramkarza, żeby szybko tę sprawę rozstrzygnąć, bo tutaj zagadki nie ma żadnej. Wspomniany na wstępie mistrz świata, czyli Gianluigi Buffon, przegrał aż trzy finały, z czego jeden po rzutach karnych. A przecież Gigi w pamiętnej serii jedenastek z 2003 roku wyciągnął dwa karniaki, zaś w trakcie zasadniczej części meczu popisał się kilkoma kapitalnymi paradami, które wprawiły w osłupienie kibiców zgromadzonych na Old Trafford. Więcej zrobić naprawdę nie mógł, zawiedli go koledzy. W kolejnych finałach (1:3 z Barcą, 1:4 z Realem) było już do końcowego sukcesu stosunkowo daleko, ale i tak Włoch kręcił się wokół zwycięstwa wystarczająco długo, by miejsce w tego rodzaju jedenastce mieć gwarantowane jak w banku. Lista rekordów i indywidualnych wyróżnień Włocha ciągnie się w nieskończoność. Wielu ekspertów potrafi dość rozsądnie uargumentować, że Buffon to w ogóle najlepszy bramkarz wszech czasów i niech to posłuży za ostateczną rekomendację dla jego postaci.
122 mecze w Champions League, ponad pięćdziesiąt czystych kont, kilka naprawdę bohaterskich występów. I nic, ani jednego Pucharu Mistrzów. W tej kategorii – choć pewnie sam wyróżniony wcale się z tego faktu nie cieszy – Gigi jest wśród bramkarzy bezkonkurencyjny. Jeszcze kilka nazwisk znamienitych golkiperów przyszło nam oczywiście do głowy, ale, po pierwsze, żaden nie był aż takim kozakiem Buffon, a po wtóre – żaden równie często nie był aż tak blisko sukcesu jak bramkarz PSG.
W defensywie wybieramy ustawienie z trójką stoperów. Bliżej prawej strony – choć to w sumie bez znaczenia, wszak przywiązanie do pozycji w tej jedenastce i tak nabierze potem mocno umownego charakteru – legenda reprezentacji Francji, Lilian Thuram. Dla Trójkolorowych postać absolutnie fundamentalna i ikoniczna, w swoim czasie bez wątpienia jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy obrońca na świecie. Doskonale się sprawdzał z prawej strony bloku defensywnego, robił równie genialną robotę jako stoper. Silny, szybki, inteligentny. Pełen pakiet zalet. Ale w Lidze Mistrzów nie zatriumfował – najbliżej był także w 2003 roku, gdy Juventus przegrał z Milanem. Po aferze Calciopoli szukał szczęścia w Barcelonie, lecz w Stolicy Katalonii również nie doczekał się brakującego trofeum.
Łącznie rozegrał 69 meczów w LM, reprezentując barwy aż czterech klubów, trochę więcej od kolejnego z defensorów. U boku Thurama postanowiliśmy umieścić jego wieloletniego partnera z Parmy i Juventusu. Fabio Cannavaro to legenda absolutna – jeden z niewielu obrońców w dziejach futbolu, którzy tak oczarowali wszystkich swoją grą, że aż dorobili się Złotej Piłki w uznaniu ich piłkarskiej klasy.
Wyczyny Włocha na mundialu w Niemczech były niezwykłe i nigdy nie zostaną zapomniane, ale w Lidze Mistrzów Cannavaro aż do tego stopnia nie imponował. Nie był jeszcze zawodnikiem Juventusu, gdy Stara Dama zawędrowała do finału rozgrywek w 2003 roku. Grał wtedy dla Interu i swoją przygodę z Champions League zakończył na półfinale. I to jego największe osiągnięcie w tych rozgrywkach, nic więcej nie ugrał ani w czarno-białym pasiaku Juve, ani grając dla Realu Madryt. Choć często współtworzone przez niego defensywy uchodziły za najlepsze na Starym Kontynencie. Ale – summa summarum – 62 występy w LM, ani jednego triumfu.
Do tercetu zdecydowaliśmy się dokooptować reprezentanta naszych zachodnich sąsiadów – Lothar Matthaeus grywał wszakże również w środku bloku defensywnego jako sweeper, więc jak najbardziej może się sprawdzić w takim zestawieniu. To jedna z największych postaci niemieckiego futbolu, przede wszystkim jeżeli chodzi o występy w kadrze narodowej. Złota Piłka za 1990 roku nie wzięła się przecież z kosmosu. Lecz również na niwie klubowej Matthaeus poczynał sobie zamaszyście. Do rozlicznych tytułów krajowych dołożył dwa Puchary UEFA. Jednak w Pucharze Europy/Lidze Mistrzów szczęście nijak nie chciało mu dopisać. Nas oczywiście interesują te drugie rozgrywki, ale i poprzedniczkę Champions League podsumujmy dla porządku.
