Reklama

Finały Pucharu Ligi Angielskiej – kilka fajnych meczów i gorąca atmosfera

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

24 lutego 2019, 10:55 • 15 min czytania 0 komentarzy

Prestiż Pucharu Ligi Angielskiej nawet na Wyspach Brytyjskich bywa podważany, a przez kibiców spoza Anglii rozgrywki te w ogóle są już traktowane mocno po macoszemu. Być może to błąd, ponieważ jeśli się nad tym głębiej zastanowimy, to dojdziemy do wniosku, że EFL Cup to kawałek pięknej tradycji, za którą kryje się sporo wspaniałych historii. Dzisiaj w wielkim finale zmierzą się ze sobą Manchester City i Chelsea. Liczymy oczywiście na bardziej wyrównane spotkanie niż ostatnia potyczka tych dwóch drużyn, zakończona spektakularną klęską The Blues. Rzut oka w przeszłość pozwala nam zachować w tym względzie optymizm.

Finały Pucharu Ligi Angielskiej – kilka fajnych meczów i gorąca atmosfera

By nie grzebać w prehistorii, przejrzeliśmy sobie finały Pucharu Ligi z XXI wieku i wybraliśmy pięć najciekawszych, które warto sobie na rozgrzewkę przed dzisiejszym starciem przypomnieć. Chelsea i Manchester City już trzykrotnie sięgały po trofeum w bieżącym stuleciu, więc nie zabraknie na tej krótkiej liście spotkań z udziałem tych dwóch ekip. Polskie akcenty też się pojawią!

2003. Liverpool FC 2:0 Manchester United

(Steven Gerrard 39′, Michael Owen 86′)

Reklama

No i może właśnie od jakże znaczącego, polskiego akcentu zacznijmy. Wszyscy oczywiście wyśmienicie pamiętają sensacyjne wyczyny Jerzego Dudka w finale Ligi Mistrzów z 2005 roku – popisy polskiego golkipera przeszły do historii piłki nożnej, nie tylko w biało-czerwonym wydaniu. Ale Dudek to nie jest jedynie autor choreografii swojego pamiętnego tańca, lecz również bohater finału Worthington Cup z 2003 roku. Bramkarz The Reds po spotkaniu otrzymał nawet nagrodę imienia Alana Hardakera, którą tradycyjnie przyznaje się bohaterowi wieczoru. Swoje pierwsze trofeum w barwach Liverpoolu polski zawodnik wywalczył zatem z potężnym przytupem.

A finał z 2003 roku był przecież wyjątkowy, ponieważ na Millenium Stadium w Cardiff zmierzyli się ze sobą odwieczni wrogowie – Liverpool i Manchester United.

Screenshot_2019-02-24 2003 Football League Cup Final - Wikipedia

fot. Wikipedia

Podopieczni Gerarda Houlliera wygrali niby dość pewnie, bo 2:0. Po golach Stevena Gerrarda (olśniewające trafienie) i Michaela Owena, a więc dwóch piłkarzy, którzy w czerwonej części miasta Beatlesów cieszą się statusem ikon. Dla tego drugiego był to zresztą ostatni tytuł zdobyty ku chwale zespołu z Anfield Road, bo wkrótce angielski napastnik przeniósł swoje talenty do Madrytu, gdzie stał się częścią projektu Galacticos. Nie wyszło mu to zresztą koniec końców na zdrowie.

Jednak to właśnie Dudek, a nie Gerrard czy Owen, był najjaśniejszą postacią finału z 2003 roku. Były bramkarz Feyenoordu z powodzeniem rozprawiał się ze strzeleckimi próbami Giggsa, Beckhama, Scholesa czy van Nistelrooya. Swoje najznakomitsze parady Polak zarezerwował na drugą część meczu, gdy podopieczni sir Alexa Fergusona za wszelką cenę starali się doprowadzić do remisu, straszliwie dokręcając śrubę. Szkot do tamtego finału podszedł z wielką powagą. Ferguson chciał za wszelką cenę zwyciężyć, żeby na nowo rozniecić w swoim zespole ducha triumfu, który gdzieś uleciał po legendarnym starciu na Camp Nou.

