Niemal 1000 dni. Tyle nie było jej na trasach Pucharu Świata. W pewnym momencie była bliska zakończenia kariery. Gdy wróciła, z miejsca zaczęła wygrywać. Jej dyskwalifikacja była tragedią dla całej Norwegii. Kraj jednak niezmiennie ją wspierał – wszyscy wierzyli w jej niewinność. Dziś mogą się cieszyć. Therese Johaug jest na dobrej drodze do tego, by stać się królową tej zimy.
W cieniu Marit
Siedmiokrotna mistrzyni świata. Dwukrotna zwyciężczyni Pucharu Świata. Tyle samo razy triumfowała w Tour de Ski. W 2014 roku zrobiła to jako pierwsza Norweżka. Ale pierwsza wśród rodaczek nigdy nie była. Zawsze, jak wiele by nie osiągnęła, znajdowała się przed nią Marit Bjoergen, absolutna mistrzyni, prawdopodobnie największa biegaczka wszech czasów.
Nie jest łatwo mierzyć się z legendą. Szczególnie, gdy ta wciąż jest na szczycie. Therese nie tylko mierzyła się z Bjoergen, ale regularnie była testowana przez Justynę Kowalczyk czy Charlotte Kallę, która zawsze potrafiła przygotować znakomitą formę na igrzyska olimpijskie. Imprezę, z którą Johaug wciąż ma porachunki do załatwienia.
Piotr Meissner, dziennikarz i komentator TVP:
– Przede wszystkim Therese trafiła na Bjoergen. Gdyby jej nie było, to tych medali różnych imprez miałaby pewnie więcej, tak mi się wydaje. Gdy zdobyła srebro na 30 kilometrów w Soczi, to złoto wywalczyła właśnie Marit. A gdy Kowalczyk zdobywała złoto, to Johaug była trzecia na 10 kilometrów klasykiem. Może więc rzeczywiście miała trochę pecha, że trafiła na takie pokolenie.
Swoje największe sukcesy Therese święciła do tej pory w sezonach 2013/14 i 2015/16. To wtedy wygrywała Puchar Świata i zgarniała Tour de Ski. Jednak w pierwszym przypadku i tak została przyćmiona. Jej starsza koleżanka po raz kolejny zgarnęła dla siebie igrzyska, na których zdobyła trzy złota. Dwa lata później Bjoergen w ogóle nie było – z powodu ciąży wycofała się ze startów. Johaug to wykorzystała, ale o wyjściu z cienia nie było mowy. No, przynajmniej na świecie. Bo w swojej ojczyźnie Therese jest absolutną gwiazdą.
Tomasz Wandzel, Polak mieszkający w Norwegii i fan biegów narciarskich, mówi, że „Therese Johaug to więcej niż sportowiec. Ikona. Ktoś napisał kiedyś, że to coś najbardziej norweskiego, co w Norwegii w ogóle jest”. Miła, sympatyczna, uśmiechnięta, ładna dziewczyna, która dodatkowo potrafi cholernie dobrze biegać na nartach. Tak, to zdecydowanie norweskie. Setki tysięcy ludzi pokochały ją tam, gdy zdobywała kolejne złota na mistrzostwach świata czy wygrywała Tour de Ski, ale miliony wtedy, kiedy – kompletnie zapominając o protokole – rzuciła się w ramiona króla Haralda, po zwycięstwie w mistrzostwach świata w Oslo. Poza tym jej historia jest prosta, korespondować może z nią wielu. Szczególnie w kraju, w którym niemal każdy biega na nartach.
– Odkąd byłam małą dziewczyną, chodziłam na narty. Na farmie, gdzie dorastałam, mieliśmy dużo śniegu każdej zimy, więc rodzice zabierali mnie i trójkę mojego rodzeństwa na małe wycieczki. Biegliśmy chwilę na nartach, a potem rozpalaliśmy ognisko i piliśmy ciepłe kakao. Gdy byłam nieco starsza, zapisałam się do klubu i zaczęłam treningi.
