Trzy miesiące temu niemiecki Der Spiegel bazując na informacjach pozyskanych z Football Leaks, opublikował plany 16 największych, najbogatszych i najpotężniejszych klubów świata, które chcą odłączyć się od UEFA oraz FIFA i na własnych zasadach stworzyć zupełnie elitarną Superligę. Na liście pomysłodawców znaleźli się Real Madryt, FC Barcelona, Manchester United, Chelsea, Arsenal, Liverpool, Manchester City, Paris St. Germain, Juventus Turyn, AC Milan, Bayern Monachium, Atletico Madryt, Borussia Dortmund, Olympique Marsylia, Inter Mediolan oraz AS Roma.
Trzy tygodnie temu ukazała się najnowsza edycja corocznego raportu Deloitte “Football Money League”, gdzie podsumowano roczne przychody najbogatszych klubów świata. Co ważne, raportu nie przygotowano na bazie oderwanych od rzeczywistości założeń czy wróżb, ale na bazie twardych danych, najczęściej pochodzących z upublicznionych sprawozdań finansowych poszczególnych klubów. Pierwszy wniosek, który od razu bije po oczach? 14 z 15 najbogatszych klubów z zestawienia to potencjalni ojcowie-założycieli nowej Superligi.
Deloitte w swoich opracowaniach sumuje przychody klubów z trzech głównych kategorii. Mamy w nich dzień meczowy (m.in. wpływy ze sprzedaży biletów, karnetów czy stadionowego cateringu), transmisje (w co wliczono także premie za udział w rozgrywkach krajowych i UEFA) oraz wpływy komercyjne (m.in. umowy sponsorskie, reklamy czy szeroko rozumiany merchandising). W ten sposób określana jest stała zdolność danego klubu do zarabiania pieniędzy. Co ważne, w zestawieniach nie zostały uwzględnione wpływy z transferów, które z założenia są nieregularne oraz niestałe. I w większości przypadków nie są one wyznacznikiem kondycji finansowej klubu. Uwzględnienie transferów stanowiłoby oczywiste wypaczenie całościowego obrazu – jasne jest bowiem, że przykładowa Barcelona nie będzie rokrocznie sprzedawać Neymara, a Real Cristiano Ronaldo. A bez transferów roczne przychody światowych gigantów prezentują się następująco:
Tylko jeden klub bezpośrednio zaangażowany w projekt Superligi nie zmieścił się w czołowej 20-tce (a nawet i w 30-tce). To przeżywający trudny okres Olympique Marsylia, za którym jednak idzie tradycja, a także największy stadion oraz najwyższa frekwencja we francuskiej Ligue 1. A kto należy do grona największych poszkodowanych, czyli ekip, które obecnie notują największe przychody, ale nikt z nimi nie rozmawia o Superlidze oraz na ten moment do niej nie zaprasza? Przede wszystkim Tottenham (10. miejsce na liście Deloitte), Schalke (16.), Everton (17.), Newcastle (19.), West Ham (20.), Napoli (21.), Leicester (22.), Southampton (23.) i Crystal Palace (24.). Czyli po jednym przedstawicielu Bundesligi, Serie A i… przeszło 1/3 klubów Premier League.
Premier League wyznacza ścieżkę
I to właśnie liga angielska jest – a przynajmniej być powinna – największą opozycją do pomysłodawców Superligi. Ale też są to zarazem rozgrywki, które stanowią największy argument przemawiający za wydzieleniem tej najbardziej elitarnej ligi. W Premier League kapitalnie spieniężono bowiem wysokie natężenie największych i najbardziej medialnych klubów, na czym zyski czerpią wszyscy pozostali. Z tytułu transmisji w Anglii wypłaca się zupełnie inny rząd kwot niż w innych czołowych ligach. Najlepszy przykład to Newcastle, czyli – było nie było – obecnie 19. najlepiej zarabiający klub świata. Tyle że 71 procent rocznych przychodów Srok to transmisje, czyli przede wszystkim transza z Premier League, bo w sezonie 2017/18 Newcastle nie grało w europejskich pucharach.