Reklama

– Za długo już czekamy na kolejne finałowe zwycięstwo – pieklił się na konferencji prasowej SAF, zagrzewając swoją drużynę do walki.

Jednak Dudek miał inne plany na tamten wieczór. A warto przecież pamiętać, że poprzednie starcie między Liverpoolem a Manchesterem United polski bramkarz spieprzył na całej linii, puszczając dwa paskudne farfocle. To była dużego kalibru kompromitacja, po której otwarcie zaczęto w mediach kwestionować bramkarską klasę Polaka. Nastroje przed meczem w ogóle były po stronie ekipy z Anfield dość marne: – Przez ostatnią dekadę nie byliśmy klubem na poziomie Manchesteru United, powiedzmy sobie szczerze – martwił się Danny Murphy z The Reds.

Jak się okazało – na wyrost. Manchester United grzmocił głową w mur i efekt był wyłącznie taki, że nabił sobie guza.

– Powiedziałem Jerzemu wprost, to było jakieś trzy dni temu: “Mam przeczucie, że będziesz bohaterem” – świętował po spotkaniu Houllier, przechwalając się swoją intuicją. – “Kiedy ostatnio z nimi graliśmy, miałeś po prostu cholernego pecha”. No i dziś otrzymał tytuł piłkarza meczu. Taki właśnie jest futbol – bardzo łatwo można odbić się z dna, prosto na sam szczyt. Po prostu czułem, że tak właśnie będzie w tym przypadku. Ostatnio Jerzy popełnił kilka błędów i byłem przekonany, że muszę okazać mu wsparcie. Reszta drużyny też w ten sposób postąpiła. U nas nie ma wskazywania palcami winnych, nawet gdy mecz jest przegrany. Nigdy nie można stracić wiary w zawodnika.

Ferguson też pokazał klasę i oddał Dudkowi co cesarskie: – Bramkarz wygrał Liverpoolowi ten mecz. Nie dał nam nadziei. Jego występ był tak dobry, że cała drużyna Liverpoolu poczuła się pewnie, nawet gdy spychaliśmy ich bardzo głęboko do defensywy. Dudek im wygrał puchar, zdecydowanie zasłużył na tytuł piłkarza meczu.


2005. Liverpool FC 2:3 Chelsea FC

(John Arne Riise 1′, Antonio Nunez 113′ – Steven Gerrard 79′ (sam.), Didier Drogba 107′, Mateja Keżman 112′)

Jedna z wielu odsłon epickiej, choć niekiedy – przynajmniej na boisku, bo na pewno nie na konferencjach prasowych – śmiertelnie nudnej rywalizacji Rafy Beniteza i Jose Mourinho. Była to w tamtym czasie rywalizacja wyjątkowo zażarta, gorąca, pełna złej krwi i negatywnych emocji. Wyścig Kloppa z Guardiolą wypada na tym tle jak dziecinne igraszki i przyjacielskie poklepywanie się po plecach. Jednakże, co zaskakujące, finał Carling Cup z 2005 roku nie był tak zwanym “meczem dla koneserów”, w których specjalizowali się wówczas obaj menedżerowie. I specjalizują się w gruncie rzeczy nadal.

Co to to nie. 27 stycznia dostaliśmy na arenie w Cardiff naprawdę efektowne, piłkarskie show. Fajerwerków nie brakowało. Ba, ten mecz się składał niemal wyłącznie z fajerwerków.

