– Ważne, żeby 10-latkowie nie zderzali się z seniorskim sposobem treningu. To się bardzo często zdarza. Byli piłkarze przenoszą to, co widzieli u siebie w seniorach. Tak szkolą dzieci, co jest dramatyczne – uważa Mateusz Oszust, bramkarz KTS-u Weszło, ale też – a nawet przede wszystkim – trener i pasjonat przygotowania fizycznego. Rozmawiamy głównie o Programie Certyfikacji Szkółek Piłkarskich. W teorii założenia projektu PZPN-u prezentują się okazale, ale w zderzeniu z praktyką nie wszystko wygląda tak różowo jak na papierze. Mateusz opowiada o swoich wątpliwościach, zastanawiamy się też, jak to możliwe, że bramkarz, który bronił w drugiej lidze, w pewnym momencie zdecydował się rzucić piłkę i postawić na naukę.
*
Jakiś czas temu, w Stanie Futbolu, rozmawiałeś o Programie Certyfikacji Szkółek Piłkarskich. Generalnie co uważasz o certyfikacji, jakie zagrożenia widzisz?
Przede wszystkim – nie czuję się ekspertem, ale patrzę z perspektywy trenera. Uważam, że takie spojrzenie jest potrzebne, bo – było czy nie było – projekt dotyczy również szkoleniowców. W Stanie Futbolu wymienialiśmy swoje spostrzeżenia i wydaje się, że jeżeli chodzi o niektóre zapisy, doszliśmy wraz z Maciejem Sawickim do porozumienia, że pewne sprawy trzeba zmienić. Chodzi mi przede wszystkim o piłkę kobiecą. To przepis, który albo może wpłynąć na szkodą klubów zajmujących się szkoleniem dziewczyn, albo bardzo utrudnić zdobywanie kolejnych gwiazdek czy kolejnych poziomów certyfikacji poszczególnym akademiom. Wiemy, co związek chce zrobić. Wiemy, że zamierza popularyzować kobiecą piłkę. Świetna sprawa, dążmy do tego, żeby każda szkółka – w Warszawie, w Krakowie, w Gdańsku – posiadała sekcję dziewczyn, ale zauważmy, że na razie jest to niemożliwe, bo siłą rzeczy dziewczyn grających w piłkę jest znacznie, znacznie mniej niż chłopców. Marcin Mięciel wspominał, że gdy zgłasza się do niego dziewczyna, to wysyła ją do pobliskiej akademii dla dziewcząt. Bo wie, że tam wyszkolą ją znacznie lepiej. A tak akademie – walcząc o gwiazdki – przygarniałyby dziewczyny, często nie gwarantując im należytych warunków, bo tych dziewczyn – siłą rzeczy – nie byłoby na razie za wiele.
Na szczęście doszliśmy do pewnych wniosków, zapowiada się, że punkt zostanie wrzucony pod debatę i za to wielki plus, bo nie chodzi o to, żeby regulamin był sztywny. Trzeba dyskutować, korygować, gdy zachodzi potrzeba.
Certyfikacja wydaje się potrzebna o tyle, że ograniczy powstawanie widmowych akademii. W Stanie Futbolu podawałeś przykład znajomych. Zakładają akademię, mają po 30 dzieciaków na treningu, a jakość szkolenia jest tajemnicą. Dotąd nikt tego nie kontrolował.
Jest mnóstwo akademii byłych piłkarzy, którzy wymyślili sobie, że będą szkolić dzieci, a o szkoleniu nie mają wielkiego pojęcia albo im po prostu nie zależy. Tego chcielibyśmy jak najmniej, bo to tylko i wyłącznie szkoda dla dzieci i rodziców.
Ważne, żeby 10-latkowie nie zderzali się z seniorskim sposobem treningi. To się bardzo często zdarza. Byli piłkarze przenoszą to, co widzieli u siebie, w seniorach. Tak szkolą dzieci, co jest dramatyczne. Dlatego usystematyzowanie szkolenia, chociażby poprzez Narodowy Model Gry, jest ważne. Wskazówki są potrzebne, ale potem wiadomo – i tak wszystko zależy od trenerów.
Spotykałeś się z takimi sposobami treningów?