Ogólnie liga angielska ma aż 13 reprezentantów pośród 30 najlepiej zarabiających klubów świata. A przed trzema laty miała ich aż 17. Niby więc obserwujemy mały spadek, ale nie wiąże się on z jakąś wielką pogonią klubów z kontynentu, ale… po prostu ze słabszym kursem funta szterlinga, który – głównie za sprawą Brexitu – spadł o kilkanaście procent. Niezależnie od przyszłych zmian walutowych – które nie są skorelowane ze sportem – kluby Premier League i tak albo dominują, albo totalnie dominują w futbolowych finansach.
Dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze, to zasługa atrakcyjności rozgrywek. Manchester United, Manchester City, Liverpool, Arsenal, Chelsea, Tottenham – każdy z tych zespołów, bez względu na przeciwnika, jest w stanie co kolejkę wygenerować atrakcyjny mecz dla kibica. Co więcej, jeżeli te zespoły trafią na siebie, mamy już wielki hit, a w skali jednego sezonu zdarza się to aż 30 razy. Żadna inna liga do takiego wyniku nawet się nie zbliża. Druga sprawa to wartość rynku telewizyjnego, który na Wyspach jest zdecydowanie największy. Jeżeli przyjmiemy, że szacunki UEFA – która rozdziela na tej podstawie premie market pool w Lidze Mistrzów – są miarodajne, to ta różnica kształtuje się mniej więcej tak (dane z sezonu 2017/18):
– Pula market pool dla rynku angielskiego – 150 milionów euro,
– Pula market pool dla rynku włoskiego – 115 milionów euro (77% puli dla Anglii),
– Pula market pool dla rynku hiszpańskiego – 90 milionów euro (60%),
– Pula market pool dla rynku niemieckiego – 67,5 milionów euro (45%).
Jeszcze lepiej widać tę różnicę przy porównaniu wpływów (orientacyjnych), jakie poszczególne kluby otrzymały z transmisji na krajowym rynku (od podanych przez Deloitte wpływów z transmisji odejmujemy wszystkie wpływy z UEFA). W takim ujęciu rozkład najlepiej zarabiającej 20-tki kształtuje się następująco: 4 kluby angielskie, Barcelona, 2 kluby angielskie, Real, 3 kluby angielskie, reszta.
Jest więc w futbolowym świecie namacalny przykład tego, jak można spieniężyć atrakcyjną ligę. Jako że modelu angielskiego nie da się przełożyć 1 do 1 na inne kraje, koncepcja Superligi wydaje się jedyną drogą dla potentatów z innych krajów. Weźmy przykładowy Bayern z rynku niemieckiego (wg UEFA przeszło 2-krotnie mniej wartego niż rynek angielski). Bawarczycy – i nie tylko oni – mogą ze zdumieniem obserwować, że do 30-tki najlepiej zarabiających klubów świata wbiło się nawet Brighton & Hove Albion, które w zeszłym sezonie wróciło do Premier League po 35 latach tułaczki po niższych ligach. I ten jeden sezon wystarczył im, by wedrzeć się pośród najpotężniejszych. Idea jest więc taka, by ogromny strumień pieniędzy nie szedł do przykładowego Brighton, ale zasilał innych gigantów, którzy w ten sposób oddaliby się o lata świetlne od całej reszty piłkarskiego świata. A tym bardziej, że telewizyjny kontrakt Superligi z pewnością byłby o wiele więcej wart niż obecny, lukratywny kontrakt Premier League.