Obaj szkoleniowcy już przed spotkaniem rozpoczęli swoje ulubione, psychologiczne gierki. – To na Chelsea jest presja. Oni muszą wygrać, biorąc pod uwagę, jak wiele pieniędzy wydają na transfery. Są liderem tabeli, czyli można ich nazwać najmocniejszym zespołem w lidze. Ale ważne mecze ostatnio przegrywają. To oznacza, że ciąży na nich presja. Ludzie ich widzą jako faworytów, więc my nie mamy się czym martwić. Oni tak – zarzekał się przed spotkaniem Benitez. I trudno jego spostrzeżeniom nie przyznać racji, biorąc pod uwagę wypowiedzi Franka Lamparda: – Jeżeli nic jeszcze nie wygrałeś, srebrny medal nie jest tym, co może cię w jakikolwiek sposób zainteresować. Jose [Mourinho] wścieka się za każdym razem, gdy przegrywamy. Z każdą wpadką coraz bardziej. Wtedy strach spojrzeć mu w oczy. Jest urodzonym zwycięzcą, tego się od niego w klubie oczekuje. I my chcemy zaprezentować dokładnie takie podejście jak on.

Screenshot_2019-02-24 2005 Football League Cup Final - Wikipedia

fot. Wikipedia

Samo spotkanie miało niezwykły przebieg.

The Reds wyszli na prowadzenie już w pierwszej minucie gry, a gol Johna Arne Riise ustanowił rekord najszybciej strzelonej bramki w dziejach Pucharu Ligi Angielskiej. Wydawać się mogło, że misterny plan taktyczny Mourinho posypał się jak domek z kart, zanim w ogóle rozpoczęto proces wdrażania go w życie. Londyńską ekipę uratowało z opresji dopiero samobójcze trafienie Stevena Gerrarda w końcowej fazie meczu, po którym sędzia wywalił portugalskiego szkoleniowca do szatni, ponieważ ten prowokował kibiców rywala, ostentacyjnie ich uciszając.

Chelsea mogła zatem mówić o wielkim szczęściu (zwłaszcza, że swojak był naprawdę kuriozalny). W tamtym spotkaniu Liverpool miał zdecydowanie więcej dogodnych sytuacji do zdobycia gola, długimi fragmentami po prostu dominował, miał przewagę. Tymczasem ostatecznie poległ, pogrążony w dogrywce przez gole Didiera Drogby – specjalisty od trafień w finałach krajowych pucharów – i Keżmana, co było chyba największym osiągnięciem tego ostatniego w barwach The Blues. – I ze wszystkich ludzi na świecie, tego gola strzela akurat Keżman! – nie mógł wyjść z podziwu brytyjski komentator, obserwując szaloną euforię serbskiego napadziora.

Piłkarzem meczu wybrano Johna Terry’ego, lidera linii obrony Chelsea. Wybór można zrozumieć – będący w tamtych latach u szczytu formy Anglik zaprezentował się o klasę lepiej niż, dajmy na to, Jamie Carragher, który dość mocno narozrabiał w dogrywce. Drogba poprzestawiał go w szesnastce jak stary, nieporęczny mebel.

Spotkanie finałowe z 2005 roku miało w sobie, summa summarum, wszystko. Niesamowitą otoczkę, wielkich piłkarzy na murawie, wspaniałą dramaturgię, ostre pojedynki, piękne gole, dynamiczne tempo, awantury, kontrowersje, szaloną dogrywkę, nieoczekiwanych bohaterów, fatalne wpadki liderów, piękne robinsonady bramkarzy (Dudek znowu w wielkiej formie). Właśnie w tak nietuzinkowych okolicznościach Chelsea zdobyła pierwsze trofeum w erze Romana Abramowicza, a reszta jest już historią.

