– Intuicja w futbolu jest bardzo ważna. Jednak w piłce trudno o improwizację. Myślę, że najważniejsze jest skuteczne planowanie – ta dewiza najlepiej oddaje podejście Luciena Favre’a do futbolu. Analizy, wykresy, wyliczenia, plany, przemyślenia. Szwajcar naprawdę wierzy, że prędzej czy później uda mu się wyprowadzić wzór na zwycięstwo w dowolnym meczu. Że uda mu się opracować piłkarskie perpetuum mobile. Wyłapać ten jeden, umykający mu dotychczas detal, dzięki któremu zaszachuje każdego przeciwnika. Kilka razy wydawało się, że jest tego blisko, gdy najwybitniejsi analitycy piłkarscy rwali sobie włosy z głowy, próbując wyjaśnić fenomen jego – z pozoru niewytłumaczalnych – sukcesów.
Dzisiaj najwybitniejsi analitycy piłkarscy mają niewiele włosów na głowie, lecz ostatecznie zdumiewające wyczyny Szwajcara zawsze udawało im się jakoś uzasadnić, a trenerowi przytrafiały się jednak mniejsze i większe potknięcia. Ha, jak zatem Favre ma zamiar tak ambitny cel osiągnąć, jak chce perpetuum mobile ostatecznie dopracować?
Odpowiedź jest prosta. Oglądając kolejny mecz. I jeszcze jeden. I następny. I może przed śniadaniem jeszcze ten, a przed snem jeszcze tamten. Oglądając mecz w podróży na mecz, analizując mecz po zakończeniu meczu, rozkładając na czynniki mecz następny, mecz poprzedni i jeszcze ze trzy mecze na zapas. Już od czytania o tym można dostać oczopląsu, a ten facet w taki właśnie sposób funkcjonuje – oddycha futbolem.
– Materiały wideo to część mojej pracy. Asystent zbiera dla mnie wszystkie treści i razem je analizujemy. Przez lata wzajemnej współpracy wypracowaliśmy taką metodologię pracy, że wyłapywanie choćby najmniejszych szczegółów idzie nam bardzo sprawnie – mówi trener, który naprawdę jest „sportowym świrem”. Z naciskiem na słowo „świr”, bo w jego przypadku piłka nożna już dawno przestała być niegroźną pasją, ciekawym sposobem na życie. Stała się obsesją, która pomału opanowywała jego umysł gdy jeszcze był zawodnikiem, aż wreszcie zawładnęła nim bez reszty, kiedy poświęcił się pracy trenera.
– Z takim pasjonatem nigdy wcześniej się nie spotkałem – opowiadał przed laty Fredy Bickel, dyrektor sportowy FC Zurich, gdzie Favre rozkręcał swoją trenerską karierę. – Codziennie dzwonił do mnie co najmniej dziesięć razy. Liczba telefonów wzrastała, gdy rozważali ściągnięcie do zespołu jakiegoś zawodnika i poddawaliśmy go obserwacji. To nie były ogólne rozmowy na temat potencjału piłkarza, tylko drobiazgowa analiza poszczególnych detali. Favre nie pozostawiał absolutnie niczego przypadkowi, starał się wyeliminować najmniejszą szansę na popełnienie błędu. Działał jak opętany.
– Oczywiście, że najważniejszą rolę w moim życiu odgrywa futbol, ale pasjonuje mnie wszystko, co jest związane z rozwojem. Polityka, ekonomia, ekologia, literatura czy kino – pragnę poszerzać swoją wiedzę absolutnie na każdej płaszczyźnie – tłumaczy się Favre. – Kiedy czytam o czymś, czego wcześniej nie wiedziałem i zapamiętuję tę informację, jestem szczęśliwy przez cały dzień. Bo czuję, że nie był to dzień stracony i nauczyłem się kolejnej rzeczy. To też rzutuje na moją pracę, bo kiedy pewnego razu wpadła mi w ręce książka o zdrowym odżywianiu i diecie dla sportowca, to od tamtego czasu zacząłem pieczołowicie zwracać uwagę na to, co jedzą moi zawodnicy. A gdy kiedy indziej trafiłem na artykuły o trawie, to stwierdziłem, że poszerzę wiedzę do tego stopnia, by móc swobodnie wdać się w rozmowę z naszym greenkeeperem.
Jako się rzekło – świr. Choć w pełni pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Złamana kariera i fascynacja Cruyffem
Favre, który osiem dni temu świętował 61. urodziny, na świat przyszedł w malowniczej, maleńkiej wiosce Saint-Barthelemy, położonej nieopodal Lozanny. Mieścina jest na tyle urokliwa, korzystnie położona, a jednocześnie pozbawiona zgiełku, że stanowi dziś zaciszną oazę spokoju dla wielu zamożnych ludzi. Włącznie ze sportowcami. Posiadłość wybudował tam między innymi Stanislas Wawrinka, tenisista, triumfator trzech turniejów Wielkiego Szlema.
Jednak Lucien nie urodził się ani jako syn sportowca, ani nawet stroniącego od wielkich metropolii biznesmena. Jego ojcem był rolnik, który często zaciągał syna do pomocy przy ciężkiej pracy w polu. – Zdarzało mi się pomagać tacie na farmie, choć niespecjalnie mi się to podobało. Nie liczyło się dla mnie wówczas nic innego, tylko futbol – wspomina Szwajcar. – Ja po prostu kocham piłkę. Kiedy tylko jakąś mam w zasięgu wzorku, od razu nachodzi mnie ochota, żeby dotknąć jej stopą. Mam tak do dzisiaj, wciąż wielką frajdę sprawia mi żonglerka. Piłka działa na mnie po prostu jak magnes – zawsze mnie do siebie przyciąga.
