Pierwsza połowa starcia Atletico Madryt z Barceloną to było po prostu coś okropnego. Być może trenerzy mają inny pogląd na tę sprawę, być może pochwalą swoich podopiecznych za taktyczną dojrzałość, za umiejętne przesuwanie się w strefie, czy cokolwiek innego. Krótko mówiąc – za wszystko to, co zupełnie nie interesuje widza, spragnionego wymiany ciosów i wielkiego show. Na to ostatnie przyszło nam poczekać aż do końcowej fazy meczu. Ale kwadrans wrażeń nie wymazał z pamięci przeszło godziny sakramenckiej nudy.
Naprawdę trudno cokolwiek konstruktywnego napisać o pierwszej części spotkania, oprócz tego, że po prostu nie odbyła, zresztą z niekorzyścią dla oczu widowni, choć to może niezbyt fortunna szydera biorąc pod uwagę fatalne obrazki napływające z Argentyny. Momentami można było jednak przecierać wspomniane oczy ze zdumienia. Bo starcie na Wanda Metropolitano do złudzenia przypominało jakąś typową, ponurą, ekstraklasową młóckę. Wypisz wymaluj, podręcznikowy „mecz walki”.
A jednak – tak marnej klasy widowisko zafundowali kibicom najwięksi piłkarscy wirtuozi z topowych europejskich klubów.
Strzały celne? Brak. Największe emocje? Jak jeden drugiego kopnął w kostkę i zanosiło się na szarpaninę. Ofensywne gwiazdy? Pochowane do kieszeni przez obrońców albo do tego stopnia skoncentrowane na pracy w defensywie, że brakowało już czasu i sił na to, by cokolwiek zdziałać pod bramką przeciwnika. Serio, mecz w angielskim stylu, w dodatku tym klasycznym, znanym z boisk League One. Więcej mocowania się niż grania piłką.
Co gorsza – po przerwie niby coś drgnęło, ale też nie do końca. Długo najbardziej frapują sceną było dośrodkowanie w pole karne Barcy, po którym piłkę ręką dotknął Arturo Vidal. O żadnym rzucie karnym mowy być rzecz jasna nie mogło, ale realizator chyba nie potrafił wykombinować żadnej innej równie intrygującej powtórki, więc zapętlał przypadkowe zagranie Chilijczyka. No i raz fajnie skrzydłem szarpnął Griezmann, dowodząc kapitalnej dynamiki, gry ciałem i świetnego panowania nad piłką. Dostał się jednak w pole karne przeciwnika w takim tempie i wbrew tak wielu przeciwnościom losu, że koledzy chyba nie do końca uwierzyli w powodzenie tej straceńczej misji i po prostu nie podążyli za akcją.
To był zresztą znak rozpoznawczy z obu stron w dzisiejszym spotkaniu. Nawet gdy atakowały, to raczej z myślą o tym, żeby się przesadnie nie odsłonić. Ani Atletico nie chciało dzisiaj za wszelką cenę skrzywdzić Barcy i cierpliwie czekało na swoją szansę, ani Katalończycy nie nakręcili się na trzy punkty. Było widać, że remis w jakimś sensie urządza obie strony.
Ale gospodarze to są jednak lepsze cwaniaki. W całym spotkaniu oddali na bramkę przeciwnika trzy uderzenia, z czego ledwie jedno celne i właśnie ono znalazło drogę do siatki strzeżonej przez Ter Stegena. Stały fragment, kilka zasłon, wybloków i Diego Costa mógł triumfować, podobnie zresztą jak Simeone. Tak rozrysowanej zagrywki ze stałego fragmentu gry nie powstydziliby się najlepsi trenerzy z NBA. Biorąc pod uwagę, że gol padł dopiero w 77 minucie, zanosiło się właściwie na trafienie z gatunku „szach i mat”, względnie „gem, set i mecz”.
To byłoby pierwsze ligowe zwycięstwo Los Colchoneros nad Barcą od 2010 roku. Żeby dobitnie zasygnalizować, jak wiele wody w rzece Manzanares upłynęło od tamtego spotkania, wystarczy podać strzelców goli. Dla Atletico: Diego Forlan i Simao Sabrosa. Dla Blaugrany: Zlatan Ibrahimović.
Jednak klątwy (która o dziwo nie obowiązuje w meczach Champions League) zdjąć się nie udało, goście wykaraskali się z tarapatów. Defensywa Atletico, tak szczelna na przestrzeni całego spotkania, kompletnie rozsypała się w końcówce. Musiał wykorzystać to Messi, perfekcyjnie dogrywając do zupełnie nieobstawionego Dembele. Francuz – choć bywa zawodnikiem okrutnie chaotycznym i zwariowanym w złym tego słowa znaczeniu – tym razem się nie pomylił.
I ustalił wynik spotkania jako sprawiedliwy remis, co dość dobrze obrazuje przebieg meczu. Choć jego poziom lepiej by oddawał jednak bezbramkowy rezultat.
Atletico 1:1 Barcelona
(Costa 77′ – Dembele 90′)
fot. Newspix.pl