Nic nadzwyczajnego, bo Therese po prostu nie jest niezwykłym człowiekiem, dlatego ludzie ją kochają. Gdy schodzi z tras biegowych, staje się jedną z nich. Jest za to niezwykłą narciarką, której wciąż jednak czegoś brakuje. I na której wizerunku powstała rysa. Ale o niej później.
Niespełniona
Igrzyska olimpijskie. Najważniejsza impreza sportowa na tym świecie. Myśleć inaczej mogą co najwyżej piłkarze. Dla całej reszty – nie ma nic cenniejszego niż olimpijskie złoto. Marek Plawgo mówił nam kiedyś, że „oddałby wszystkie swoje medale za jeden olimpijski”. A trochę ich miał, uwierzcie. Therese Johaug na ten moment ma trzy: brąz, srebro i złoto. Ale ten ostatni wywalczyła w drużynie, indywidualnie nie odniosła takiego sukcesu. I to wciąż siedzi jej w głowie.
Piotr Meissner:
– Czy jest spełniona? Myślę, że nie, głównie ze względu na to, że nie ma indywidualnego złota olimpijskiego. W Pekinie będzie miała 34 lata, więc powstaje pytanie, czy dociągnie w takiej formie do tych igrzysk. Brakuje jej tej wygranej. To jest trochę kazus Sundby’ego, jej rodaka, który też nie ma złota w biegu indywidualnym. A wygrywał Puchar Świata i ma trochę medali z igrzysk. To przecież bardzo wszechstronny biegacz, zdarzyło mu się dwukrotnie wygrać Tour de Ski, a na igrzyskach nigdy nie był najlepszy indywidualnie. Przeciwieństwo Charlotte Kalli, która w Pucharze Świata nigdy nie była na podium w klasyfikacji generalnej, ma mało zwycięstw w biegach, ale w igrzyskach zdobyła już dziewięć medali, w tym trzy złota z rywalizacji indywidualnej.
34 lata to zaawansowany wiek jak na biegaczkę, ale na dystansach można osiągnąć w nim wiele. Marit Bjoergen w Pjongczangu miała 38 lat i zdobyła złoto na 30 kilometrów. Jak łatwo obliczyć, w Soczi miała właśnie 34 zimy wiosny na karku. Na tym samym karku, na którym później zawisły trzy najcenniejsze krążki. Da się? Da. I Therese Johaug z pewnością na to stać. Szczególnie, że przez ostatnie dwa lata nie biegała w Pucharze Świata i jej organizm nie wyeksploatował się aż tak. Choć ona z pewnością wolałaby, żeby było inaczej.
Krem
Gdyby mogła wybrać, jesteśmy pewnie, że przerwy w ogóle by nie było. Tymczasem wyboru nie miała – zdecydowano za nią, ale (częściowo) z jej winy. Choć ona sama takiej się nie dopatrywała. 4 października 2016 roku Therese Johaug dowiedziała się, że w jej organizmie wykryto zakazaną substancję – clostebol. Dziewięć dni później poinformowała o tym świat, na zorganizowanej przez Norweski Związek Narciarski konferencji. Siedziała tam zapłakana, zrozpaczona i złamana. W niczym nie przypominała siebie z tras biegowych. Kilka dni później zawieszono ją, prowizorycznie, na dwa miesiące. W ich trakcie śledztwo miało wyjaśnić, co właściwie się stało. Choć tak naprawdę zagadki nie było. Całą winę wziął na siebie lekarz kadry, Fredrik S. Bendiksen.
– Jestem odpowiedzialny za fakt, że Therese przyjęła clostebol w kremie Trofodermin. Ona jest niezwykle bezpośrednią osobą i sportowcem, który jest ostrożny i dokładny we wszystkim, co robi. Najważniejszą rzeczą jest dla mnie teraz zrobienie wszystkiego, co tylko mogę, by jej nie ukarano, ponieważ użyła kremu, co do którego zapewniłem ją, że może to zrobić.