Do finałów Niemiec docierał dwukrotnie. Raz jego Bayern poległ sensacyjnie z FC Porto w 1987 roku. Za drugim razem – już prawie jako czterdziestolatek – Matthaus zagrał z Bawarczykami w 1999 roku przeciwko Manchesterowi United. Zszedł na dziesięć minut przed końcem spotkania, a co się stało w doliczonym czasie gry – nie trzeba nikomu przypominać. Katastrofa, jakiej futbol nie widział na tym poziomie ani wcześniej, ani później. W sumie Lothar zanotował 46 występów w tych najbardziej elitarnych turniejach Starego Kontynentu. Nie ukoronował jednak swojej wspaniałej kariery triumfem w LM, choć na najwyższym poziomie grał przeszło dwie dekady. Niebywałe.
Kogo jeszcze braliśmy pod uwagę? Szwendali się gdzieś z tyłu głowy tacy zawodnicy jak Laurent Blanc, Giorgio Chiellini, Mats Hummels, Diego Godin. Zwłaszcza ten ostatni stanowił bardzo mocną kandydaturę, oparte na jego defensywnym kunszcie Atletico dwukrotnie otarło się o triumf w rozgrywkach. A może reprezentanci Anglii? Tony Adams czy Sol Campbell to również zawodnicy wielkiej klasy, gol tego drugiego nieomal zapewnił Arsenalowi sukces w 2006 roku. Twardy był to orzech do zgryzienia.
Drugą linię zaczynamy budować od tyłu. Skoro o słynnych piłkarzach Arsenalu mowa, to za demolowanie przeciwników będzie odpowiadał Patrick Vieira. Kolejny z tytanów francuskiego futbolu, który zdobywał mistrzostwo świata i Europy pod koniec XX wieku, a na polu klubowym odnosił wielkie sukcesy jako zawodnik Arsenalu i Interu. Imponująca była zwłaszcza jego londyńska przygoda – Vieira pod wodzą Arsene’a Wengera wręcz kolekcjonował trofea, co z dzisiejszej perspektywy brzmi jak szaleństwo. Między innymi dlatego, że Kanonierzy nie mają w swojej drużynie zawodnika tej klasy, który zdołałby pokierować grą drużyny tak, jak to robił Patrick w czasach słynnych Invincibles. Jego batalie z Royem Keanem to niezwykle emblematyczne obrazki dla Premier League z tamtym lat.
Z kolei w Lidze Mistrzów nigdy się Francuzowi zbyt pomyślnie nie wiodło. Gdy w 2005 roku dołączył do Juventusu, mogło się wydawać, że to właśnie turyński dream team sięgnie po długo wyczekiwane, europejskie sukcesy i Vieira uzupełni puste miejsca w domowej gablocie kolejnymi złotymi medalami. A jednak, jak na ironię – Stara Dama rozleciała się wskutek afery korupcyjnej, zaś Arsenal, już bez Vieiry, zawędrował aż do finału Ligi Mistrzów. W sumie defensywny pomocnik zagrał o Puchar Mistrzów 76 razy.
Co ciekawe, Vieira figurował jeszcze w kadrze Interu, gdy ekipa Jose Mourinho sięgnęła po trofeum, ale w fazie grupowej zagrał tylko przez kwadrans, a w styczniu opuścił klub. To za mało na złoty medal.
Przed nim Michael Ballack, zawodnik niemalże utożsamiany z finałowymi porażkami, również za sprawą swoich niezbyt fortunnych wyczynów w Lidze Mistrzów. Niemiec był liderem Bayeru Leverkusen, który w 2002 roku sensacyjnie dostał się do finału Champions League, by rzucić rękawicę samym Galacticos z Madrytu. I było blisko zwycięstwa – Zinedine Zidane musiał zdobyć się na najsłynniejszy strzał z woleja w dziejach futbolu, by pokonać ambitnych i nieustępliwych Aptekarzy. Później Ballack dotarł jeszcze do finału jako piłkarz Chelsea i znów zniesiono go z boiska na tarczy. The Blues przegrali w rzutach karnych, wypuszczając triumf z garści po słynnym poślizgu Johna Terry’ego. Michael swoją jedenastkę wykonał bezbłędnie, uderzał jako pierwszy. Trudno jeszcze bardziej zbliżyć się do zdobycia pucharu.
W sumie Niemiec zagrał 93 mecze w Lidze Mistrzów, reprezentował w niej barwy czterech różnych klubów. Ale skończyło się na srebrnych medalach – w jego stylu.