Nie jest to tylko czcze gadanie – jego partnerzy ze sztabu szkoleniowego wielokrotnie nie mogli się nadziwić, gdy – już po zakończonym treningu z zespołem – Favre pozostawiał pachołki porozstawiane na murawie i sam wykonywał rozmaite ćwiczenia, które przed chwilą ordynował zawodnikom. Być może chciał się po prostu przekonać, czy jeszcze potrafi – przy wszystkich swoich zaletach, szkoleniowiec Borussii Dortmund cierpi na chroniczne kłopoty z utrzymaniem pewności siebie.
Jednakowoż szalone, nieskrępowane zamiłowanie do szturchania stopą kusząco okrągłej futbolówki szybko udało się młodemu Lucienowi przekuć w profesjonalną karierę. Był jednym z najpopularniejszych szwajcarskich zawodników w latach osiemdziesiątych. Nie była to może specjalnie obfita w piłkarskie talenty dekada z punktu widzenia Helwetów, niemniej – Favre naprawdę mógł się podobać. Elegancki, inteligentny, błyskotliwy rozgrywający został nawet w 1983 roku wybrany w swoim kraju Piłkarzem Roku.
W skali europejskiej – po prostu niezły piłkarz. W lidze szwajcarskiej – gwiazda pełną gębą.
Młody Favre. (MondoFutbol)
– Już wtedy był o krok przed wszystkimi jeżeli chodzi o wiedzę – wspomina Ludovic Magnin, były reprezentant Szwajcarii, którego ojciec od wielu lat przyjaźni się z Favrem. – Trenował zgodnie z najnowszymi trendami, stosował specjalną dietę, śledził odkrycia naukowe. Nigdy nie marnował żadnej szansy na to, żeby stać się lepszym. Tak było wtedy, tak jest i dzisiaj.
– Byłem wszędobylskim zawodnikiem – opowiadał o sobie sam Lucien. – Grywałem wszędzie: na środku obrony, na prawym skrzydle, na lewym skrzydle, jako wszechstronny środkowy pomocnik. Nigdy nie byłem jednak klasyczną dziesiątką, bliżej mi było do szóstki. Lubiłem rozgrywać piłkę przed linią obrony. Wcale nie było tak, że ktoś musiał za mnie na boisku pracować! Zapewniam, że w każdym zespole byłem najbardziej wytrzymałym zawodnikiem. Trenowałem znacznie więcej niż pozostali. Nigdy nie byłem próżnym piłkarzem. Nienawidzę, gdy którykolwiek zawodnik odpuszcza sobie pracę w defensywie.
Favre nabił 24 występy w narodowych barwach, okrasił je jednym, jedynym golem. Zdobytym w okolicznościach niezwykłych, bo już w debiucie. Nabuzowany, kipiący pozytywnymi emocjami pomocnik wyprowadził Szwajcarów na prowadzenie w starciu z Holendrami, które ostatecznie udało się gospodarzom wygrać 2:1. Spotkanie nie wzbudziło wielkiego zainteresowania w kraju, na dość kameralny obiekt Hardturm w Zurychu nie pofatygowało się nawet dziesięć tysięcy widzów.
Ich strata, przegapili naprawdę ważne wydarzenie w dziejach futbolu. Bynajmniej nie z uwagi na pierwsze i jedyne trafienie Favre’a dla reprezentacji – w drużynie Oranje zadebiutowali wtedy jeszcze poważniejsi zawodnicy. Frank Rijkaard i Ruud Gullit.
*
Zawodniczą karierę Favre mógł – i chyba powinien był, choć nie pozwoliła mu na to ambicja i nieokiełznana miłość do futbolu – na dobrą sprawę zakończyć już w 1985 roku, w barwach genewskiego Servette. Fantazyjnie grający Lucien, będący świeżo po powrocie do ligi szwajcarskiej z francuskiej Tuluzy, raz po raz gnębił rajdami, dryblingami i chytrymi podaniami kolegę z reprezentacji, znanego z twardej gry obrońcę – Pierra-Alberta Chapuisat. Miarka przebrała się w 42. minucie meczu – ojciec słynnego Stephane’a z pełnym impetem i morderczą premedytacją wjechał w nogi rywala, sposobiącego się akurat do dośrodkowania w bocznym sektorze boiska.
Ucierpiało przede wszystkim kolano. Ucierpiało straszliwie. Zerwane więzadła, zdemolowana łąkotka, osiem miesięcy pauzy, psychiczna blokada. Nawet dziś tego rodzaju kontuzje mogą złamać piłkarzowi karierę, a co dopiero w latach osiemdziesiątych. Favre już nigdy nie grał ze swobodą, dzięki której zasłynął i zasłużył na przeszło dwadzieścia powołań do reprezentacji. – Miałem psychiczną blokadę. Bałem się wypuścić piłkę, bałem się wejść w drybling. Wyobrażałem sobie wciąż korki przeciwnika na moim piszczelu.
Favre i Chapuisat.
Feralne spotkanie prowadził słynny, międzynarodowy arbiter – Bruno Galler. Nie podyktował nawet faulu, co wzbudziło ogólnonarodowy skandal i jest wspominane do dziś. – Po prostu nie widziałem tego zajścia – usprawiedliwiał się sędzia. – Akurat w tym momencie widok przysłonił mi przebiegający zawodnik. Komentator miał zdecydowanie lepszy ogląd bestialskiego wejścia: – Tego się nie da uzasadnić nawet nazwiskiem Chapuisat – grzmiał, widząc, że arbiter puścił grę. Na marginesie – Galler był również sędzią liniowym podczas półfinału mistrzostw świata w 1982 roku. Pamiętnego starcia między Niemcami a Francją, zremisowanego 3:3. Tak, tego starcia, w którym sędziowie nie dopatrzyli się faulu Haralda Schumachera na Patricku Battistonie, choć ten drugi stracił na murawie przytomność, wypluł dwa zęby i połamał trzy żebra.