Norweżka smarowała nim usta, poparzone od słońca, na zgrupowaniu we Włoszech. Faktycznie, ona również potwierdzała taką wersję wydarzeń, wedle której dostała tę maść od lekarza. A że Bendiksen miał opinię perfekcjonisty, to da się zrozumieć, że po prostu mu zaufała. Wszystkim trudno było jednak pojąć, jak to możliwe, że biegaczka, która kilka tygodni wcześniej mówiła w wywiadzie, że „jako sportowiec musi sprawdzać nawet herbatę, którą pije”, nie dostrzegła napisu „doping” na opakowaniu. Dlatego też sprawa nie była tak prosta – Therese powinna być świadoma tego, co zażywa.
Tomasz Wandzel:
– Doskonale pamiętam ten wywiad, ukazał się w norweskiej gazecie „VG”. To rzeczywiście było kilka tygodni przed wybuchem tej afery. W długiej rozmowie opowiadała tam o tym, jak wygląda jej życie sportowca, jak musi wszystko sprawdzać, czytać, uważać na to co je i zażywa. Później faktycznie były śmiechy, że jak to się mogło stać? Sprawdza, sprawdza… nagle przestała? Pewnie, że na wiele pytań w tej sprawie nie odpowiedziano.
Nikt nie oskarżał jej o zorganizowany doping. Dawka substancji znaleziona w jej organizmie odpowiadała – co zgadzało się z zeznaniami – niespełna dwóm tygodniom smarowania ust Trofoderminem i nie mogła wpłynąć pozytywnie na jej wyniki. Za zaniedbania trzeba jednak płacić. Mimo tego, co stale powtarzała sama zainteresowana.
– Jestem kompletnie rozbita wejściem w tę bardzo trudną i nierealistyczną sytuację. Uznaję to za niesprawiedliwe i całkowicie niezamierzone, choć, oczywiście, jestem świadoma odpowiedzialności, jaką mam wobec leków, które używam.
Norwegowie zawiesili Johaug na 13 miesięcy. Gdyby mogli, pewnie daliby jej jeszcze mniej, ale minimalny wymiar kary wynosił równy rok. Podobne sprawy – choćby Marina Cilicia czy Marii Szarapowej w świecie tenisa – również kończyły się kilkunastomiesięcznymi przerwami od gry. Prawnicy Johaug (która zresztą w pewnym momencie zatrudniła Mike’a Morgana, pracującego m.in. przy sprawie Rosjanki) i tak spisali się nieźle. Bardzo ważne dla sprawy było też zeznanie Marit Bjoergen, która powiedziała m.in., że w sytuacji Johaug i przy zaufaniu do Bendiksena zrobiłaby dokładnie to samo. A kiedy mówi to osoba o takiej pozycji, trudno ją zignorować. Uznano więc, że Therese nie ponosi winy za doping i w jej zachowaniu nie było celowości, ale trzeba ukarać ją za zaniedbanie. I tak też zrobiono.
Choć nie wszyscy dawali wiarę jej wyjaśnieniom. Fin Sami Jauhojärvi, niegdyś wielka gwiazda biegów, powtarzał:
– Wcześniej mówiła w wywiadzie, że kontroluje po kilka razy to co je i pije, z obawy przed zażyciem zabronionych środków. Kilka tygodni później, przyjęła niedozwoloną substancję. Użyła kremu pomimo ostrzeżenia, które było na opakowaniu. To potwierdza teorię, że chciała szybciej i lepiej zregenerować organizm.
W podobnym tonie wypowiadał się m.in. Aleksander Wierietielny, wówczas trener Justyny Kowalczyk, dziś kadry polskich biegaczek. Na takie zarzuty Johaug odpowiadała w jeden sposób. „Wszystko to, co powiedziałam, jest prawdą. Jestem całkowicie szczera”. I o ile na świecie ludzie mieli wątpliwości, o tyle w Norwegii absolutnie żadnych. Co nie zmienia faktu, że dla mieszkańców tego kraju był to absolutny…
… Szok
Pamiętacie jeszcze, co mówił Tomasz Wandzel o Johaug? „To ikona”. Dodawał też, że trudno byłoby zrozumieć komuś z naszego kraju, kto nie przebywał w tym czasie w Norwegii, co właściwie stało się tam w dniu ogłoszenia informacji o dopingu. A działo się naprawdę wiele, choć media, które w teorii powinny rzucić się na tę informację z miejsca… po prostu nie wiedziały, co zrobić. One też były w szoku.