Obok niemieckiego pomocnika Pavel Nedved, choć środek pomocy to pewnie nie jest najbardziej odpowiednia pozycja dla czeskiego wirtuoza. Nedved na europejskiej arenie święcił triumfy już jako zawodnik rzymskiego Lazio, ale dopiero po transferze do Juventusu rozwinął skrzydła na całego i wzniósł się na taki poziom, że aż nagrodzono go Złotą Piłką. W 2003 roku poprowadził ekipę Bianconerich do finału Champions League, jednak sam w najważniejszym meczu sezonu nie zagrał z powodu nadmiaru żółtych kartek. Do dziś trudno się z tym zawieszeniem pogodzić wszystkim, którzy wówczas podziwiali boiskowe wyczyny Czecha. Nie będzie chyba zbyt śmiałym przypuszczenie, że z Nedvedem w składzie Juventus wygrałby finał. Gość robił wtedy olbrzymią różnicę na boisku. Łącznie rozegrał 79 meczów w Lidze Mistrzów, ale tak blisko sukcesu jak w sezonie 2002/2003 nie był ani nigdy wcześniej, ani później.
Obrazki z półfinałowego starcia przejdą – mimo wszystko – do historii. Najpierw gol Czecha w 73. minucie, na amen pogrążający Real Madryt. Potem nierozważny faul w kole środkowym i żółty kartonik, oznaczający wykluczenie. I gorzkie łzy, łzy rozczarowania, których nie zatrzymała nawet świadomość, że jego koledzy wystąpią w finale. Chyba najsmutniejsza żółta kartka w dziejach Ligi Mistrzów.
Na dziesiątce widzimy Dennisa Bergkampa. Odrobinę wycofanego, żeby nie zabrakło dla niego potem miejsca wśród napastników. “Nie-latający Holender” grał w piłkę nie tylko doskonale, ale i przepięknie, czarując publiczność niekonwencjonalnymi zagraniami i maestrią techniczną przy finalizowani akcji. Urywki jego najbardziej efektownych akcji można oglądać w nieskończoność. Do legendy przeszły przede wszystkim jego wyczyny w pomarańczowej koszulce reprezentacji Holandii, ale także jako zawodnik Ajaksu, Arsenalu i Interu osiągnął sporo. Również na europejskiej arenie – dwa Puchary UEFA i Puchar Zdobywców Pucharów to solidny dorobek. Jednak w Champions League nie zatriumfował ani razu. Jego ostatnim meczem w karierze był zresztą finał tych rozgrywek w 2006 roku. Wieloletni reprezentant Oranje na murawie się nie pojawił, Arsenal poległ w starciu z Barceloną. W sumie Bergkamp na boiskach Champions League wystąpił 40 razy.
Dla kogo zabrakło miejsca w drugiej linii? Choćby Cesca Fabregasa, Philipa Cocu, Roberta Piresa, Daniele De Rossiego, Gheorghe Hagiego, Gaizki Mendiety, Juninho, Juana Sebastiana Verona… Lista jest długa, a można ją przecież uzupełnić także o zawodników, którzy wciąż mają jeszcze coś na europejskich boiskach do udowodnienia, choćby mistrzów świata z 2018 roku. Nie udało się nam również wcisnąć do składu Roberto Baggio, który umowną walkę o miejsce w jedenastce na pozycji ofensywnego pomocnika przegrał z Bergkampem. Obaj byli zawodnikami magicznymi, ale Włoch jednak w Lidze Mistrzów/Pucharze Europy prawie w ogóle nie grał. Ale tych, którzy jednak by gdzieś wcisnęli Baggio absolutnie zrozumiemy.
No i teraz tercet napastników. Tutaj naprawdę mieliśmy olbrzymie kłopoty z dobraniem obsady.
Pewniakiem był wyłącznie Ronaldo, dzisiaj coraz częściej przedstawiany z dodatkowym “Nazario”, by nie mylić go z pewnym Portugalczykiem. Ale wciąż nie brakuje takich, którzy wyżej sobie cenią talent, umiejętności i dorobek Brazylijczyka. Wielu bramkarzy i obrońców wymienia mistrza świata z 2002 (i 1994) roku jako najwybitniejszego napastnika, z jakim kiedykolwiek przyszło im się mierzyć. Choćby omawiany już Gianluigi Buffon, który przecież umiejętności strzeleckie Cristiano czy Leo Messiego także poznał doskonale. Ale wyczyny Il Fenomeno we wspomnieniach włoskiego weterana mają wyjątkowy status.