– Nie uciszałem kibiców, nie do nich skierowany był mój gest. Przyłożyłem palec do ust, żeby uciszyć dziennikarzy. Prasa ostatnio pisała o nas mnóstwo nieprawdziwych tekstów – klepał beztrosko Mourinho, w swoim stylu odwracając kota ogonem podczas pomeczowej pogadanki z mediami. – Dajcie sobie na wstrzymanie. Nie oceniajcie nas pochopnie. Moim zdaniem staracie się odebrać nam pewność siebie, ale to się nie uda. (…) To zwycięstwo jest ważne. Dla kibiców, dla piłkarzy. Dla mnie niespecjalnie. Po prostu jeden puchar więcej. Trochę ich już zdobyłem.

Krnąbrny Portugalczyk jeszcze nie wiedział, że kilka tygodni później ten sam Liverpool powstrzyma atak Chelsea na zwycięstwo w Champions League, a marzenie Romana Abramowicza o sukcesie na europejskiej arenie ziści się dopiero siedem lat później, gdy kadencja Jose pozostanie już na Stamford Bridge jedynie mglistym wspomnieniem.

2011. Arsenal FC 1:2 Birmingham City

(Robin van Persie 39′ – Nikola Żigić 28′, Obafemi Martins 89′)

Porażka Arsenalu z ekipą Birmingham City w finale Carling Cup to jedna z większych sensacji, jeżeli chodzi o najnowsze dzieje tych rozgrywek. Prawie 90 tysięcy widzów zgromadzonych na stadionie Wembley nastawiało się na w miarę gładki triumf londyńskiej ekipy, tymczasem rywale nie tylko się Kanonierom postawili, ale ich najzwyczajniej w świecie ograli. To wskazówka, żeby przed dzisiejszym starciem Manchesteru City i Chelsea nie ferować kategorycznych wyroków, nawet jeżeli podopieczni Pepa Guardioli ostatnio sprali rywali ze stolicy na kwaśne jabłko.

Arsene Wenger już przed meczem przeczuwał, że kroi się coś niedobrego, bo na konferencjach prasowych stroił marsowe miny i ciskał agresywne komentarze. Być może dlatego, że z powodu kontuzji w finale nie mógł wystąpić Cesc Fabregas, lider drugiej linii w londyńskiej ekipie. Tak czy owak – francuski szkoleniowiec w swojej przedmeczowej retoryce szczególnie dużo miejsca poświęcał palącemu zagadnieniu… cen biletów na mecz. Jego zdaniem angielska federacja piłkarska, do spółki z UEFA, kasowały za wejściówki na stadion przesadnie wygórowane kwoty.

Cóż – czasami każdy temat jest dobry, byle nie rozmawiać o realnych problemach.

Screenshot_2019-02-24 2011 Football League Cup Final - Wikipedia

fot. Wikipedia

Tymczasem Arsenal problemów miał sporo, przede wszystkim na boisku. Kanonierzy od początku meczu dali się stłamsić rywalom z Birmingham, a szczególnie kiepską postawą wyróżniał się Wojciech Szczęsny. Najpierw polskiego golkipera uratował sędzia, dopatrując się spalonego w sytuacji, gdy Wojtek wyciął pędzącego napastnika równo z trawą, bo totalnie się spóźnił z wyjściem do piłki. Ofsajd oczywiście z kapelusza. Potem Szczęsny tyle farta już nie miał, a Nikola Żigić bez litości wykorzystał beznadziejną postawę Polaka i defensorów przy stałym fragmencie gry.

Nie tylko obecny golkiper Juventusu prezentował się w tamtym spotkaniu fatalnie. Cała obrona Kanonierów kompromitowała się z każdą kolejną akcją bardzo mocno zmobilizowanych gości. To był mecz wpadek.