Cóż, można powiedzieć, że szwajcarski rozjemca „pozwalał grać” aż do przesady.
Co ciekawe, Favre pozwał wówczas swoje oprawcę do sądu cywilnego, oskarżając go o celowy zamach na swoje zdrowie. To jeden z pierwszych, a być może w ogóle precedensowy tego rodzaju przypadek w dziejach futbolu. Sąd w Genewie zadecydował, że sprawca faulu ma zapłacić poszkodowanemu pięć tysięcy franków szwajcarskich zadośćuczynienia. Po sezonie klub Vevey Sports prędko pozbył się 38-letniego stopera, żeby zrzucić z siebie ten paskudny, wizerunkowy balast, jaki stanowił wówczas powszechnie nielubiany „Gabet”.
Panowie spotkali się później, w 2010 roku, już jako trenerzy. Favre nie wybaczył swojemu rywalowi, powitał go chłodno i odmówił komentarza na temat pamiętnego wślizgu. – On nie chce poznać moich prawdziwych intencji – użalał się natomiast Chapuisat. – Ten obraz często do mnie wraca. To był wypadek, Lucien był bardzo szybkim zawodnikiem, a ja źle obliczyłem sytuację. Ludzie, którzy mnie dobrze znają, wiedza, że nie jestem brutalem. Jestem łagodnym facetem.
*
Ostatecznie Favre odwiesił buty na kołku w 1991 roku. Spotkała go jeszcze na finiszu kariery spora przyjemność, gdyż razem z nim w zespole Servette karierę kończył Karl-Heinz Rummenigge. Ale poturbowane kolano co i rusz dawało o sobie znać, więc słynący niegdyś z finezji pomocnik musiał wreszcie powiedzieć „pas” i poszukać sobie innej drogi.
Oczywiście drogi związanej z futbolem. Całkowita rezygnacja z piłki nie wchodziła w grę.
Powrócił do rodzinnej miejscowości, wytrwale pomagając starzejącym się rodzicom przy rozmaitych, rolniczych czynnościach. Równolegle zaczął studiować futbol. Ale nie tak jak dotychczas – z piłką przy nodze, doprowadzając do perfekcji różne boiskowe rozwiązania. Zaczął poznawać te aspekty ukochanego sportu, które dotychczas – siłą rzeczy – zajmowały go mniej. Chłonął taktyczne analizy, połykał wszelkie dostępne podręczniki, oczami przewiercał ekran telewizora, śledząc nagrania meczów i analizując je klatka po klatce.
Typowe gospodarstwo w rodzinnej wiosce Luciena.
Krótko mówiąc – narodził się Favre, jakiego znamy dzisiaj. Jako zawodnik próbował naśladować styl i elegancję Johana Cruyffa, tańcującego z futbolówką z gracją godną pułkownika Franka Slade’a. Nie musiał zatem daleko szukać, jeżeli chodzi o wzór trenerski.
– Nic piękniejszego w życiu już mi się nie przydarzy – mówi Lucien o swoich praktykach pod okiem wielkiego Holendra. – Johan był fantastyczny, zrewolucjonizował grę. To była też wielka osobowość, którą cechowało unikanie konfliktów. Zawsze dążył do kompromisu, co sprawiało, że człowiek ufał mu bezgranicznie. A gdy ma się bezgraniczne zaufanie ze strony własnych piłkarzy, to można z nimi osiągnąć wszystko. Jego filozofia zrobiła na mnie kolosalne wrażenie, odcisnęła piętno na całej karierze trenerskiej. To, w jaki sposób czytał grę, to jak ustawiał zawodników, podpowiadał im. On widział więcej. I potrafił przewidzieć do kilkunastu ruchów wprzód, jak na szachownicy.
– Cruyff najbardziej mnie inspirował, jako piłkarz i trener – kontynuuje Favre. – Wysoko cenię również takich szkoleniowców jak Arsene Wenger i Christian Gourcuff. Kiedy byłem początkujący, cały wolny czas spędzałem na śledzeniu wszelkich dostępnych źródeł na temat Wengera i jego początków w Arsenalu. Goethelsa w Belgii. Hitzfelda w Bayernie. Ach, fantastyczny był jeszcze Tele Santana! Bardzo mi zaimponował prowadząc reprezentację Brazylii. Był fenomenalny.
– Sądzę, że prawdziwym spadkobiercą myśli trenerskiej Cruyffa jest oczywiście Guardiola – dodawał trener Borussii, który zachwycał się już Guardiolą-piłkarzem, gdy ten stanowił zwornik drugiej linii Barcy w latach dziewięćdziesiątych. – Jest bardzo inteligentny, a inteligentni zawodnicy mają bardzo duże szanse, żeby zostać świetnymi szkoleniowcami. Wciąż pamiętam pierwszą połowę meczu 1/8 finału Ligi Mistrzów między Juventusem a Bayernem w 2016 roku. Juve prawie w ogóle nie widziało piłki, tak mocnym pressingiem grał Bayern. W trakcie meczu Guardiola był również w stanie diametralnie zmienić swój system gry. W tej chwili jest najlepszy w swoim fachu.
Sukces w Szwajcarii
Fajna kariera zawodnicza, niesłychana wytrwałość przy wykonywaniu mozolnych analiz, kolejne staże w największych klubach Starego Kontynentu, kompletowane licencje, z łatwością zdawane egzaminy. Facet z takim CV powinien swoją trenerską karierę zacząć od razu na najwyższym stopniu rozgrywkowym, może nawet od jednego z większych szwajcarskich klubów, w których wszak występował. Mógłby, ale Lucien Favre – jak można się domyślić – nie jest sztampowym przykładem ex-piłkarza, który próbuje swoich sił w trenerce.