Bardzo często. Teraz nie jeżdżę bardzo dużo po mniejszych miejscowościach, ale wcześniej spotykałem z takimi sytuacjami, że trener seniorów B-klasy trenował również dzieci i robił to kopiuj-wklej. Takie same treningi, takie same metody.
Mam 26 lat, a trenowałem w poprzedniej epoce. Nie chcę nikogo obrażać, ale trenowałem w taki sposób, w jaki nikomu nie pozwoliłbym prowadzić treningów. Byłem bramkarzem, więc przetrwałem, ale większość moim kolegów z Motoru Lublin nie zadebiutowało wyżej, na poziomie centralnym. Być może przez to, jak trenowali. I, co najważniejsze – to nie było tak dawno temu. Pamiętam jak dziś. 20 osób. Chłopaki ustawiają się w rzędzie. Biegną, strzelają, biegną, strzelają. Ostatni czeka dwie minuty, żeby oddać strzał. Miałem dobrze, bo byłem bramkarzem, mogłem bronić wszystko, ale oni? Dużo postojów, brak nauki podjęcia decyzji. Marnowali czas, który mogliby poświęcić na rozwijanie innych elementów. A jak już dochodziły treningi fizyczne, to można było zajechać zawodnika.
Przeżyłem to na własnej skórze. Dlatego jestem zwolennikiem doszkalania się trenerów, na przykład poprzez kursy wyrównawcze. Nie doszkalając siebie, możesz zniszczyć zawodnika. Ważne, żeby trenerzy, którzy – powiedzmy – 30 lat temu skończyli AWF-y, odbywali kursy na nowo, bo wszystko się zmienia, wszystko ewoluuje. Nie można zostawać w miejscu. Teraz wszystko wygląda inaczej. Lepiej. Dąży się do tego, żeby przede wszystkim były gry. Żeby zmuszać zawodników do podejmowania decyzji. Na tym polega futbol – najlepsi są zawodnicy, którzy w ułamku sekundy są w stanie podjąć właściwe decyzje.
To był największy problem sportu młodzieżowego?
Nie wiem, czy największy, ale na pewno spory. Nie ma co ukrywać. Nie jest przypadkiem, że z niektórych rejonów Polski nie wychodzi pół piłkarza na dobrym poziomie. To nie jest problem tego, że tam się utalentowani ludzie nie rodzą. Przede wszystkim – trzeba potrafić ich umiejętnie poprowadzić.
Co dziś uderza cię najbardziej?
Jeżeli chodzi o treningi dzieciaków, trzy rzeczy. Brak podjęcia decyzji, o czym mówiliśmy. Staroświecka metoda treningu, wszystko w wyizolowanych formach. Dalej – brak intensywności w treningi, a jako trener przygotowania motorycznego zwracam na to szczególną uwagę. Nasi seniorzy i juniorzy odstają pod tym względem od zachodu, ale wiadomo – czym skorupka za młodu nasiąknie. Musimy nauczyć dzieci, że trening, oczywiście, powinien być przyjemnością, ale element pracy jest najważniejszy.
Jeżeli zawsze będziemy dawać z siebie wszystko, od małolata, to później jako seniorzy nie będziemy narzekać, że przyszedł nowy trener i nas zajechał. Czyli decyzyjność i intensywność pracy. Przede wszystkim.
Potem trzecia rzecz – jakość. Mam nadzieję, że tutaj dużą rolę odegra certyfikacja. Trzeba uważać na akademie-widmo. Nie tak dawno biegałem po Warszawie po nieznanych mi dotąd miejscach i widziałem treningi na boiskach wielkości kortów tenisowych. Ktoś ogłaszał się akademią i zapraszał dzieciaki. Takie rzeczy nie powinny mieć racji bytu. Fajnie, że chcemy aktywizować młodzież, ale nie nazywajmy tego akademią, tylko stwórzmy jakiś inny termin, by wszystko było jasne i klarowne.
Po certyfikacji rodzic będzie miał pewność, że jeżeli zapisze dziecko do akademii, to na pewno będzie to akademia. Będą gwiazdki: brązowe, srebrne, złote. Przejrzysta sprawa, wszystko do sprawdzenia. Jeżeli przeważy czynnik logistyczny, to przeważy, ale rodzice będą mieli wiedzę o tym, czego oczekiwać i czego się spodziewać.
