0:0 z 16. Crystal Palace, wyciągnięte z dwubramkowego deficytu 2:2 z 18. Southampton. Dorzućmy do tego wymęczone w doliczonym czasie gry 1:0 z Young Boys i 1:3 w derbach z City. W ostatnich latach bycie kibicem Manchesteru United jest bardzo trudne, w ostatnich kilkunastu dniach – to prawdziwe katusze.
Southampton nie strzelił gola w 4 z 7 ostatnich meczów, oczywiście żadnego z nich nie wygrał. U siebie? Zero wygranych. 0:0, 1:2, 2:2, 0:3, 0:0, 1:1. W tygodniu Święci wylecieli po karnych z EFL Cup z Leicester, wcześniej wtopili z Fulham mimo szybkiego prowadzenia i mimo dojścia rywala na 2:2. Manchester United wygrał 8 z 10 ostatnich wizyt na St. Mary’s, remisując pozostałe dwa spotkania.
Wydawać by się mogło, że dziś zespołowi Jose Mourinho nie ma prawa pójść źle.
Ba, piłkarze Southampton zrobili wiele, by zasiać ziarna dobrego nastroju wśród piłkarzy United. Pierwsze minuty, podanie do Alexa McCarthy’ego, a ten nie trafia w piłkę i sprawia, że Marcus Rashford dopada do futbolówki przy linii końcowej. Gola z tego nie było, Anglik postawił efektowność nad efektywnością i niedokładnie obsłużył piętą Andera Herrerę. Ale pokaz nieporadności przy najprostszych czynnościach i namacalnej wręcz nerwowości – owszem.
Tylko co z tego, skoro chwilę później było już 2:0 dla Southampton?
Pierwszy gol to asysta 18-letniego Obafemiego i trafienie z ostrego kąta Stuarta Armstronga (3 gol w 2. ligowym meczu z rzędu), drugi – przepięknie wykonany rzut wolny Cedrica. Swoją drogą ten 18-letni Obafemi w pierwszym składzie (a także 19-letni Valery) to bardzo zła wiadomość dla Jana Bednarka. Nie, to nie bezpośredni rywale do miejsca w składzie – Obafemi to napastnik, Valery – wahadłowy. Ale wytłumaczenie, że Bednarek nie gra, bo jest młody, mało doświadczony, a jego menedżer walczy o zachowanie posady, trzeba wsadzić między bajki. Zostaje więc tylko to, że jest po prostu za słaby. Nawet na to, by znaleźć się na trybunach.
Wracając do spotkania – Czerwone Diabły otrząsnęły się na dobre dopiero po bramce numer dwa. I na przestrzeni sześciu minut strzeliły dwa gole dające wyrównanie. Najpierw swoją strzelecką niemoc, trwającą od 15 sierpnia i meczu z Watfordem przełamał Romelu Lukaku, później do siatki trafił Ander Herrara. Ale w obu sytuacjach największą rolę do odegrania dostał Marcus Rashford. Anglik dwa razy odpalił buty rakietowe, pościgał się z rywalami, wywiódł ich w pole i dograł dwie idealne piłki do swoich kolegów. Lukaku pokonał McCarthy’ego bombą z kilku metrów, Herrera technicznym uderzeniem z bliska.
Spodziewalibyście się pewnie, że w takiej sytuacji United po prostu musieli strzelić gola numer trzy. Dogonili przeciwnika, tak jak choćby Newcastle jakiś czas temu, mieli go na widelcu… Nic z tych rzeczy. I to chyba najdobitniej wyjaśnia, dlaczego kibice Czerwonych Diabłów są wiecznie sfrustrowani. W drugiej połowie Southampton oddał dwa razy więcej strzałów (8 vs. 4) i cztery razy więcej celnych uderzeń (4 vs. 1) niż goście. To Redmond był bliżej pokonania De Gei strzałem z dystansu niż którykolwiek z zawodników United strzelenia gola McCarthy’emu. A nie zdawało się to być wielką sztuką, gość był dziś przy wyjściach do wrzutek bardziej elektryczny niż Thomas Dahne w swoim ekstraklasowym debiucie.
Southampton – Manchester United 2:2
Armstrong 13’, Cedric 20’ – Lukaku 33’, Herrera 39’
***
Jeśli ciągniesz lwa za wąsy, możesz być pewien, że ten w końcu się obudzi. I nie przepuści. O tym przekonali się dzisiejszego popołudnia piłkarze Bournemouth, którzy raz za razem niepokoili przerażającego lwa z Manchesteru. Ale robili to głównie w pierwszej połowie, po której ten mocno się otrząsnął i w drugiej już nie dał Wisienkom zbyt wielu szans.
Można powiedzieć, że Bournemouth wyeksponowało słabą dziś formę Nicolasa Otamendiego i pewnego rodzaju letarg obrońców City za wcześnie. Gdyby Callum Wilson strzelił po wrzutce Simona Francisa na 1:1 w końcówce drugiej, a nie pierwszej połowy, Pep Guardiola nie mógłby w szatni zareagować. Dokonać korekt. Pobudzić swoich zawodników do zdecydowanie lepszej gry. Zainspirować Leroya Sane, który był w drugiej części meczu po prostu niesamowity.
To nie była łatwa wygrana, ale właśnie Niemiec był potrzebną The Citizens różnicą. To on stwarzał najwięcej problemów przeciwnikom, co chwilę wykonywał sprinty szukając wolnych przestrzeni, wkręcał się pomiędzy obrońców, raz za razem dryblował. Gola się nie doczekał, ale mógł strzelić dwa – raz jednak zatrzymał jego strzał z najbliższej odległości odbił barkiem Begović, chwilę później został zablokowany, gdy potężnie uderzał zza pola karnego.
To, co nie udało się Sane, zrobili kolejno: Bernardo Silva (po wrzutce Zinchenki piłkę pod jego nogi zbił Begović), Sterling (dobijając strzał Danilo) i Gundogan, wykorzystując perfekcyjne podanie Niemca właśnie. Ten wcześnie rozegrał sprytnie piłkę z rezerwowym Davidem Silvą i sprawił, że jego rodak musiał tylko nie zmarnować stuprocentowej okazji na bramkę.
City nie wygrało więc łatwo, ale wygrało pokazując, że potrafi się w meczu otrząsnąć i że nigdy nie można uwierzyć, że chwilowa indolencja tej ekipy będzie trwała aż do ostatniego gwizdka. Co to, to nie.
Manchester City – Bournemouth 3:1
B. Silva 16’, Sterling 57’, Gundogan 79’ – Wilson 44’
***
Pozostałe wyniki:
Crystal Palace – Burnley 2:0
McArthur 16’, Townsend 77’
Huddersfield – Brighton 1:2
Jorgensen 1’ – Duffy 45’+4’, Andone 69’
Leicester – Watford 2:0
Vardy 12’ (k.), Maddison 23’
Newcastle – West Ham 0:3
Chicharito 11’, 63’, F. Anderson 90’+3’