Tak zwariowany profesjonalista nie mógł się rzucić na głęboką wodą, dopóki nie miał pewności, że jest odpowiednio przygotowany do nurkowania.
Zaczął od prowadzenia młodzików w prowincjonalnym klubiku FC Echallens. To miasteczko oddalone rzut beretem od rodzinnej miejscowości trenera, więc mógł swobodnie łączyć obowiązki rolnicze i rozwój zawodowy. Jego pierwszą funkcją był asystowanie trenerowi w zespole U-14. Jak zaczynać, to od zera. Bez żadnej drogi na skróty, załatwionej przez zaprzyjaźnionego, obrotnego agenta. – Zależało mi na tym, żeby swoją karierę trenerską rozpocząć od pracy z juniorami. Chciałem się przekonać, czy te wszystkie pomysły nad którymi pracowałem jestem w stanie wpoić zawodnikom. Nie byłem pewien, czy to praca dla mnie.
Szybko się okazało, że owszem – dla niego. 39-letni Favre swoją pierwszą poważną fuchę otrzymał w drużynie Yverdon-Sport FC. Miał już niezbędne doświadczenie, pewność siebie i – przede wszystkim – pewność co do słuszności swoich precyzyjnie rozrysowanych planów.
Favre i Klopp.
Jego pojawienie się w klubie wzbudziło nieopisaną sensację. Favre wymienił w pierwszym zespole czternastu zawodników spośród 18-osobowej kadry, kompletnie zrewolucjonizował styl gry i reżim treningowy. Poustawiał wszystko po swojemu. Zadręczał zawodników taktycznymi pomysłami, bombardował ich szczegółami, za którymi ledwo byli w stanie nadążyć. Zależało mu na jak największym posiadaniu piłki, ciężkiej pracy w pressingu i szybkości w wymianie podań. Nie odpuszczał również po meczach – taktyczne wykłady zdarzało mu się wygłaszać nawet w autokarze, którym zawodnicy powracali ze spotkań wyjazdowych.
Efekt był jednak piorunujący. Drugoligowiec momentami wystrzelił do szwajcarskiej ekstraklasy, a tam – jako beniaminek – zajął kapitalną, piątą lokatę. Podopieczni Favre’a grali futbol ofensywny, wręcz spektakularny. Dorobili się nawet pseudonimu „Yverdinho” – trener nie na darmo widać opowiada o swojej miłości do Telego Santany. Wielu zawodników Yverdon-Sport przeżyło pod okiem Favre’a przygodę życia. Pewnie sami nie wierzyli, że mogą grać tak pięknie, by peany pod ich adresem wypisywała regularnie cała szwajcarska prasa sportowa.
Był jak jeden z tych nauczycieli, których nie potrafimy znieść, tak srogo nas piłują. Lecz po latach wracamy do nich pamięcią z szacunkiem i myślimy z sympatią: „ten gość znał się na rzeczy”.
*
Stało się oczywiste, że Favre szybko dorobi się posady w jednym z najważniejszych klubów w Szwajcarii. Nie do końca powiodła mu się przygoda w Servette, gdzie prędko popadł w konflikt z zarządem i kluczowymi zawodnikami, którzy ciężko znosili obcowanie z taktycznym zamordystą. Wyniki nie były złe, drużynie udało się nawet wygrać krajowy puchar i wystąpić w Europie. Jednak atmosfera w zespole prędko zdechła.
– Nie wszyscy mogą cię kochać, zwłaszcza w świecie piłki. (…) Żeby grać na wysokim obrotach, musisz mieć w zespole odpowiedni poziom piłkarskiej inteligencji – opowiada Lucien. – Jeżeli to posiadasz, wszystko sprowadza się do techniki. Żeby osiągnąć założenia, musisz też być w idealnej kondycji fizycznej. Myślę, że cały czas jest jeszcze duże pole do poprawy w kwestii nauczania technicznych aspektów futbolu. Na przykład – nie każdy zawodnik potrafi panować nad piłką przy maksymalnym tempie biegu i będąc rozpędzonym dograć długie, dokładne podanie do partnera. Jeśli piłkarz dopracuje ten element, może przytłoczyć każdego rywala.
– Uwielbiam, kiedy mój zawodnik zaskakuje przeciwnika błyskawicznym podaniem do przodu – dodaje. – Nowoczesny zawodnik musi być obunożny. Technika zdecydowanie jest tym polem, gdzie mamy jeszcze, jako trenerzy, sporo do poprawy. Wciąż możemy uczynić grę szybszą i po prostu lepszą.
Szybkość myślenia, inteligencja – te cechy Favre u swoich zawodników ceni najbardziej. I wysoko zawiesza im poprzeczkę. Im wydają mu się zdolniejsi, tym wyżej.
Tak zdumiewający poziom wymagań w stosunku do piłkarzy absolutnie nie zraził działaczy FC Zurich, którzy postanowili zatrudnić Favre’a w 2003 roku i powierzyć mu proces przebudowy zespołu. Ich pierwszym wyborem był co prawda niejaki Joachim Loew, jednak Niemiec zbyt długo wahał się nad podjęciem ostatecznej decyzji, czym zniechęcił do siebie włodarzy szwajcarskiego klubu. Zdecydowali się oni postawić na rodaka, mając świadomość, że przyjmują go z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Taktyczne wizjonerstwo i zamiłowanie do ciężkiej pracy szło w przypadku Favre’a w parze z nieprzejednanym, krnąbrnym charakterem i kontrowersyjnymi ruchami kadrowymi. Umówmy się – nigdy nie zasłynął on jako specjalista od transferów. Analizuje w ich przypadku tak wiele czynników, że dynamika piłkarskiego rynku zazwyczaj go przerasta. Krótko mówiąc, zanim Szwajcar się namyśli, inne kluby sprzątną mu najbardziej łakome kąski sprzed nosa. Gdy on sięga w stronę talerza, inni już ucinają sobie poobiednią drzemkę.
