W sumie to byłem zaskoczony, że pazerność Rasiaka ujawniła akurat Korona Kielce, bo było to działanie mądre, przemyślane i przede wszystkim normalne. A – wybaczcie – przez lata spędzone z Koroną w ekstraklasie, ten klub nie bardzo mi się z tymi wszystkimi cechami kojarzy. Jednak wielkie brawa dla kielczan, choć ja w sumie nie o tym. Bardziej w tej całej historii martwią dwa pytania: ile w polskiej piłce jest takich Rasiaków i ile wyciągnęli pieniędzy do swoich kieszeni?
Sprawa Rasiaka odbiła się tak głośnym echem z dwóch powodów. Po pierwsze były piłkarz dokonał takiego samozaorania, jakiego świat być może nie widział. Z własnej woli umówił się na telefon, z własnej woli go odebrał i z własnej woli gadał trzy po trzy. Zauważyłem, że był jak uczniak nieprzygotowany do egzaminu ustnego, który nauczył się tylko jednego rozdziału. Nauczyciel pyta go o Tadeusza Kościuszkę, uczniak opowiada, że to jeden z wielkich Tadeuszy, tak jak Tadeusz Mazowiecki, który bla, bla, bla, bo tylko o nim coś wie. No i Rasiak się nastawił, że będzie gadał o progresji.
– Chciał pan wziąć 30 tysięcy?
– Dobro zawodnika, progresja, dobro, kontrakt.
– Ale chciał pan wziąć czy nie?
-Obcokrajowcy zarabiają więcej, dobro zawodnika, progresja, kontrakt.
I tak w kółko. Nie wiem, co sobie Rasiak myślał, ale podejrzewam, że niewiele. Taki typ. W każdym razie: po drugie było i jest tak głośno, bo facet jednak ma nazwisko. Pograł, przede wszystkim w Anglii, gdzie na drugim poziomie strzelił sporo bramek. Gdyby Koronie dupę zawracał Jan Kowalski z Pierdziszewa, nawet upubliczniona oferta nie zrobiłaby takiej kariery.
Z jednej strony jest to normalne, ale z drugiej zmuszające do myślenia. Ja nie mam wątpliwości i chyba wy też nie macie, że takich Rasiaków w menedżerce jest więcej. Nie słyszymy o nich, gdyż po prostu nie grali nigdy w reprezentacji i na Wyspach, tylko ładnie mówią, ale są w dużej mierze anonimami. I niestety, ale tacy goście potrafią być jeszcze groźniejsi niż Rasiak. Ten jednak działał na świeczniku. A te pijawki? Krążą gdzieś po niższych ligach, zawracają w głowach młodym chłopakom, licząc na szybki zysk. Tu wpadnie pięć tysięcy, tam piętnaście i jest przecież fajnie.
A dla polskiej piłki to podwójne zagrożenie. Raz – finansowe, potrafię sobie wyobrazić, ile tysięcy (milionów?) poszło w błoto, bo kluby przez tyle lat machały ręką. Jednak dwa – życiowe, po prostu. Dziś wokół młodego piłkarza kręci się pięciu menedżerów, a przecież taki chłopak trzy razy kopnął prosto piłkę. Proporcje są kuriozalnie zachwiane.
Oczywiście to nie jest tak, że to wada Polaków, ponieważ jako naród jesteśmy chciwi, nieuczciwi, najgorsi. Nie, takich samych cwaniaków można znaleźć i za granicą. Przecież to zagraniczni menadżerowie umieszczali piłkarzy w Arce, gdy ta broniła się przed spadkiem – nieskutecznie – w sezonie 10/11. Podpisywano skrajnie niekorzystne dla klubu umowy, które zakładały na przykład rozwiązanie kontraktu tych szrociarzy po spadku gdynian. To za co oni mieli umierać? Pograli pół roku i pojechali gdzie indziej. A ten Moretto, bramkarz albo bardziej szaman z rękawicami, miał tak rozwalone kolana, że ledwo wstawał. No, ale prowizje za to szły. Świetnie więc, że dzisiaj Arka ma u steru rozsądnych ludzi, którzy pogonili Rasiaka, gdy ten chciał pieniądze za kontrakt Łosia.
Hochsztaplerzy są więc wszędzie, to polskie kluby mają być na tyle mądre, by ich spławiać.
Oczywiście nie wrzucam wszystkich menadżerów do jednego worka. Jest wielu uczciwych, którzy mądrze, zgrabnie i bez wałków prowadzą kariery swoich piłkarzy. Jednak jak w każdej dziedzinie, tak w menedżerce nic nie jest białe albo czarne.
Po prostu: macie, panowie prezesi, mało kasy. Skoro tak, bądźcie ostrożni i nie nabierajcie się na okrągłe słowa i ładne oczy. Miejsce drewnianych menadżerów pokroju Rasiaka jest na aucie polskiej piłki.