Mimo wszystko próbowaliśmy jakoś to zrozumieć. Zadaliśmy więc jedno pytanie: czy gdyby w podobnej sytuacji, ale ponad dekadę temu, znalazł się Adam Małysz, to byłoby podobnie?
– To jest bardzo dobre porównanie. Jak Małysz był ikoną dla nas, tak Johaug jest ikoną dla Norwegów. Pamiętajmy też, że biegi narciarskie w Norwegii to coś więcej niż zwykła dyscyplina sportu. A co można powiedzieć o Małyszu i Johaug? I ona, i on praktycznie nie mają negatywnego elektoratu. Są bezkrytycznie uwielbiani. Polska jest zapewne podzielona i w przypadku Roberta Lewandowskiego, i w przypadku Justyny Kowalczyk. A Therese Johaug jest święta, tak jak Adam Małysz był święty w Polsce.
Norwegowie w tamtym momencie mieli już swoje problemy. Kilka miesięcy wcześniej wybuchły dwie inne afery – sprawa Martina Johnsruda Sundby’ego, który również został zdyskwalifikowany, ale za przyjęcie zbyt dużej dawki (legalnych) leków na astmę, oraz sprawa podawania tychże nawet zdrowym sportowcom, w tym juniorom. Co w teorii nie jest zabronione, ale dość mocno nagina kwestie moralne. Zresztą Johaug odgrywała w niej ważną rolę – przyznała, że jej samej zdarzało się takie brać, choć astmy nie ma. Pełniły one rolę prewencyjną, miały zapobiec jej potencjalnemu rozwojowi, tak to uzasadniano.
Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji dziennikarze wręcz muszą zadawać pytania, dociekać prawdy, wręcz atakować Johaug, prawda? Nic podobnego. Nie w tej sprawie. Nie mogli sobie na to pozwolić, gdy wsparcie Therese udzielali wszyscy: ludzie na ulicy (sama o tym mówiła), profesorowie, a nawet były premier. Trudno byłoby znaleźć w Norwegii osobę, która miałaby w tej kwestii odmienne zdanie.
Tomasz Wandzel:
– Żaden dziennikarz, gazeta czy medium nie byli na to przygotowani. Kilka dni zajęło im poukładanie sobie tego, bo nie wiedzieli, jak się zachować. Generalnie Norwegia niespecjalnie mogła sobie pozwolić na atak na taką legendę, bo ludzie ją kochają, a w dodatku czytają, że Finowie, Szwedzi i Polacy jadą po Therese. Dużo prościej było wcześniej uderzyć w Sundby’ego, on nie jest tak lubiany przez media, łatwiej go było ukłuć. Co jednak zauważyłem? Ogromny atak na federację i sztab medyczny. Oskarżenia o brak umiejętności zarządzania sytuacjami kryzysowymi. W przypadku Sundby’ego długo ukrywano jego wpadkę. Z Theresą zrobiono zupełnie inaczej i trzęsącą się od płaczu kobietę, która dowiedziała się, że ma problem, wypchnięto na konferencję. Federacji się oberwało, ale media nie mogły zaatakować Johaug, gdy robili to Finowie i Szwedzi. To działało na zasadzie: my możemy ją ewentualnie poszturchać, ale wam od niej wara.
Jednym z niewielu, który zadawał kłopotliwe pytania, był dziennikarz TV2 Ernst Arve Lersveen (który potem pojawił się zresztą w filmie dokumentalnym, w którym… mówił, że wszyscy w Norwegii wspierają Johaug). Zresztą też ikona biegów, choć od zupełnie innej – medialnej – strony. Intrygowała go ta sprawa, próbował dowiedzieć się tego, z czym problem mieli wszyscy: ale jak to możliwe, że Therese nie zauważyła tego napisu? Ale jak to możliwe, że tak dokładny, uważny lekarz, popełnił tak prosty błąd? Sugestii brania dopingu tu nie było. Po prostu chciał zrozumieć to, co się stało. Podobnie jak wszyscy w Norwegii.