Jednak ryzykowny krok działaczy FC Zurich opłacił się w stu procentach, a nawet z gigantyczną nawiązką. Szwajcar zastał klub drewniany, zostawił murowany. Zdobył dwa mistrzostwa kraju, spłynęły na niego indywidualne laury, odkrył kilka wielkich talentów. I to wszystko – jak zawsze w przypadku tego szkoleniowca – okraszone pięknym, widowiskowym stylem gry. „Futbol na tak”, jakiego nie powstydziłby się nawet Władysław Jerzy Engel.
„Futbol na tak”.
Zresztą, o mocy tamtej ekipy przekonała się w 2005 roku Legia, rozjechana przez Zurich 5:1 w dwumeczu. Co ciekawe – Favre stanął wówczas w obronie masakrowanego przez dziennikarza trenera Wojskowych, Jacka Zielińskiego. – Jestem od ciebie starszy o dwanaście lat – miał powiedzieć po konferencji prasowej Szwajcar do swojego przeciwnika, pogrążonego w czarnych myślach. – Wierz mi, mnie również wiele niemiłego spotkało podczas trenerskiej kariery. Staraj się wierzyć w to, co robisz, a jesteś w tym całkiem niezły. Obserwowałem twój wczorajszy trening, podobał mi się sposób jego prowadzenia. Ja również rok temu byłem w podobnej sytuacji, żądano mojej głowy. Ale nie w taki sposób.
Cóż – diabli wiedzą, czy ta anegdotka jest prawdziwa, ale – jak mawia klasyk – mogłaby być. Wyłania się z niej typowy Favre. Po pierwsze, poświęcił czas i zainteresowanie, żeby przemyśleć prowadzenie treningu w wykonaniu Jacka Zielińskiego, co już samo w sobie zakrawa o szaleństwo. Po wtóre, dała o sobie znać jego niezwykła wrażliwość. – Szwajcar ma wrażliwą duszę. Gdy cokolwiek pójdzie źle, nie potrafi ukryć rozpaczy i melancholii – pisał o nim „Suddeutsche Zeitung”.
*
W Zurychu stawiał przede wszystkim na młodzież, to właśnie zawodnicy na dorobku stanowili fundament sukcesu tamtej ekipy, która dwukrotnie sięgnęła po mistrzostwo Szwajcarii. Średnia wieku kadry momentami spadała poniżej 23. lat.
– Od tamtego czasu grałem już w wielu klubach u wielu trenerów, ale z takim perfekcjonistą nigdy się nie spotkałem. Nie wiem czy kiedykolwiek miałbym szansę zagrać w Serie A, gdyby nie Lucien Favre. Miałem 17, 18 lat, wchodziłem dopiero do zespołu i priorytetem było dla mnie przezwyciężenie tremy, a on uczył mnie dbałości o szczegóły. Zostawał ze mną po treningach i korygował ułożenie stopy podczas podania lub uderzenia, przynosił mi do domu sterty materiałów wideo. Jest dla mnie jak ojciec. To, czego mnie nauczył, stanowi podstawę wszystkich moich osiągnięć – opowiada Blerim Dżemaili. On, podobnie jak choćby Gokhan Inler, skrzydła rozwinął właśnie pod czujnym, analitycznym okiem Favre’a.
Lucien nie był nigdy przyjacielem piłkarzy w stylu Carlo Ancelottiego, nie był też równie bezlitosny jak Feliks Magath. Swoją relację z zawodnikami opierał – a jakże – na planowaniu. Pozwalał młodym chłopcom uwierzyć, że jego drobiazgowe notatki – a gromadził ich całe sterty, mógłby otworzyć sporych rozmiarów antykwariat i zapełnić go wyłącznie swoimi zabazgranymi kajecikami – skrywają wiedzę, która pozwoli im rozwinąć się i wyfrunąć daleko poza szwajcarską Super Ligę.
Dżemaili.
Był przygotowany merytorycznie do rozmowy na temat dowolnego aspektu futbolowego rzemiosła, więc nikt nie miał nigdy powodu, by jego ocenom nie dawać wiary. – Dobry trener musi mieć wszystko pod ręką: relacje z piłkarzami, kolegami, sztabem, sędziami, służbami medycznymi i mediami. Trzeba czuć, że kontroluje się swoją pracę i wiedzieć, jak radzić sobie z zawodnikami. Aspekt ludzki jest zawsze najważniejszy.
– Jednym z najważniejszych zadań trenera jest upewnienie się, że treningi są wystarczająco zróżnicowane, a jego praca z zespołem odpowiednio kreatywna. To ważny element codzienności w klubie. Trener musi się upewnić, że sam każdego dnia uczy się czegoś nowego, albo poprzez obcowanie z zawodnikami, albo rozważanie jakiegoś zagadnienia związanego z meczem. Jako trener, musisz sobie codziennie zadawać kolejne pytania, by nie popaść w stagnację. W przeciwnym razie, nie sposób wypracować trwałego sukcesu – dodaje Favre.
Niemiecko-francuska przygoda
Wydawało się jasne jak słońce, że szkoleniowiec robiący taką furorę w Szwajcarii, na potęgę produkujący ciekawych zawodników, wyciągający talenty jak króliki z cylindra, musi w końcu trafić do jednej z czołowych lig europejskich. Padło na Bundesligę, konkretnie – Herthę Berlin. Działacze Starej Damy mieli oko na Szwajcara od wielu lat – choć ściągnęli go do siebie dopiero w 2007 roku, jego kunszt zauważyli już sześć lat wcześniej, gdy Hertha przerżnęła w Pucharze UEFA z Servette, prowadzonym wówczas przez Luciena. Strasznie zaimponował im styl gry szwajcarskiej drużyny i przez długi czas czynili podchody, żeby wyciągnąć go z ojczyzny w miarę tanim kosztem.