Nad osiągnięciami Ronaldo nie ma się co zbyt długo rozwodzić, wszyscy doskonale pamiętają, do czego ten szaleniec był zdolny, dopóki kontuzje i niezbyt profesjonalny tryb życia do reszty go nie zniszczyły. Przyspieszenie miał tak nieziemskie, że na pierwszych paru metrach był w stanie prześcignąć geparda grzywiastego i bolid Formuły 1. Bohater mundiali, laureat dwóch Złotych Piłek, zdobywca Pucharu UEFA i Pucharu Zdobywców Pucharów. Jednak w Champions League nigdy nie triumfował, nawet jako największa gwiazda pamiętnej ekipy Galacticos, dodatkowo podrasowanej po mistrzostwach świata w Korei i Japonii. Jego hattrick przeciwko Manchesterowi United na Old Trafford to jeden z najwybitniejszych indywidualnych występów w dziejach rozgrywek, lecz fakty są brutalne – Real Madryt zawędrował wówczas do półfinału. Tylko. I to jest najlepsze osiągnięcie brazylijskiego napastnika w Lidze Mistrzów, gdzie rozegrał 40 meczów i strzelił – trzeba powiedzieć otwarcie – zaledwie czternaście bramek.
Na dziewiątce ustawiliśmy natomiast Zlatana Ibrahimovicia. 120 meczów w Lidze Mistrzów, 48 goli. Siedem różnych klubów, ku chwale których ładował piłkę do siatki kultowy Szwed (no, w Manchesterze mu się to akurat nie udało). Jednak jego największych osiągnięciem w rozgrywkach pozostaje półfinał z 2010 roku, gdy razem z Barceloną zmierzył się i poległ w starciu z Interem, którego barwy jeszcze sezon wcześniej sam reprezentował. Poza tym – występy Ibry na europejskiej arenie zwykle były – mniej lub bardziej – rozczarowujące. Zwłaszcza jeżeli chodzi o czas spędzony w Paris Saint-Germain, które zrobiło sobie z Ligue 1 prywatny folwark.
Przeszło trzydzieści trofeów skompletował Zlatan, a przecież anulowano mu tytuły, które zdobył w Juventusie. Brak Pucharu Mistrzów w tak potężnym dorobku jest wręcz szokujący.
No i pora na ostatnią postać w jedenastce. Opcji było naprawdę multum. Francesco Totti, legenda Romy i całego świata calcio. Michael Owen, George Weah – zdobywcy Złotej Piłki. Hernan Crespo, autor dwóch goli w przegranym finale Ligi Mistrzów. Eric Cantona, Alan Shearer, Sergio Aguero – giganci z Premier League. Robert Lewandowski, pnący się niepohamowanie na liście najlepszych strzelców rozgrywek. Wszech czasów. Można tak wymieniać bardzo długo, wszakże jeden z najdoskonalszych napastników lat dziewięćdziesiątych, Gabriel Batistuta, właściwie w ogóle w Lidze Mistrzów nie zaistniał i trudno go było w takim kontekście rozpatrywać.
Postawiliśmy na Ruuda van Nistelrooya.
56 goli w 73 występach, średnia goli na mecz minimalnie lepsza niż w przypadku samego Cristiano Ronaldo. Holender to wielokrotny król strzelców Champions League, zresztą równie pomyślnie szło mu strzelanie na poziomie ligowym, gdzie też kolekcjonował tego rodzaju tytuły. Ale wyczyny Ruuda nie ograniczały się tylko do zdobywania goli – choćby w sezonie 2001/2002 został także najlepszym asystentem w Lidze Mistrzów, łącznie w czternastu występach kompletując piętnaście oczek w klasyfikacji kanadyjskiej. Manchester United wyleciał wtedy w półfinale wskutek gorszego bilansu goli zdobytych na wyjeździe w dwumeczu z Bayerem Leverkusen. To była naprawdę sporego kalibru sensacja.
Van Nistelrooy nie grał nigdy pięknie, był po prostu zabójczo skuteczny. Być może ogólnym dorobkiem i talentem nieco – z naciskiem właśnie na “nieco” – ustępuje pozostałym członkom tej jedenastki, ale gość w Lidze Mistrzów robił taką robotę, że nie mogło go w zestawieniu zabraknąć. Choć niewykluczone niestety, że już za kilka lat w podobnym składzie zastąpi go Robert Lewandowski, śrubujący cierpliwie swoje strzeleckie rekordy. Czego oczywiście Polakowi nie życzymy.
To znaczy – rekordy może oczywiście śrubować nadal, śmiało, ale i Puchar Mistrzów niech wstawi wreszcie do gabloty.
Michał Kołkowski
fot. inter.it, newspix.pl