Tomasz Wandzel:
– W mediach były nawet mapki z Google Maps z wyrysowanymi trasami, gdzie i o której godzinie szedł lekarz, w której aptece kupił krem, jak z niej wrócił, gdzie dał go Therese itd. To wszystko było na bazie przygotowanej przez federację, która podała dokładny schemat. TV2 rzeczywiście dociekała. Wypytywali Therese. Tam była zresztą afera, bo po pewnym czasie federacja zarzekała, że przy każdym wywiadzie z Johaug mieli być obecni przedstawiciele federacji. A w Norwegii takie rzeczy się raczej nie zdarzają, dziennikarze mają tu dość duże prawa. czy dwóch felietonistów w „VG” też zadawało pytania, ale naprawdę była to raczej – tak to zawsze odbierałem – próba napisania rzetelnego tekstu i czegoś więcej niż to, co otrzymywali w stanie gotowym od federacji. Nie można powiedzieć, że media były przeciwko Johaug. Ewidentnie był atak na federację, jej procedury, na to, że sportowcy nie są odpowiednio szkoleni – w tej chwili wszyscy przechodzą już specjalne kursy, gdzie uczą się o identyfikacji leków i przyjmowania farmaceutyków, jedzenia czy picia. Muszą je obligatoryjnie zaliczać. Sprawa Johaug to naprawdę było trzęsienie ziemi.
I jeśli to było trzęsienie ziemi, to później nastąpiła erupcja wulkanu pomieszana z tsunami i tornadem. Przynajmniej w życiu i karierze Johaug.
Załamanie
Kara trzynastu miesięcy oznaczała, że Therese otrzyma szansę startu na igrzyskach. Ale taką nałożono na nią w Norwegii. Odwołać od niej mogło się kilka organizacji, m.in. WADA (Światowa Organizacja Antydopingowa) czy FIS (Międzynarodowa Federacja Narciarska). Ci pierwsi odpuścili. Drudzy skierowali sprawę do Trybunału Arbitrażowego, uznając, że wlepiona dyskwalifikacja jest nieadekwatna do popełnionych czynów. A maksymalny wymiar kary, jaki groził Therese to cztery lata. Można więc było się bać. Tym bardziej, że zwiększenie dyskwalifikacji oznaczałoby, że Johaug straci z oczu swój cel:
– Gdy się obudziłam, miałam w głowie jedynie dwie litery: O i G. Olympic Games [igrzyska olimpijskie – przyp. red.]. Będę ciężko trenować i postaram się ogromnym wysiłkiem przygotować do powrotu. Nauczyłam się skupiać na rzeczach, które naprawdę mogą na mnie wpłynąć. Co mogę zrobić, to trenować dobrze i przygotować się w najlepszy możliwy sposób. Jaki będzie wyrok – na to nie mogę wpłynąć.
Choć nie miała lekko – oficjalnie nie mogła trenować z kadrą, musiała zatrudnić swój własny, prywatny sztab. Nieoficjalnie i tak od czasu do czasu ścigała się z dziewczynami (poza treningami reprezentacji mogła to robić), korzystała też z rad trenerów z reprezentacji. Wszystko z nadzieją na to, że pojedzie na igrzyska.
Nadzieją, którą złamał ostateczny wyrok. Osiemnaście miesięcy. Jego koniec: kwiecień 2018 roku. Już po igrzyskach. Po szansie na zdobycie upragnionego, złotego medalu w rywalizacji indywidualnej. Co zresztą Therese powtarzała kilkukrotnie w trakcie procesu – zależało jej na tym, by w Pjongczangu wystartować, bo pragnęła tego złota. W jednej chwili musiała pogodzić się z tym, że w Korei go nie zdobędzie.