Zbyt wielu chętnych do tortu w Lidze Mistrzów
Obecnie najbardziej prestiżowe rozgrywki UEFA dla wielu są finansowym rajem, chociaż ciężko oprzeć się wrażeniu, że w coraz większym stopniu dotyczy to mniejszych klubów z mniejszych lig, a w coraz mniejszym stopniu tych najbogatszych. W zeszłym sezonie największą premię z Champions League zgarnął jej triumfator – Real Madryt zainkasował 88,7 miliona euro. Z jednej strony to olbrzymia kwota, z drugiej nie wytrzymuje porównań z innymi wpływami. W zeszłym sezonie Królewscy, bez uwzględniania przychodów z transferów, wypracowali 751 milionów euro, więc czysta premia z UEFA stanowiła ledwie 11 procent ich rocznych przychodów. 88,7 milionów euro to także o przeszło stówę mniej, niż zainkasował Manchester United za sam udział w krajowych rozgrywkach (190 milionów euro). Innymi słowy, zgarniając nawet najwyższe wynagrodzenie z UEFA ciężko jest zbudować jakąś znaczącą przewagę finansową nad konkurencją. Rzecz jasna Real zarabia najwięcej w stawce, ale w znacznie większym stopniu dzięki nieosiągalnym dla większości rywali wpływom komercyjnym (356 milionów euro) oraz przychodom z dnia meczowego (143 miliony euro).
W puli nagród Ligi Mistrzów są oczywiście znacznie większe pieniądze, ale – w rozumieniu tych największych – zbyt wielu chętnych siada do tego tortu. Rozdmuchanych potrzeb gigantów nie są w stanie zaspokoić nawet gigantyczne wzrosty tej puli, jakie następują po każdym 3-letnim cyklu rozgrywkowym. W latach 2012-15 UEFA w każdym sezonie Ligi Mistrzów wypłacała klubom miliard euro, natomiast w obecnym cyklu (2018-21) jest to już niemal dwa razy więcej (1,95 miliarda euro).
Wzrosty w Lidze Mistrzów są bowiem proporcjonalne do wzrostów we wszystkich innych grupach wpływów. Real wygrywając Ligę Mistrzów w sezonie 2013/14 zarobił 57,4 miliony euro, co stanowiło 10 procent jego ówczesnego budżetu, a po 4 latach – biorąc od UEFA już 88,7 miliona – dalej pozostał w tych granicach (tym razem było to 11 procent). I to między innymi z takich wyliczeń wzięły się naciski, by ostatnią podwyżkę z UEFA rozdzielić już inaczej. Wprowadzono ranking historyczny i tylko z niego najlepszy Real weźmie sobie 35 milionów euro, czyli jakieś 40 procent całego zeszłorocznego wynagrodzenia z Ligi Mistrzów. Co więcej, są to pieniądze zarobione bez wychodzenia na boisko (w tym sezonie). Rozkład nowych premii przedstawia się następująco (kwoty w milionach euro):
10-letni ranking historyczny to narzędzie, które w naturalny sposób powiększa kawałki tortu dla tych najbogatszych. Aż 10 potencjalnych ojców-założycieli Superligi znajduje się wśród 13 najwyżej ulokowanych w nim klubów. Trudno jednak mieć złudzenia, że ci najwięksi na tym poprzestaną…
Bogaci sponsorzy, pełne stadiony
Na dziś najbogatsze kluby w największym stopniu wypracowują sobie przewagę finansową dzięki umowom sponsorskim oraz wpływom z dnia meczowego. Real i Barcelona, jako najbardziej rozpoznawalne globalne marki, przewodzą w szalonym wyścigu wpływów komercyjnych. Najbardziej wartościowe są oczywiście kontrakty z dostarczycielem strojów oraz ze sponsorem koszulkowym. Real podpisał już kontrakt z Adidasem (wejdzie w życie w przyszłym roku) na 110 milionów euro rocznie, a przy tym co 12 miesięcy inkasuje 70 milionów euro za miejsce na koszulce od Emirates. Z kolei Barcelona właśnie podpisała lukratywny, 10-letni kontrakt z Nike, na mocy którego rocznie może liczyć na minimum 105 milionów euro (a przy wypełnieniu zmiennych nawet więcej). Do tego dochodzi deal koszulkowy z Rakutenem na 55 milionów euro rocznie.
Po stworzeniu Super Ligi o status ekskluzywnych, globalnych marek łatwiej byłoby też pozostałym europejskim klubom. W tym aspekcie mocno podciągnąć by się mogli przede wszystkim przedstawiciele Premier League (poza Manchesterem United), a także rodzynki i z innych czołowych lig, czyli Bayern, PSG czy Juventus.
