My, ludzie piłki nożnej, w obliczu braku Ligi Mistrzów i – co gorsza! – ekstraklasy, szukamy emocji, gdzie się da, tak jesteśmy od nich uzależnieni. Półfinał Ligi Angielskiej, choć nie brzmi najbardziej ekskluzywnie, to jednak ułożony w parze Chelsea – Tottenham wyglądał ciekawie, tym bardziej że gospodarze musieli gonić wynik, po tym, jak w pierwszym starciu Koguty zwyciężyły 1:0. I rzeczywiście, nie zawiedliśmy się, zastrzyk z emocji został wprowadzony do naszego organizmu, a z kolei The Blues odrobili straty i wprowadzili siebie samych do finału.
Wszystko rozstrzygnęło się w rzutach karnych, rozgrywanych od razu po podstawowych 90 minutach. Ekipa Sarriego nie pomyliła się ani razu (trafiając choćby z fantazją Jorginho, który podskoczył przed strzałem), natomiast banda Pochettino miała w tym fachu duże braki. Dier zaliczył podwyższenie, a przecież nie o to chodziło, natomiast Lucasa po profesorsku wyczuł Kepa. No i gdy Luiz brał pokaźny rozbieg, trafiając chwilkę później pewnie do siatki, to gospodarze mogli się cieszyć.
Czy jest to rozstrzygnięcie całkowicie sprawiedliwe? Patrząc tylko na ten mecz, wydaje się, że jednak tak. W pierwszej połowie gospodarze zaatakowali przeciwników zdecydowanie, nie czekając na jakieś cuda z kontry, na to, że może któryś z gości będzie uprzejmy, więc się obetnie i tym podobne dyrdymały. Jeszcze strzał Pedro został w ostatniej chwili zablokowany, jeszcze nożyce jednego z londyńczyków przypominały bardziej kabaret niż tysiące funtów płacone tygodniowo, ale później poszło. Z dystansu uderzył Kante, Gazzaniga był zasłonięty przez trzech piłkarzy ubranych na biało i puścił ten strzał, mimo wszystko dość nieporadnie, bo zawsze tak będzie wyglądać dziura między nogami, gdy golkiper stoi na linii bramkowej. Na 2:0 podwyższył z kolei Hazard, wykorzystując podanie Azpilicuety z boku pola karnego. Dużą rolę odegrał tutaj Dier, który sfaulował rywala na środku boiska, zaczął machać łapami, zamiast zablokować kontrę, a potem w łapach mógł już tylko schować twarz, by zasłonić rumieńce wstydu. To znaczy, mamy nadzieję, że je miał, bo zachował się gorzej niż na orliku.
Taki był ten Tottenham w pierwszej połowie, zupełnie jak Dier. Apatyczny, zrezygnowany, bez większej woli walki. Jeden strzał zaproponowały Koguty, ale niecelny, więc Kepa mógł równie dobrze rozwiązywać panoramiczną. I to taką większą, nie jakąś dwusetkę.
Po przerwie postawa przyjezdnych na szczęście przeszła metamorfozę i to zostało nagrodzone golem Llorente. Rose wrzucił, Hiszpan przepchał się przez dwójkę rywali i dość ekwilibrystycznym strzałem głową, ale jednak skutecznym, pokonał swojego rodaka.
Później obie ekipy miały swoje okazje do przechylenia tego dwumeczu na swoją korzyść. Kapitalną malinkę do Llorente puścił Eriksen, ale Hiszpan zbyt uwierzył we własne możliwości, co skończyło się łapaniem nogi, bo nie trafił nawet w piłkę. A miał przed sobą tylko bramkarza i masę wolnego miejsca, które można by spokojnie zagospodarować na hipermarket. Chelsea? Pluć sobie w brodę mógł Hazard, uderzający dwa razy obok bramki, a także Giroud, który nie trafił główką w samej końcówce.
Ten festiwal koniec końców snajperskiej indolencji zamknęły rzuty karne, gdzie jako się rzekło lepsza była Chelsea. Finał zagra z Manchesterem City, 24 lutego. Brzmi to naprawdę ciekawie i chyba rzucimy okiem, nawet mimo tego, że przecież wróci już wtedy do nas ekstraklasa!
Chelsea – Tottenham 2:1 (4:2 w karnych)
Kante 27′ Hazard 38′ – Llorente 50′
Fot. Newspix