– Nie zakończę mojej walki dopóki nie stanę ponownie na linii startowej. Teraz celem są mistrzostwa świata w 2019 roku w Seefeld. Ta kara jest niesprawiedliwa, boli mnie przez nią serce. Nie wiem, co przyniosą najbliższe dni. Muszę ochłonąć. Jestem kompletnie rozbita. Wszystkie moje plany i marzenia legły w gruzach. Zwłaszcza start na kolejnych igrzyskach. Przygotowując się do nich, trenowałam tak intensywnie, jak nigdy wcześniej w karierze. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Udałam się do fachowca, który dał mi maść. Gdy zapytałam, czy w składzie znajdują się środki dopingujące, usłyszałam, że nie – mówiła, po ogłoszeniu ostatecznego wyroku.
Wtedy nikt nie powiedział tego głośno, ale był nawet moment, w którym poważnie myślała o zakończeniu kariery. Udała się wówczas do Stanów Zjednoczonych, tam dopingowała swojego chłopaka na mistrzostwach w wioślarstwie. Mówiła zresztą, że ten bardzo jej pomógł, znalazła w nim ogromne oparcie. Na jakiś czas odpuściła treningi. Później do nich wróciła, ale złe myśli wciąż jej nie opuszczały. Została przy sporcie, bo w lutym, tuż przed igrzyskami, pokonała – w wewnętrznym „sparingu” – Marit Bjoergen, która potem zdobyła przecież złoty medal. To przekonało ją, że wciąż jest w stanie osiągać rzeczy wielkie.
Dla Therese był to jednak trudny okres nie tylko z powodu decyzji Trybunału. W krótkim czasie zmarły jej dwie bliskie przyjaciółki: Vibeke Skofterud i Ida Eide.
– Kiedy skończyła się moja sprawa i zostawiłam ją za sobą, zaczęłam chodzić na pogrzeby bliskich przyjaciół. To, co wzmacniało mnie przez lata, nagle nie było już dostępne. O tych dwóch latach bez biegania mogę powiedzieć, że tak, to był specjalny, trudny czas, ale przeszłam przez niego. To, co wydarzyło się tego lata, nigdy nie zostanie za mną. Zawsze będzie stratą.
– Straciłam jedną z najlepszych przyjaciółek [Vibeke – przyp. red.]. Przyjaciółkę, która rozświetlała pokój, gdy do niego wchodziła, dawała wszystkim mnóstwo energii, miłości i opieki. Ludzie będą za nią tęsknić – pisała za pośrednictwem strony Norweskiego Związku Narciarskiego.
Mimo wszystko, jeszcze w 2017 roku mówiła, że sporo się nauczyła. Choćby tego, że sport i narty to nie całe jej życie. Uznała, że to dobra strona zawieszenia, zyskanie takiej perspektywy. „Jestem zdrowa, otaczają mnie dobrzy ludzie. To najważniejsza rzecz”. Wzmocniła się mentalnie, nauczyła się żyć w inny sposób niż do tej pory. Choć wciąż trenowała i marzyła o powrocie na szczyt. Zmieniła jednak sposób przygotowań, więcej czasu spędziła na nartach. Uznała, wraz ze swoim sztabem, że to przyniesie jej kolejne sukcesy, gdy zawieszenie dobiegnie końca. Na razie wygląda na to, że się nie pomyliła.
Powrót
Tak naprawdę Therese Johaug na trasach biegowych pojawiła się już w kwietniu. Stanęła na starcie Skarverennet, biegu tradycyjnie kończącego sezon narciarski w Norwegii. Jej trener mówił wówczas, że „jej dyspozycja jest na bardzo wysokim poziomie. Pojawiają się opinie, że jest w lepszej formie niż przed zawieszeniem i ja się z tym zgadzam”. Nie było jednak pewności, czy ponad pół roku później wciąż będzie w stanie biegać na takim poziomie.