Kolejną potężną grupą wpływów jest przychód z dnia meczowego, ściśle skorelowany z pojemnością stadionów. Wśród aktualnej 20-stki najbogatszych 50-tysięcznika nie ma Juventus oraz Chelsea i Everton (w obu angielskich klubach istnieją już plany rozbudowy). Reszta ma do dyspozycji bardzo pojemne obiekty, które – w zależności od atrakcyjności terminarza i cennika biletów – przynoszą określony przychód. Powołanie do życia Superligi w pierwszej kolejności podziałałoby właśnie na przychód z dnia meczowego – praktycznie tydzień w tydzień każda z drużyn mierzyłaby się z atrakcyjnym rywalem. Ceny biletów wewnątrz takiej ligi można by kształtować właściwie dowolnie. Póki co przychody z dnia meczowego czołowej 20-tki wyglądają jednak tak:
Koniec piłki reprezentacyjnej?
Der Spiegel ujawnił także, że prawnicy Bayernu Monachium sprawdzają różne interpretacje przepisów, na bazie których mogliby zakazać swoim zawodnikom występu w reprezentacjach narodowych. I tak, jak cała idea jest mocno kontrowersyjna, tak istnieje jedno poważne uzasadnienie – finanse. Nie jest żadną tajemnicą, że kluby – zwalniając na kadrę swoich najlepszych piłkarzy – zwyczajnie tracą pieniądze. Nie mogą korzystać z zawodników, którym płacą w tym czasie kolosalne wynagrodzenia. A co mają w zamian? Weźmy mundial 2018, za który FIFA wypłaciła klubom rekordowy ekwiwalent. Ile poszczególne ekipy otrzymały za niekiedy miesięczne udostępnienie swoich najlepszych zawodników?
W skali rocznych przychodów trudno nazwać te kwoty inaczej niż drobnymi. Bayern, który zdaje się być inicjatorem całej akcji najbogatszych, otrzymał od FIFA kwotę rzędu 1/3 procenta rocznych przychodów. Niewiele ponad 3 promile. Rzecz jasna premie za mundial to nie wszystko, co światowa federacja wypłaciła klubom, ale właściwie niczego to nie zmienia. Wszystkie te ekwiwalenty są tak skromne, że de facto nie stanowią dla najbogatszych żadnej rekompensaty. Piłka reprezentacyjna dla czołowych klubów to głównie koszt, z którego te w najbliższej przyszłości być może będą próbowały zejść.
* * *
Kluby angielskie – i to wszystkie, bez wyjątku – pokazują, jak można zarabiać na prawach telewizyjnych. Hiszpańscy giganci to z kolei wzorcowe przykłady spieniężenia globalnego wizerunku poprzez lukratywne umowy sponsorskie. Dalej PSG czy Arsenal to pozytywne przykłady maksymalizacji wpływów z dnia meczowego – przy relatywnie niewielkich obiektach (odpowiednio 50- i 60-tysięcznik) potrafią uzyskiwać przeszło 100-milionowe przychody z tego tytułu. Z kolei przykładowa Roma pokazuje, jak cenny może być nadspodziewanie dobry wynik sportowy w rozgrywkach międzynarodowych – dostała zastrzyk 84 milionów euro.
Przede wszystkim jednak powyższe przykłady to wizualizacja braków, które mają poszczególni przedstawicieli finansowej czołówki. Przestrzenie, w których ci mogą zarabiać znacznie więcej i to rozpisane czarno na białym. Już teraz widać, jak wiele jest do zyskania w poszczególnych sektorach oraz jak wiele środków przechodzi potentatom koło nosa. Kolejne podwyżki od UEFA i bardziej preferencyjny dla najbogatszych rozdział środków zdają się więc jedynie odsunięciem w czasie nieuniknionego. Z punktu widzenia samych finansów Superliga to naturalna droga rozwoju dla europejskich gigantów. I właściwie trudno się dziwić, że ci chcą na nią wejść.
MICHAŁ SADOMSKI