Nie było łatwo Favre’a zdobyć, ostatecznie kosztował niemiecki klub aż 200 tysięcy euro. Choć z drugiej strony, Borussia Dortmund musiała wyłożyć na stół kilka milionów euro, żeby przechwycić go z Nicei. Cóż – jakość kosztuje. Jednak przygoda Szwajcara w Berlinie bardziej przypominała o dziwo właśnie tę z Servette, niźli passę sukcesów odniesionych z Zurichem. Najpierw sezon 2007/2008, zgoła przeciętny, zakończony w środku tabeli. Kolejny – fenomenalny, czwarte miejsce w Bundeslidze i świetna, widowiskowa gra. A później passa sromotnych porażek i zwolnienie we wrześniu 2009 roku.
Jako się rzekło, wróciły demony z Genewy. Konflikt z asystentem, otwarta krytyka prezydenta klubu. Pożegnano go bez żalu, choć przytrafił mu się dopiero pierwszy, poważny kryzys, a przed sezonem stracił kilku kluczowych zawodników.
– Kiedy gotujesz ciasto, potrzebujesz mąki, cukru, soli i różnych innych składników – metaforycznie odnosił się do swojej sytuacji w Berlinie. – Jeżeli popełnisz jeden błąd, całość nadaje się tylko do wyrzucenia. Bo proporcje nie są właściwie. Podobnie jest w piłce nożnej, niewłaściwie dobrany zawodnik może zepsuć całą miksturę. Właśnie dlatego trzeba wszystko odpowiednio dopasować. Czy zawodnicy do siebie pasują, czy każdy gra na optymalnej pozycji? Najważniejsza jest w tym wszystkim inteligencja. Albo się z nią urodziłeś, albo nie. W tej kwestii nie sposób zastosować żadnego szkolenia.
– Kiedy trafiłem do Berlina, myślałem o tym klubie w kategoriach wielkich tradycji i kapitału. Potem zdałem sobie sprawę, że Bundesliga nie jest łatwa, bo mamy wielu rywali o potężnym statusie finansowym. I nie mówię tutaj o Bayernie czy Schalke. Ale o takim klubie jak Leverkusen, które może sobie pozwolić na wydatek rzędu dziesięciu milionów euro. My mogliśmy tyle przeznaczyć na wszystkie transfery, a zdarzało się, że potrzebowaliśmy w jednym okienku nawet pięciu nowych graczy – komentował Favre.
Z polskiego punktu widzenia to był jednak nad wyraz istotny epizod w karierze Szwajcara. To właśnie on wpadł na pomysł, by uczynić przeciętnego napastnika, Łukasz Piszczka, jednym z najlepszych prawych obrońców świata.
Łukasz Piszczek.
– Na pewno miał pewne predyspozycje, żeby dobrym napastnikiem zostać. Był szybki, dynamiczny, miał niesamowitą kondycję. To są cechy, które w Niemczech się bardzo ceni – wspominał w rozmowie z Weszło Artur Wichniarek, który również zetknął się z Favrem, ale ten był już wtenczas na wylocie. – Ale te początki na pozycji napastnika nie były dla niego w Berlinie zbyt oszałamiające. Stąd pomysł, żeby go przemienić w bocznego obrońcę nowej generacji. Na początku Łukasz nie był zadowolony. Było to dla niego zupełne zaskoczenie, że można z napastnika, który dość dobrze sobie radził w polskiej lidze, zrobić obrońcę. To było dla niego w początkowym okresie bardzo niezrozumiałe.
– Tym bardziej że jednym z pierwszych dla niego meczów na nowej pozycji było spotkanie w europejskich pucharach przeciwko Benfice. Gdzie na skrzydle grał Angel Di Maria. Przed spotkaniem się śmialiśmy, że to będzie dla niego prawdziwy test, czy się do gry na prawej stronie defensywy w ogóle nadaje. No i niestety, w siódmej minucie Di Maria tak go skręcił, że byliśmy pewni końca jego przygody w nowej roli. Jednak Lucien Favre się uparł i widać, że miał rację – skończył Król Artur.
*
Prawdziwy pokaz trenerskiej klasy Favre zademonstrował dopiero później. 14 lutego 2011 roku został oficjalnie ogłoszony szkoleniowcem Borussii Moenchengladbach. Podjął się desperackiej misji uratowania dołującego zespołu przed spadkiem, choć nigdy nie był typem trenera-strażaka, raczej interesowały go długofalowe wizje, wielkie projekty. Ale Szwajcar postanowił nie grymasić – z Berlina wygoniono go w atmosferze kłótni, więc zechciał jak najszybciej przypomnieć o swojej klasie i zatrzeć złe wrażenie, którego mogło się za nim ciągnąć przez lata. Łatka szkoleniowca specyficznego i tak została mu skutecznie – i nie bez powodu – przylepiona mocno wiążącym klejem.
W przemianę „Źrebaków” pod jego wodzą do dziś trudno uwierzyć.
Drużyna przegrywała kolejne mecze jak leci, notując osiem wpadek w dziesięciu spotkaniach poprzedzających zatrudnienie Favre’a. Grała piłkę toporną, paskudną, nieudolną. W szatni kipiało od konfliktów, spadek wydawał się być po prostu nieunikniony. Być może działacze nawet wkalkulowali relegację w plan związany z nowym trenerem – wymyślili sobie, że Lucien będzie odpowiednim człowiekiem, żeby postawić zasłużony klub na nogi na zapleczu Bundesligi i podźwignąć z kolan.