Dziś już wiemy, że jest, a jej najgroźniejsze rywalki skończyły kariery (choć o tym, że zrobiła to Justyna Kowalczyk, Johaug dowiedziała się… po biegu w Ruce). Na ten moment Therese ma trzy wygrane biegi na dystansie 10 kilometrów w tym sezonie Pucharu Świata. Innymi słowy: wszystkie dłuższe niż sprint, jakie się do tej pory odbyły. Nie wiadomo jeszcze, jakie decyzje podejmie w dalszej części sezonu, ale jeśli utrzyma taką formę, naprawdę może zgarnąć komplet medali na mistrzostwach świata i Kryształową Kulę na koniec sezonu. Bo przerwy od występów zupełnie po niej nie widać.
Piotr Meissner:
– Nie widać przede wszystkim dlatego, że to ogromny talent, jeśli chodzi o biegi dystansowe. Sparing z Marit Bjoergen dał jej kopa do tego, by kontynuować karierę. Z kolei wyniki latem pokazały, że jest naprawdę mocna. Startowała w biegach na nartorolkach, w tym jednym naprawdę prestiżowym, gdzie biegnie się 7,5 kilometra pod górę bez przerwy – Lysebotn Opp. To jest taki wyznacznik formy, tam zjeżdżają się wszyscy najlepsi. Johaug wrzuciła tam Kalli minutę i 45 sekund. To był moment, w którym wiadomo było, że będzie piekielnie mocna, a jeszcze teraz – przed sezonem – wygrała z dużą przewagą bieg w Norwegii na 10 kilometrów. Już wtedy można było mówić, że będzie w znakomitej formie i to się potwierdziło.
Gdyby nie stracone igrzyska, właściwie można by powiedzieć, że przerwa jej nie zaszkodziła. Wizerunkowo nie doznała przesadnego uszczerbku na świecie, a w Norwegii ludzie tak naprawdę tylko bardziej ją pokochali. Finansowo? Też nic złego jej się nie stało. Jedynie ten upragniony, złoty medal igrzysk, po raz kolejny przeszedł jej koło nosa. Trudno jednak wskazać kogoś, kto byłby naprawdę poszkodowany przez tę aferę.
Tomasz Wandzel:
– Lekarz, który dał jej maść, jest wykładowcą w Olympiatoppen. To jest centrum sportu wyczynowego w Norwegii, stworzone w 1989 roku. Tam pomaga się najlepszym z najlepszych. Zatrudniony jest tam przez Norweski Komitet Olimpijski. Therese też nie straciła. Fischer zawiesił z nią współpracę, ale odnowił kontrakt, gdy jej dyskwalifikacja dobiegała końca. Trzeba też pamiętać, że Johaug ma własną markę odzieżową i jest jednym z najlepiej zarabiających norweskich sportowców. Pamiętam też, że gdy wybuchała cała afera, skoczyła sprzedaż produktów z jej brandem. To było takie ewidentne wsparcie ze strony ludzi, którzy pokazali, że i tak będą kupować jej rzeczy. Wiadomo, sportowo straciła igrzyska, ale trenowała cały czas pod okiem profesjonalistów. Nie mogła trenować z reprezentacją oficjalnie, ale z dziewczynami kadry A biegała prywatnie. Nie jest tajemnicą, że blisko przyjaźniła i przyjaźni się z Marit Bjoergen. Cały czas była „pod parą”. Doskonale wiedziała, że jest super przygotowana, wyniki interwałowych ćwiczeń przed sezonem miała doskonałe. Wiedziała, że wróci w super formie, bała się tylko, czy głowa wytrzyma. Bała się przywitania na trasach, przyjęcia przez ludzi. Jednak nawet w Finlandii, gdzie miały być gwizdy i buczenia, wszystko poszło w miarę łagodnie i Therese nie doświadczyła tam żadnych takich reakcji. Sama mówi, że jest teraz w najlepszym wieku sportowym dla kobiety w tej dyscyplinie. Absolutnie jest w formie. I finansowej, i sportowej.
Wspomniana Marit Bjoergen – którą sama Johaug uznaje za wzór do naśladowania – namaściła ją zresztą na swą następczynię, wręczyła jej nawet jedne ze swoich najlepszych nart. Na ten moment wydaje się, że wybrała najlepiej, jak mogła. Therese Johaug wygrywa i jest piekielnie mocna. A sprawa z maścią? Odchodzi w zapomnienie.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix