Hiszpańsko-portugalska mieszanka z nadal niepokonaną bandą świrów Jurgena Kloppa. Siódma drużyna z pierwszą, rzęsisty deszcz w tle – piękna sceneria do inauguracji osiemnastej kolejki Premier League. Emocje dopisały, a my obejrzeliśmy piętnasty triumf “The Reds” w tym sezonie.
Od pierwszych minut gospodarze naciskali na lidera, jednak jedyne okazje, które mieli, wyłoniły się po błędach Liverpoolu. W 4. minucie Fabinho delikatnie zlekceważył przeciwników, co spowodowało, że jego podanie nie dotarło do adresata. Piłkę przejęli podopieczni Nuno, w końcu trafiła ona pod nogi Adamy Traore, ale Hiszpan nie zapakował po krótkim słupku bramki. Chwilę później znów skrzydłowy Wilków pobiegł prawą stronę, lecz i tym razem strzelał niecelnie. Chwilowe braki koncentracji w szeregach gości z każdą minutą zanikały. Co więcej – w 18. minucie Momo Salah dał im prowadzenie, po kapitalnej akcji Fabinho. Brazylijczyk zrehabilitował się za słabszy początek, sklepał obronę rywali do spółki z Sadio Mane, a następnie wyłożył futbolówkę jak na tacy do Egipcjanina. Ten zewnętrzną częścią stopy zamienił sytuację na gola. Jedenastego w tym sezonie, dzięki czemu wyprzedził Aubameyanga i został samodzielnym liderem klasyfikacji strzelców.
Liverpool znacznie przeważał w pierwszej odsłonie widowiska na Molineux, ale drugiej strony to Wolves mieli trzy nawet niezłe okazje na wyrównanie w końcówce. Najpierw swoje pięć minut miał Jonny Castro, następnie Raul Jimenez, a na sam koniec Alissona do wysiłku zmusił Matt Doherty. Na prawej obronie nie radził sobie James Milner, z czego beniaminek chciał skorzystać. Koniec końców obyło się bez poważnych konsekwencji.
Obawy były spore, w końcu Wolves na własnym boisku urwali punkt Manchesterowi City. Często doprowadzali do takiego chaosu, który paraliżował nawet tych największych, bez względu na ich przewagę w danym meczu. Becker musiał się dzisiaj sporo napracować, bowiem gospodarze stworzyli naprawdę sporo zagrożenia w jego szesnastce. Salah na początku drugiej połowy oddał kapitalne uderzenie, które minęło bramkę Patricio. Potem z ataków więcej wyciągali podopieczni Nuno. W 67. minucie jednak “The Reds” przycisnęli i zarazem wcisnęli na 2:0, uspokajając obserwatorów i kończąc dywagacje o delikatnym potknięciu. Mo dośrodkował futbolówkę w szesnastkę, gdzie Virgil Van Dijk wykorzystał swój spryt, wyprzedził kryjącego go przeciwnika i pokonał portugalskiego golkipera. Tym samym Holender zamknął to wymagającego dla gości starcie. Co prawda Wolverhampton miało jeszcze świetną okazję w ostatnich momentach meczu, kiedy Andy Robertson stracił czucie piłki we własnym polu karnym, ale 18-letni Morgan Gibbs-White trafił w zewnętrzną część bocznej siatki i pozwolił Alissonowi zachować czyste konto.
Co tu dużo mówić – tak gra Liverpool z tego sezonu. Konsekwentnie. Jeżeli nie idzie, to trudno, nie wariujemy, czekamy na swoje. Rywal ma się wyszumieć, a później “The Reds” szukają okazji do kontry. Trzeba uznać fakt, że nie będzie już takich wariackich spotkań jak m.in. przeciwko Norwich dwa lata temu. Alisson i spółka stracili jak na razie tylko siedem goli, w tym zaledwie dwie w drugich połowach, do tego Mohamed Salah w kluczowym momencie sezonu złapał genialną formę. My już zacieramy ręce na dalszą walkę tych dwóch, absolutnie kosmicznych w tym sezonie zespołów – dzisiejszego triumfatora oraz Manchesteru City.
Wolverhampton Wanderers – Liverpool FC 0:2 (0:1)
18′ Mohamed Salah 0:1
67′ Virgil Van Dijk 0:2
Fot. Newspix.pl