Trenerzy nadal obawiają się, że obowiązków będzie więcej, a płaca zostanie taka sama?
Obawa istnieje. Rozumiem to, ale nie do końca się do tego przychylam. Trzeba wymagać od siebie, rozwijać się. Wiadomo, są trenerzy, którzy sumiennie podchodzą do obowiązków, ale zdarzają się tacy, którym zależy mniej. Przyjeżdżają na trening z doskoku, nie planują zupełnie niczego. To nie jest dobra droga, ale certyfikacja powinna sprawić, że niektórzy trenerzy będą zmuszeni, by się rozwijać i samodoskonalić.
Radek Mozyrko przyznaje, że trzeba przede wszystkim doszkalać się samemu, a narzekanie na poziom kursów to wymówka trenerów.
Dokładnie. Zresztą, uważam, że jestem niezłym przykładem na to, że warto się doszkalać. Uczestniczę w wielu konferencjach i kursach rocznie. Nie ma weekendu, podczas którego nie próbowałbym się doszkalać. Do tego prowadzę szkolenia i widzę zapotrzebowanie – trenerzy zgłaszają się, interesują tym, o czym mówimy. Nie można generalizować, że wszyscy są leniami, czy nie chcą się szkolić albo nie mają takiej możliwości. Możliwości są. Coraz więcej doświadczonych trenerów chce dzielić się wiedzą, wielu szkoleniowców z tego korzysta, a że nie wszyscy? Cóż, nie przeskoczymy tego.
Widzisz, że niektórzy trenerzy, gdy na kursie brakuje pewnych rzeczy, nie chcą się rozwijać i douczać sami?
Nie ma co ukrywać, dużo zależy od tego, jakie ma się cele. Rynek weryfikuje. Czasy się zmieniają, widać coraz więcej trenerów młodszych, chcących chłonąć wiedzę, jeżdżących na staże. Kwestią czasu jest to, że poziom trenerów będzie wyższy. Dojdziemy do momentu, w którym gdy ktoś nie będzie chciał się doszkalać, nie będzie miał szans na jakąkolwiek karierę. Tak jak w każdej branży. Trudno przetrwać, gdy nie daje się nic od siebie. Jeżeli trener będzie przygotowany merytorycznie, to na pewno pracę znajdzie. Wielu polskich trenerów nie ma się czego wstydzić pod względem poziomu wiedzy. Elita naszych szkoleniowców to poziom, który spokojnie może rywalizować z trenerami zagranicznymi. Ale potrzeba szansy, zaufania. To jest bardzo ważne.
W Stanie Futbolu obawiałeś się tego, że różnica pomiędzy złotą a srebrną gwiazdką jest niewielka, przez co może pojawić się kolesiostwo. – Na dobrą sprawę mógłbym napisać sobie program na kolanie i dostać złotą gwiazdkę – mówiłeś. Przekonało cię tłumaczenie Macieja Sawickiego?
Trudno wyzbyć się podejrzeń. Padały całkiem sensowe argumenty, że będzie robione wszystko, by to tego nie dopuścić. Zmiany kontrolerów co pół roku i tak dalej. Miejmy nadzieję, że wszystko odbędzie się uczciwie, ale wiadomo – mówimy o środowisku ograniczonym. Co prawda sporym, ale zamkniętym. Może dojdzie do jakichś pojedynczych incydentów, przypadków, ale w każdym stadzie znajdzie się czarna owca. Jeżeli jesteś uczciwy, patrz przede wszystkim na siebie i pracuj ciężko. Wtedy efekty przyjdą na pewno.
Inna zarzut – organizacja turniejów. Mówiłeś, że klubom może zabraknąć weekendów.
Rzeczywiście, może tak być. Każda akademia ma obowiązek zorganizować cztery turnieje w roku. Pół żartem, pół serio powiedziałem, że weekendów może zabraknąć, w końcu w samej Warszawie jest kilkadziesiąt szkółek. Cóż, kwestia dyskusji, pewne rzeczy wyjdą w praniu. To, co mi się nie podobało w argumentacji PZPN-u to na pewno to, że jeśli ten podpunkt nie zostanie spełniony, to przymkniemy oko. Gorzej, gdy później każdy będzie chciał przymykać oko na coś innego. Jeżeli tworzymy prawo, po pierwsze egzekwujmy je, po drugie – twórzmy je tak, by nie było zbyt łatwe do ominięcia. Bo to nikomu nie sprzyja.
