Wydawało się, że to będzie mecz, w którym narracja kręcić się będzie wokół bramkarskich popisów. Byliśmy tego pewni aż do ostatniej minuty doliczonego czasu gry. I wtedy zdarzyło się coś, co jeszcze długo trudno będzie wyjaśnić. Prawdopodobnie najgorszy wolej w życiu Virgila Van Dijka zmienił się w asystę, gdy piłka dwa razy odbiła się od poprzeczki i wróciła w pole bramkowe, na głowę Divocka Origiego. Mecz, który nie miał prawa się skończyć 0:0, a jednak ku temu 0:0 nieuchronnie zmierzał, finiszował przy stanie 1:0 dla Liverpoolu.
Nie wiemy, czy widzieliśmy w życiu więcej kuriozalnych goli. Bramek trudniejszych do racjonalnego wytłumaczenia. Naprawdę nie zazdrościmy Marco Silvie, który zrobił absolutnie wszystko, by Everton nie wyjechał z Anfield z pustymi rękami. A który będzie musiał sam sobie wyjaśnić to, co stało się w 96. minucie, kilkadziesiąt sekund po upłynięciu doliczonych przez sędziego Kavanagha czterech minut.
A przecież bardzo długo zapowiadało się na to, że tak jak w północnym Londynie używanie mieli snajperzy, na Anfield – tak dla równowagi – wielki mecz rozegrają bramkarze. Alisson Becker i Jordan Pickford solidarnie obrabowali dziś przeciwników z kilku pewnych goli.
Popis rozpoczął Alisson. Gdy przychodził z Romy, przychodził z opinią specjalisty właśnie od interwencji w beznadziejnych sytuacjach. Ta po zagraniu Walcotta wzdłuż bramki do Andre Gomesa była dokładnie tego typu. Portugalczyk miał tylko dołożyć głowę i skierować piłkę do siatki. A jednak na drodze futbolówki stanął Brazylijczyk i sprawił, że ta potoczyła się poza światło bramki, gdzie skutecznej dobitki nie potrafił wykonać Richarlison.
Gdy parę minut później doskonałą piłkę od Mo Salaha na sam na sam z bramkarzem dostał Shaiqiri, Pickford zachował się tak, jakby pozazdrościł. Jakby założył sobie, że gorszy być nie może. Wyskoczył do Szwajcara i zatrzymał jego uderzenie gdy wydawało się już, że ten musi rozpocząć strzelanie.
Nie inaczej było, gdy przepiękną piłkę z głębi pola do Theo Walcotta zagrał Gylfi Sigurdsson. Jak znalazł między zawodnikami Liverpoolu dość miejsca, by wypuścić Anglika sam na sam? Doprawdy trudno powiedzieć, to był artyzm w najczystszym wydaniu. Alisson odarł go jednak ze złudzeń, że mógłby zaliczyć asystę sezonu – wyszedł, skrócił kąt i gdy już Walcott próbował go mijać, prawą dłonią nabił skrzydłowego gości i sprawił, że futbolówka zamiast w siatce znalazła się poza linią końcową.
Poza tymi sytuacjami mieliśmy jeszcze dwie setki, które w pojedynku na spektakularne interwencje mogła dać wygraną Pickfordowi. Ale najpierw stając z nim oko w oko Mane (po fatalnym błędzie Keane’a i dobrym zagraniu za linię obrony Firmino) fatalnie przestrzelił. Później zaś po zgraniu Virgila Van Dijka z dwóch metrów w poprzeczkę trafił rezerwowy Origi.
Do tego było jeszcze kilka uderzeń z dystansu, ale dzieliły się one na trzy kategorie. Tą obszerniejszą była ta przeznaczona na uderzenia wyglądające groźnie, mocne, ale ostatecznie niecelne. Tą mniejszą – strzały celne, ale za lekkie, by sprawić takim fachurom jak Alisson i Pickford jakikolwiek kłopot. Ta najmniejsza to kompletne kiksy. Jeden kiks. Virgila Van Dijka. Jak jeden z najgorszych wolejów roku stał się asystą… Naprawdę, wciąż nie jesteśmy w stanie w to uwierzyć, że derby Liverpoolu rozstrzygnęły się w ostatnich sekundach właśnie w taki sposób.
Liverpool – Everton 1:0 (0:0)
1:0 Origi 90’+6′
Fot. NewsPix