Jednak o żadnym „podźwiganiu” mowy być nie mogło. Favre wszedł do szatni Borussii i wydarzył się cud. „Źrebaki” zaczęły punktować, wygrywać… Ba! Zaczęły grać fajną piłkę, dostarczać sporo radochy kibicom gromadzącym się z narastającym entuzjazmem na Borussia-Park. Ekipa z Moenchengladbach w ostatniej ligowej kolejce wdrapała się na miejsce barażowe, w play-offach ograła VfL Bochum po dramatycznym, pełnym niesamowitych wrażeń dwumeczu. Bundesliga została uratowana, co w kraju naszych zachodnich sąsiadów jednogłośnie uznano za największy cud od czasu wskrzeszenia Łazarza.
Borussia-Park.
Jednak analityczny świr na tym nie poprzestał. Nie dość, że utrzymał BMG, to jeszcze zainstalował ją w ligowej czołówce. Doprowadził do eksplozji talent Marco Reusa, w pełni wykorzystał boiskową inteligencję Granita Xhaki, na bardzo wysoki poziom wyniósł Christophera Kramera. Fani z Borussia-Park mieli okazję obserwować futbol tak olśniewający, jakiego nie było im dane doświadczyć w wykonaniu „Źrebaków” od dziesiątek lat. Taktycznie potyczki Favre’a z Pepem Guardiolą i jego Bayernem stały się prawdziwą ozdobą Bundesligi.
Ba, Borussia często grała nawet ładniej niż Bawarczycy. Nie tak skutecznie, ale jeżeli chodzi o show – co najmniej dorównywała dominatorom.
– Nigdy nie zasłużysz sobie na miano wielkiego trenera, jeżeli obejmiesz klub, który już przed twoim przybyciem jest gotowy do walki o najwyższe cele – opowiada Favre. – Trzeba coś w zespole zmienić, coś poprawić. Albo powiedzieć – akceptuję przeciętność, dziesiąte miejsce w tabeli mnie satysfakcjonuje. Ja chcę zdobywać tytuły, których nie ma wiele. Mistrzostwo, krajowy puchar. I tyle. Ja chcę je wygrywać. Albo przynajmniej zbudować zespół, który jest zdolny o nie walczyć.
Trudno zgadnąć, co nim kierowało na początku sezonu 2015/16, gdy porzucił Borussię. Rzeczywiście, jego zespół wszedł w sezon słabo, ale Favre cieszył się wciąż bezwarunkowym zaufaniem zarządu i jeszcze bardziej bezwarunkowym uwielbieniem ze strony kibiców. A jednak – poddał się przy pierwszym naprawdę poważnym kryzysie. Uznał, że jego misja w Moenchengladbach została wypełniona i nie ma już drużynie nic więcej do zaoferowania. Być może doszedł do wniosku, że nigdy nie zdoła przebić się przez potęgę Bayernu w pogoni za trofeami, na których mu tak zależy.
To tłumaczenie miałoby sens, gdyby Favre przyjął ofertę od jakiejś europejskiej super-potęgi. Ale on postawił na Niceę – w stylu Don Kichota, który porwał się na walkę z wiatrakami, Szwajcar rzucił rękawicę mocarzom z Paris Saint-Germain.
Paryżan oczywiście nie naruszył, ale robotę w Nicei wykonał po raz kolejny fenomenalną. Nawet jeżeli nie zawsze miało to odzwierciedlenie w ligowej tabeli, to francuski klub szybko prezentować styl gry charakterystyczny dla szwajcarskiego szkoleniowca. W surowe, taktyczne kajdany dał się nawet zakuć Mario Balotelli. Choć między trenerem i kontrowersyjnym napastnikiem niekiedy iskrzyło, to Włoch pod okiem Favre’a odnalazł mimo wszystko spokój i ustabilizował formę, która pozwala mu na regularne występy w mocnej, europejskiej lidze. Choć mogło się przecież wydawać, że kompletnie zagubiony SuperMario wkrótce wyląduje w Chinach, odcinając kupony od sławy, jaką zdobył w Manchesterze City i podczas Euro 2012.
Bilans Balotellego u Favre’a – 66 meczów, 43 gole, 5 asyst. Cokolwiek powiedzieć, więcej niż przyzwoity. Nie ma takiego charakterniaka, jakim by się Favre nie potrafił zaopiekować. On oferuje wiedzę, w zamian oczekuje wyłącznie zaangażowania.
– Nie przyjechałem tu, by robić rewolucję. Chcę, żeby kibice przychodzili na stadion, by dobrze się bawić i wyjść uśmiechniętym. Nie będę zamykał swoich piłkarzy w diagramach. Będziemy czerpali z futbolu radość i starali się osiągać jak najlepsze wyniki – oświadczył na początku swojej przygody z francuskim klubem. I swoją zapowiedź bez wątpienia spełnił, przy okazji wprowadzając klub na ligowe podium. Nie dość, że w pięknym stylu, to jeszcze z dobrym rezultatem – ot, cały Favre.
Strącić Bawarczyków z piedestału
Teraz przyszło mu wreszcie, po wielu latach osiągania nadspodziewanie dobrych wyników z klubami niezłymi, objąć klub wielki. Klub o ambicjach sięgających nie mistrzostwa i krajowego pucharu, ale również europejskich aren. Jak na razie efekty są piorunujące, bo Borussia Dortmund pod wodzą Szwajcara gra futbol piękny, arcy-ofensywny i wreszcie może bez lęku podejść do niemieckiego Klasyku. Starcia z Bayernem w ostatnich latach wielokrotnie przeradzały się w horror i pożogę. Tym razem zawodnicy BVB uchodzą nawet za faworytów, zdolnych do pognębienia ogarniętych kryzysem rywali.
Wymarzona okazja do zemsty za ostatnie 0:6. Absolutne upokorzenie.
Reus – jeden z ulubieńców Favre’a.