Ten przykład pokazuje, że na pewne sprawy potrzeba czasu.
O to chodzi. To nie jest projekt na już. Trzeba dać mu szansę, trzeba dać mu czas. On ma służyć temu, żebyśmy czerpali z niego za 10-15 lat. A że wchodzi element polityki – jednym się podoba, drugim nie – to jasna sprawa i nigdy od tego nie uciekniemy.
Maciej Sawicki zastanawiał się, czy mając brązową gwiazdkę jest sens walczyć na siłę o srebrną czy złotą, zamiast rozwijać się w swoim obszarze, w mniejszej skali.
Kwestia prestiżu. Wizerunek. Nie ma co patrzeć na Warszawę, bo tutaj wybór zawsze będzie bardzo, bardzo duży, a i tak Legia, która nie będzie miała żadnej gwiazdki – bo nie jest objęta tym programem – będzie ściągać najlepszych dzieciaków. Ale jeśli mówmy o małym mieście z dwiema akademiami – jedną z gwiazdką, jedną bez – to wiadomo, że rywalizacja powstanie. Nie uciekniemy od tego, że ludzie przychylniejszym okiem będą patrzeć na tę gwiazdkową akademię. Wiadomo, to jest fajne, bo zmusza akademie do rozwoju, ale wątpię, żeby ktoś, mając brązową gwiazdkę, chciał na niej poprzestać.
Oby złotych gwiazdek było jak najwięcej, bo to będzie świadczyło o tym, że mamy dobry poziom.
Zarzucałeś, że część kosztów zostanie przeniesiona na rodziców. By zdobyć wyższą gwiazdkę, by przejść z brązowej na srebrną, trener będzie musiał uzyskać lepszą licencję, albo lepiej wyszkolonych trenerów w akademii będzie musiało być więcej. Z jednej strony to dobre, bo zmusza do rozwoju, z drugiej – generuje koszty.
Bardzo trudna sprawa, bo przewagę mogą uzyskać ci, którzy mają pieniądze, a nie ci, którzy lepiej szkolą. Nie chcę gdybać, ale boję się, że osiągniemy odwrotny skutek od oczekiwanego. Piłka stanie się jeszcze bardziej elitarna niż być powinna. Wszyscy wiemy, że najlepszy piłkarze wychowali się w okolicach, gdzie trzeba było walczyć o siebie. Nie zawsze było wszystko, czego człowiek potrzebował. To kształtowało charakter, a tu dochodzimy do momentu, że piłka nożna na wyższym poziomie będzie tylko dla tych, których będzie na nią stać. Masz pieniądze, zatrudniasz lepszych trenerów, szkolisz ich, by uzyskiwali lepsze licencje. Nie masz pieniędzy – stoisz w miejscu, albo przerzucasz większość kosztów na rodziców. A jak rodziców nie będzie stać, by płacić składki, to ich syn nie zostanie piłkarzem, albo zgarnie go inna akademia, teoretycznie gorsza, bo niewalcząca o gwiazdki.
– Gorąco wierzymy, że jeżeli szkółka dostanie nasz certyfikat, to razem z wójtem, prezydentem czy burmistrzem będzie mogła spróbować podnieść infrastrukturę – mówił Maciej Sawicki, ale chyba takie tłumaczenie niezbyt cię przekonywało. Wiadomo, chodziło o infrastrukturę, ale związek na razie nie ma w planach dotowania szkółek z własnych funduszy, więc kwestia pieniędzy na trenerów pozostanie w gestii klubów.
Już słyszeliśmy, że PZPN ma jakoś doceniać i gloryfikować finansowo gwiazdkowe akademie. Oby, bo pieniędzy nigdy za wiele.
Inną sprawą jest narzekanie trenerów na to, że dostają marne wynagrodzenie. W tym przypadku zgadzam się z tym, co powiedział Radek Mozyrko.