Londyńskiej ekipie udało się wprawdzie wyrównać stan meczu i w ogóle przejąć kontrolę nad boiskowymi wydarzeniami, ale tendencja do koślawych wyczynów w defensywie nie zniknęła. W samej końcówce spotkania Szczęsny do spółki z Koscielnym katastrofalnie skiksowali, co wykorzystał Obafemi Martins, zdobywając zwycięskie trafienie i fetując je rzecz jasna w swoim stylu, serią salt. Po końcowym gwizdku na Wembley zapanowała po prostu dzika euforia – kibice z Birmingham nie mogli uwierzyć, że ich pupilom udało się szurnąć słynny Arsenal i zdobyć puchar. Piłkarze tego klubu ewidentnie byli targani podobnymi emocjami i sprawiali wrażenie oniemiałych tym sukcesem. Graczem meczu obwołano natomiast Bena Fostera, który kilkoma doskonałymi interwencjami utrzymał swoich kolegów przy życiu.

– To chyba moje największe osiągnięcie w dotychczasowej karierze – radował się Alex McLeish, szkoleniowiec Birmingham. – W Glasgow Rangers oczekiwano ode mnie kolejnych trofeów, nawet jeżeli Celtic w danym sezonie był mocniejszy od nas. Ale żeby zdobyć puchar tuż po przyjściu do Anglii, za pierwszym podejściem… Dla tak małego klubu jak Birmingham, pokonanie potęgi Arsenalu jest jak sen, który się spełnia. To tym bardziej słodkie uczucie, że nikt nie dawał nam szans. Bukmacherzy traktowali nas jak totalnych autsajderów, ale na szczęście nawet oni nie potrafią wszystkiego przewidzieć. A to wszystko w urodziny Carsona Yeunga – pewnie facetowi się teraz wydaje, że rola właściciela klubu to zawsze będzie sielanka.

– Nasi piłkarze zaczęli się mentalnie przygotowywać do dogrywki, dlatego mecz został rozstrzygnięty na naszą niekorzyść – ględził natomiast zniesmaczony Wenger. Kanonierzy pod jego wodzą przeżywali w tamtym czasie kryzys, nie dokładali do gabloty żadnych trofeów. Okazja na poprawę tego stanu rzeczy zdawała się być idealna, a została popisowo zaprzepaszczona. – Zwycięskie trafienie Martinsa wynikało z braku koncentracji. Jak również braku determinacji. Kiedy piłka jest niczyja, ktoś musi natychmiast poczuć za nią odpowiedzialność. Obaj zawodnicy przeprosili, obaj są kompletnie zdewastowani tą porażką. Mieliśmy tak wiele szans, żeby zamknąć ten mecz przy stanie 1:1… Możliwe, że zjadły nas nerwy. (…) Szczęsny musi się szybko pozbierać, w następnym meczu też zagra. Czeka nas wszystkich sporo pytań o błędy popełnione w tym meczu. I każdy zawodnik musi być teraz gotowy, by się z tymi pytaniami zmierzyć.

2013. Bradford City 0:5 Swansea City

(Nathan Dyer 16′, 48′, Michu 40′, Jonathan De Guzman 59′, 90+1)

Jak widać po wyniku – samo spotkanie finałowe nie stanowiło w 2013 roku jakiejś przesadnie ciekawej historii. Swansea pod wodzą Michaela Laudrupa grało czasami naprawdę efektowną, dobrze poukładaną piłkę. No i to wystarczyło na Bradford, czyli… czwartoligowca. Klub pochodzący prosto z czeluści League Two, który jakimś zdumiewającym zbiegiem okoliczności doczłapał się aż do wielkiego finału rozgrywek. Dla skromniutkiego zespołu był to najlepszy wynik osiągnięty w krajowym pucharze od 112 lat. Ostatnią zaś okazję, by w finale Pucharu Ligi Angielskiej oglądać czwartoligowca, kibice mieli jeszcze w 1962 roku.

Przepaść. Tym bardziej, że to nie koniec epokowych osiągnięć – dla Swansea triumf w Capital One Cup pozostaje do dziś największym sukcesem w dziejach.