Z czego wynika tak kapitalny progres Borussii? Ostatecznie mamy do czynienia z kilkoma zjawiskami jednocześnie: weterani powrócili do wielkiej formy, talent młodych zawodników eksplodował, nieco zakurzeni w innych klubach piłkarze idealnie się w Dortmundzie odnaleźli. Trochę za dużo dobrego, żeby uznać to za koincydencję. Na potrzeby tekstu odrzućmy też prawdopodobieństwo zastosowania czarnej magii. Jak dowodzi w swojej niezwykle interesującej analizie Michał Trela z Przeglądu Sportowego – Favre opracował styl atakowania, który wymyka się najpopularniejszym modelom matematycznym, próbującym futbol zawrzeć w liczbach i tabelkach. Perpetuum mobile coraz bliżej.
Chodzi konkretnie o formułę „expected goals” (xg), czyli – „spodziewane bramki”. Ten model obliczeń pozwala wskazać, która drużyna gra na miarę swojego potencjału, która z kolei potencjał marnuje poprzez nieskuteczność. Okazuje się, że zespoły dowodzone przez Szwajcara grają… skuteczniej niż powinny, przynajmniej według analityków.
– Już w 2014 roku zauważył to Michael Caley, Amerykanin, jeden z twórców i popularyzatorów xg. Przez trzy sezony pracy Szwajcara w Borussii Moenchengladbach, jego zespół zawsze zdobywał o dwadzieścia procent punktów więcej, niż wyliczał algorytm. Wartości powyżej dwudziestu procent zdarzyły się w tym czasie tylko trzem innym drużynom w czołowych ligach Europy – Sunderlandowi, Manchesterowi City i Levante. Każdej jednak przytrafiło się to tylko w jednym sezonie. Gladbach w trzech sezonach z rzędu, co sprawiało, że trudno wytłumaczyć to ciągłym szczęściem – pisze Trela.
– Caleyowi udało się dostrzec, że Gladbach gra dziwnie, ale błędu w systemie nie znalazł. Sprawą interesowało się całe światowe środowisko analityków piłkarskich. Sytuacja się powtórzyła, gdy Favre przeniósł się do Nicei. Już w pierwszym sezonie zajął z nią trzecie miejsce w Ligue 1. Drużyna Szwajcara strzeliła o dwanaście goli więcej, niż powinna, a straciła o dwadzieścia pięć mniej (!), niż wskazywał model. Była więc o 37 bramek na plusie, w stosunku do xg, choć algorytm w przypadku innych drużyn nigdy nie odbiegał tak drastycznie, czyli spełniał zadanie. Tylko przy zespołach Favre’a był kompletnie oderwany od rzeczywistości – zauważa dziennikarz PS.
– W czym tkwił błąd algorytmu expected goals? W obecności rywali. W metodzie liczba zawodników blokujących strzał jest wyliczana matematycznie i zakłada, że w kontrataku ma się przy strzale mniej rywali przed sobą, a w ataku pozycyjnym więcej. Drużyny Favre’a oszukiwały jednak system: rozgrywały ataki pozycyjne tak długo, aż nie miały przed sobą praktycznie żadnych przeciwników. Tak, jakby atakowali z kontry – dodaje Trela.
*
Czy uda mu się nadal oszukiwać system, czy Borussia nie polegnie sromotnie w starciu z bawarskim FC Hollywood i nie powrócą prędko smętne czasy tułaczki za plecami Bayernu? Zdaje się, że nie ma wielkich powodów do obaw. Atmosfera na Singnal Iduna Park sprawia wrażenie doskonałej, transfery okazały się trafione w dyszkę – a przecież to były dotychczas główne, o ile nie jedyne mankamenty Favre’a. Piłkarsko jego drużyny broniły się zawsze.
– Favre chce, żeby jego drużyny radziły sobie ze wszystkim – w zależności od sytuacji broniły, kontratakowały lub dominowały rywala. Jest stosunkowo spokojnym trenerem. Kładzie nacisk na wymianę podań i skupia się na tym, jak przełamać obronę przeciwnika. Do tej pory jego pomysły się sprawdzają. Gra oparta na podaniach się poprawiła, Borussia jest w stanie przedostawać się między linie – wyjaśnia Stephan Uersfeld, niemiecki korespondent ESPN, w rozmowie ze Sportowymi Faktami.
Ta laurka zwiastuje, że Borussia Favre’a może być nawet potężniejsza, niż pamiętna machina Jurgena Norberta Kloppa. Gegenpressing bywał niemożliwy do odparcia dla rywali, ale jednocześnie był również jednowymiarowy, eksploatujący. Szwajcar buduje drużynę bardziej zróżnicowaną, zdolną odnaleźć się we wszystkich boiskowych okolicznościach. Nie szuka złotego środka – chce, żeby jego zawodnicy poznali wszystkie dostępny sposoby na wygrywanie i – zgodnie z dynamiką meczową – sięgali po odpowiednie rozwiązania.
Jest to plan cholernie ambitny, ale innego po tym akurat trenerze spodziewać się po prostu nie sposób.
– Piłka nożna jest zwierciadłem społeczeństwa. Świat rozwija się w niesamowitym tempie – refleksyjnie zauważa Lucien. – Gdziekolwiek spojrzymy, widzimy szybkość, dynamikę. Nowoczesne samochody, tempo przekazywanych informacji i cała reszta. Futbol również musi iść w tym kierunku, dlatego chcę żeby moje drużyny również podzielały ten trend. Chodzi jednak nie tylko to, żeby szybko wymachiwać nogami, ale też szybko myśleć.
Favre myśli szybko, myśli dużo i myśli o wszystkim. Jeżeli z tym nie przesadzi – co już mu się w przeszłości zdarzało – zmiana warty w Bundeslidze wydaje się możliwa. Jeszcze nie prawdopodobna, ale na pewno możliwa.
Michał Kołkowski
fot. Newspix.pl