– W piłce amatorskiej w Polsce – mam przez to na myśli małe szkółki piłkarskie, bez zaplecza w postaci klubów profesjonalnych – jest więcej pieniędzy dla trenerów niż w piłce amatorskiej w Anglii. U nas zdarza się, że trener dostanie 500-600 złotych za grupę amatorską. A w Anglii nic nie dostanie. Hobby – mówił.
Rozmawiałem z chłopakami, którzy jeździli na zagraniczne staże i faktycznie – w innych krajach trenerzy szkolą dzieci w ramach pracy dorywczej. Wrzucenie wszystkich na etat nie musi skutkować wzrostem poziomu szkolenia. Oczywiście, fajnie byłoby mieć większy komfort. Pracować osiem godzin w klubie, w międzyczasie spokojnie prowadzić trening, a resztę czasu spędzać na samodoskonaleniu się. To jednak idealny świat, w którym chyba jeszcze długo nie będziemy. Skoro inni sobie radzą, my też musimy.
Przykład Hiszpanii, która dla wielu jest wzorem tego, jak szkolić piłkarzy. Tam 98 procent trenerów młodzieżowych traktuje szkolenie dzieci jako pracę dorywczą, ewentualnie hobby. Nierzadko więcej dopłacają niż zarabiają.
Dokładnie. Byłem na stażu w Espanyolu. Wszyscy trenerzy, którzy są w klubie, pracują również poza, robiąc coś zupełnie innego. Mimo wszystko, w każdym roczniku jest trzech czy czterech trenerów. Fajna sprawa, bo kontrola nad dzieciakami jest większa. Co ciekawe – część szkoleniowców nie dostaje żadnych pieniędzy. Żadnych. Są tam, bo mają pasję, bo chcą się rozwijać. Nie mówię, że tak powinno być, też nie lubię nie dostawać pieniędzy za coś, co robię, ale musimy szukać rozwiązań i kompromisów.
Mam wrażenie, że części polskich trenerów wydaje się, że na zachodzie wszystko odbywa się bardziej profesjonalnie.
Przemek Łagożny, analityk Legii, wspominał mi, że był na stażu w Maladze. I to samo – większość trenerów, a może nawet wszyscy, taktują szkolenie dzieci jako wolontariat. U nas za szkolenie dzieci można dostać – małe bo małe – ale jednak jakiekolwiek pieniądze. Dlatego naprawdę, nie ma co narzekać. Jako trenerzy, powinniśmy zacząć od siebie. Starać się chcieć coś osiągnąć. Mieć cel. Ja mam cel i do niego dążę. Doskonalę się pomimo kosztów. Nie mówię, że to jedyny sposób, że każdy powinien tak funkcjonować, ale swoją jakością pracy powinniśmy udowaniać, że jesteśmy warci jakichkolwiek pieniędzy. Puste gadanie nic nie da.
By akademia miała lepszą gwiazdkę, musi zatrudniać lepszych trenerów. Pytanie, czy ich w końcu nie zabraknie.
Certyfikacja to proces. Trenerów jest mało, ale w końcu będzie coraz więcej. Choć fakt, na razie nie jest kolorowo. Sami pisaliście niedawno na Weszło, że brakuje trenerów UEFA Pro, tym bardziej że to licencja, która pozwala pracować w drugiej lidze. Jestem na kursie UEFA A, jak go skończę, będą mógł prowadzić przykładowe Leeds United w Championship, a nie będę mógł trenować Skry Częstochowa. Dziwna sprawa. Zauważyłem, że nawet kurs UEFA A jest całkiem drogi, trudno zebrać trenerów, a nie gwarantuje pracy. Ostatnio widziałem wpis na forum, że trener z UEFA A i UEFA Elite Youth szukał pracy. Jakiejkolwiek. A pamiętajmy, że Elite Youth to, przynajmniej teoretycznie, kawał papieru.