Screenshot_2019-02-24 2013 Football League Cup Final - Wikipedia

fot. Wikipedia

O przebiegu spotkania nie ma się co specjalnie rozpisywać, bo Walijczycy rozwalcowali przeciwników na murawie, a piłkarzem meczu wskazano fenomenalnie dysponowanego Nathana Dyera. Co nie zmienia faktu, że Bradford napisało przepiękną historię. Tym bardziej, jeżeli wziąć pod uwagę całą otoczkę wokół klubu i miasta, ich historię. Historię okrutnie naznaczoną przez ogień pożaru, który w 1985 roku wybuchł na klubowej arenie. Podczas meczu. Zginęło kilkadziesiąt osób, setki umknęły z ciężkimi poparzeniami. – Pamiętam w pierwszej kolejności szlajanie się po ulicach, które kompletnie zdziczały. Wciąż miałem na sobie strój meczowy i obuwie sportowe. Słychać było tylko syreny, krzyki ludzi. Wszyscy poszukiwali swoich najbliższych w panice. Mamusie i tatusiowie wołający imiona swoich dzieci. Dzieci poszukujące rodziców. Szlochy pełne desperacji. Nikt nie potrafił odnaleźć się w tym zgiełku, wszędzie unosił się czarny dym. To najgorszy dzień mojego życia – wspominał w rozmowie z The Telegraph John Hendrie, który wystąpił w feralnym meczu.

– Bradford przeżyło swoją tragedię i swoje okrucieństwa, ale futbol wszystkich nas tu jednoczy. To piękne – dodawał Hendrie. – Będę w niedzielę na Wembley z całą rodziną i jestem pewny, że znów będę szlochać. Teraz to będą łzy dumy z osiągnięć naszego klubu. To unikalne uczucie.

Cóż… przy wyniku 0:5 pewnie o dumę niełatwo, ale – biorąc pod uwagę okoliczności – kibice pewnie na tablicę wyników spojrzeli z przymrużeniem oka. Świadczyła o tym kapitalna atmosfera, jaką zgotowali na trybunach podczas finału na Wembley.

Ale honor należy też oddać Swansea. Kolejni faworyci łamali sobie zęby na czwartoligowcu, tymczasem walijska ekipa pożarła go w całości. – Rzadko się zdarza, żeby ekscytacja meczem trwała u mnie góra czterdzieści minut. W tym spotkaniu tak było. Gdy wyszliśmy na wysokie prowadzenie to już byłem pewien, że jest po wszystkim – komentował po meczu Laudrup. – Najtrudniej jest się rozkręcić. Przy bezbramkowym remisie jedna akcja może wszystko zmienić. Ale my byliśmy bardzo cierpliwi, co mnie niezmiernie cieszy.

Trener odniósł się też do kuriozalnej sytuacji z drugiej połowy meczu, gdy Dyer i De Guzman posprzeczali o to, kto wykona rzut karny. Temu pierwszemu marzył się hat-trick, ale De Guzman nie podzielił się futbolówką. Dyer potem narzekał na to w mediach. – To moja wina. Nie dostaliśmy karnego przez cały sezon i zapominałem wyznaczyć wykonawców. Moja wina, wypadło mi to z głowy – przyznał Laudrup z rozczulającą szczerością. A wszyscy, którzy grali kiedykolwiek w Football Managera, natychmiast zrozumieli jego ból. Trener zakończył: – Dzisiaj wyjątkowy dzień w historii Swansea. Może nie największy, bo ten klub miał już swoje wielkie momenty. Choćby ten, gdy udało się awansować do Premier League. Ale dzisiejszy dzień też jest specjalny. Zagramy w europejskich pucharach, mamy puchar. Jestem z tego bardzo dumny.