Projekt ma dawać owoce kiedyś. I trenerom, i zawodnikom. Teraz musimy przecierpieć. Początki zawsze są trudne. Zwłaszcza, że projekt dotyczy najmłodszych, nie mówimy o akademiach 15-latków, więc nie ma co spodziewać się efektów za pięć, sześć lat, tylko znacznie później. Trzeba czekać, taka jest prawda. Wiadomo, że będzie trudno, wiadomo, że związek będzie bombardowany z zewnątrz, że pewne rzeczy nie dają efektów, ale jak mają dawać od razu? Pewne uchybienia będą, dlatego trzeba rozmawiać i je eliminować. Z tego co wiem, projekt ma trafiać wyżej, do starszych roczników. Przynajmniej takie są plany. Oby.
Generalnie, związek próbuje budować wszystko od podstaw. Tak samo jest z licencjami trenerskimi, udostępniono Grassroots D, czyli najbardziej podstawową, którą można zrobić w ciągu dwóch weekendów. Być trenerem, mieć podstawowe pojęcie. Od tego trzeba zacząć i to ma w przyszłości dać efekty.
Chyba dobrze, że nie zaczynamy od góry. Przepisy musiałyby być bardzo restrykcyjne, bo wiadomo w jakim miejscu – jako polska piłka – jesteśmy. A od młodzieży coś można zacząć. Pojawia się pytanie, co zrobić, gdy chłopak skończy dany wiek i odejdzie z certyfikowanej akademii? Najlepsi na pewno nie przepadną, najbardziej profesjonalne akademie mają swoje plany szkolenia. Legia, Lech, Zagłębie, Pogoń.
Mówiąc o kosztach trzeba zaznaczyć, że chyba projekt będzie wielką bombą, jeżeli PZPN znajdzie na niego sponsora. A PZPN w ostatnich latach niejednokrotnie udowadniał, że sponsorów pozyskiwać potrafi.
Z tego co wiem, czynione są takie starania. Wiadomo, to rozwiązałoby mnóstwo problemów, bo pieniędzy nigdy za wiele. Na doszkalanie trenerów, na zdjęcie pewnego ciężaru z rodziców. Bo koszty, które ponoszą rodzice, już teraz małe nie są, a mogą być większe. W Warszawie stawki obracają się wokół 200 złotych. Różnie bywa, nie każdy jest w stanie wydać miesięcznie tyle pieniędzy ot tak. Do tego na początek ligi kupuje się nowe dresy, piłki i tak dalej. Wszystko finansują rodzice, taka prawda, a treningów w tej kwocie nie jest za wiele. Dzieciaki trenują z dwa razy w tygodniu, bardziej ambitni starają się szukać indywidualnego rozwoju. Niestety najczęściej nie na podwórkach, bo one powoli giną. Żeby pokopać dodatkowo trzeba zapłacić za trenera albo wynajęcie boiska. I koszty rosną.
Nie każdy jest na to materialnie przygotowany. Podobnie sytuacja wygląda z kursami trenerskimi. UEFA A kosztuje powyżej czterech tysięcy. Spory jednorazowy wydatek. Płacisz i co? I nie masz pewności, że będziesz pracował. A jak już to i tak maksymalnie w trzeciej lidze. Znam się z trenerami, którzy nie ukrywają, że mając UEFA A i spełniając wymogi dostania się na kurs UEFA Pro – co też nie jest proste, bo trzeba mieć wyniki w seniorskiej piłce i doświadczenie – rezygnują z szansy, bo przerasta ich kwota, jaką trzeba wydać. Przeliczenia są różne, ale generalnie mówimy o kwocie zdecydowanie powyżej dziesięciu tysięcy, trzeba doliczyć dojazdy. I UEFA Pro z jednej strony nie gwarantuje godziwych zarobków, z drugiej – nie daje gwarancji zwrotu poniesionych kosztów. Wielu trenerów musi podejmować trudne decyzje.
Nierzadko rezygnować z tego, o czym się marzyło.
Jakie są twoje ambicje trenerskie?
Jestem trenerem przygotowania motorycznego, ale rozumiem piłkę nożną. Wyróżniam się na tle trenerów przygotowania motorycznego tym, że robię papiery trenerskie i wywodzę się z piłki. Wiążę swoją przyszłość z trenerką, nie mówię nie. Robię UEFA A, ale prawdziwą pasją jest przygotowanie fizyczne. Może członek sztabu Ekstraklasy? Czemu nie.
Kiedy wymyśliłeś sobie, że będziesz zajmował się przygotowaniem motorycznym?