2018. Manchester City 3:0 Arsenal FC

(Sergio Aguero 18′, Vincent Kompany 58′, David Silva 65′)

Obiecaliśmy, że do wspominkowej piątki załapią się oba kluby, które zmierzą się w dzisiejszym finale i słowa dotrzymujemy. Choć nie ma co ukrywać, że finały Pucharu Ligi rozgrywane w ostatnich latach przez Manchester City nie należały do szczególnie fascynujących. Niemniej – zaanonsowane powyżej spotkanie jest godne odnotowania z dwóch powodów. Po pierwsze – Pep Guardiola po raz pierwszy dotarł ze swoimi podopiecznymi do finałowego starcia. Po wtóre – Arsene Wenger stanął właściwie przed ostatnią szansą, żeby cokolwiek na odchodne z Arsenalem wygrać. Kilka tygodni później ogłosił oficjalnie, że odchodzi z klubu.

Guardiola nie dał jednak taryfy ulgowej starszemu koledze po fachu. Ostateczne starcie Carabao Cup w 2018 roku przebiegło pod dyktando tylko jednej drużyny. Kanonierzy zostali po prostu zdemolowani. Od pierwszej do ostatniej minuty nie mieli nic do powiedzenia na boisku.

Screenshot_2019-02-24 2018 EFL Cup Final - Wikipedia

fot. Wikipedia

Eksperci związani z Arsenalem kiepsko znieśli tę klęskę, ochoczo wznosząc hasło “Wenger OUT” – nie mogli wszak wiedzieć, że ten przysłowiowy niemalże apel lada dzień się ziści. Choćby Ian Wright nie krył oburzenia postawą Kanonierów: – Każdy widzi, że tej drużynie brak lidera i charakteru. Mecze przeciwko Manchesterowi City zawsze będą trudne – ta drużyna gra cudowną piłkę przez cały sezon. Co nie zmienia faktu, że styl Arsenalu jest rozczarowujący. Brakuje determinacji, woli walki. Drużyna gra finał, a zawodnicy spacerują po boisku. Nie chcę oglądać mojej ukochanej drużyny, która w decydującym meczu gra w taki sposób. Mówcie, co chcecie na temat Alexisa Sancheza, ale on chciał odejść z tego klubu, bo czuł potrzebę zwyciężania. W tej szatni nie był otoczony ludźmi o podobnych ambicjach.

Piłkarzem meczu mianowano Vincenta Kompany’ego, który doskonale dyrygował defensywą The Citizens. – To był dla mnie trudny mecz, ale miałem tyle samo swobody co piłkarze Arsenalu. To nasza drużyna zagrała lepiej, potrafiła kontrolować przestrzeń i odległości. Jestem z nas bardzo dumny. Zwycięstwo 3:0 na Wembley to wielki rezultat, przeciwko komukolwiek byśmy nie grali. (…) Przed meczem czułem, że dzisiaj strzelę. Mówię poważnie. Miałem trochę szczęścia, ale moja wiara w siebie też była tu bardzo istotna.

Pep Guardiola powiedział natomiast po końcowym gwizdku: – Jesteśmy prze-szczęśliwi. Wielkie gratulacje dla wszystkich ludzi związanych z klubem – kibiców, właścicieli, wszystkich pracowników. Pierwsza połowa w naszym wykonaniu była słaba, bardzo dużo strat na małym dystansie. Ale w drugiej połowie zagraliśmy odważnie, z osobowością. To był pokaz niesamowitego futbolu. Ale trofeum nie należy się w żadnym wypadku mnie. To dla Manchesteru City.

Czy hiszpański szkoleniowiec dopisze sobie dziś do kolekcji kolejny puchar, kolejny medal? Wielce prawdopodobne. Ale liczymy jednak na powtórkę finału z 2005, a nie 2018 roku.

fot. NewsPix

Najnowsze

Ekstraklasa

Dariusz Mioduski twardo o sprzedaży Legii. “Kręcą się ludzie, instytucje, mam oferty”

Michał Kołkowski
3
Dariusz Mioduski twardo o sprzedaży Legii. “Kręcą się ludzie, instytucje, mam oferty”
Ekstraklasa

Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Patryk Stec
6
Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Anglia

Komentarze

0 komentarzy

Loading...