Dość dawno. Kiedyś nie było zbyt powszechnego dostępu do wielu informacji, podejrzewam, że spora część osób nie wiedziała, kim jest trener przygotowania motorycznego. A ja, jako młody chłopak, oglądałem dużo NBA. Tam praca trenerów przygotowania motorycznego jest kluczowa. Oglądałem filmiki, śledziłem, z czym to się je. Tak zostało. Jedno szkolenie, drugie, trzecie, pięćdziesiąte. Dziś edukuję pod tym kątem trenerów. Cały czas się doszkalam, ale generalnie wydaje mi się, że mój poziom wiedzy na ten temat jest naprawdę wysoki, przez co mogę ją przekazywać dość swobodnie.
Odpowiadam za szkolenie trenerów związkowych, mam spore doświadczenie.
Byłeś w Legii, Polonii, Widzewie, Radomiaku czy Motorze. Sporo!
I wszędzie chodziło o przygotowanie fizyczne. Jak na 26-latka, całkiem nieźle. Pracowałem z seniorami, teraz bardziej z dzieciakami. Współpracuję z PZPN-em, niedługo wyjeżdżam na konferencję grassroots. PZPN wychodzi do trenerów, konferencje są darmowe. Będziemy jeździć po każdym województwie. Współpracuję też z trenerami przygotowania fizycznego w Polskim Związku Koszykówki. Jest co robić, ale to mnie wzmacnia jako trenera. Chcę być naprawdę dobry, choć nie stawiam sobie sztywnych celów. Jeżeli szczytem będzie Ekstraklasa, to jak najbardziej.
Przygotowanie motoryczne młodych kuleje?
Jest coraz słabiej, ale zaskakuje mnie rosnąca świadomość tych, którzy chcą pracować. Staramy się z tego czerpać, by wyciągać ich wyżej. Pracuję głównie ze sportowcami, jakkolwiek spojrzeć – z grupą wyselekcjonowaną. Jednak jeżeli chodzi o poziom ogólnego rozwoju fizycznego młodzieży w Polsce, to jest coraz słabiej.
Jest szansa, by odwrócić trend?
Elektronika jest bardzo angażująca. Pracuję z młodymi chłopakami, którzy tylko czekają, by skończyć trening i iść pograć w gry. Jako trenerzy musimy dołożyć jeszcze więcej zaangażowania, musimy stosować jeszcze więcej fajnych środków, żeby skutecznie zachęcić dzieci do uprawiania sportu. Tego prawdziwego, a nie opierającego się na grze w FIFĘ.
Jak trafiłeś do KTS-u?
Dzięki mojemu koledze, Bartkowi Orłowi. Dał mi cynk, że pojawia się taki projekt. Na początku myślałem, że nie dam rady logistycznie, mam bardzo dużo pracy. Jednak udało się. Później na chwilę opuściłem KTS, gdy wyjechałem do Hiszpanii, ale trochę pograłem. Mam nadzieję, że w następnej rundzie zaliczę jeszcze więcej występów.
Grałeś w drugiej lidze w Motorze Lublin. Zrezygnowałeś świadomie?
Zupełnie świadomie. Grałem i studiowałem. Jeżeli trener szedł mi na rękę, to było dobrze, ale gdy zmieniał się szkoleniowiec, pojawiały się problemy. Start od zera, zawalanie zarówno jednego, jak i drugiego. Szedłem na wypożyczenie, żeby było łatwiej, ale ostateczną decyzję podjąłem pod kątem przeprowadzki do Warszawy. Przede wszystkim uczelnia a nie klub.
Mało kto chyba by tak postąpił.
Zdaje sobie z tego sprawę, ale nie żałuję. Nie miałem żadnych wątpliwości. Naturalna sprawa, też nie jestem wysokim bramkarzem. Byli trenerzy, którzy na mnie stawiali, ale zdecydowana większość uznawała, że brakuje mi centymetrów. Wiedziałem, że nie będę miał lekko, a już wówczas pracowałem jako fizjoterapeuta. Szło mi nieźle, wiedziałem, że mogę mieć z tego więcej pożytku niż z drugoligowego boiska.
I mam z tego więcej pożytku.
Rozmawiał Norbert Skórzewski