Chyba czas wyryć cytat “2:0 to bardzo niebezpieczny wynik” w szatni każdego zespołu Ekstraklasy. A szczególnie w szatniach rywali Wisły Kraków. “Biała Gwiazda” do przerwy w Warszawie nie oddała nawet jednego strzału i dała się kompletnie zdominować Legii. Ale przecież ekipa Macieja Stolarczyka pokazała już w tym sezonie, że nawet i z 0:2 potrafią się podnieść. No i się podnieśli. A później ukarał ich Carlitos.
W Ekstraklasie widzieliśmy już wiele. Ale mielibyśmy ogromne problemy, by przypomnieć sobie dwie tak diametralnie różne połowy jednego zespołu. Wisła do przerwy nie istniała. Legia wjeżdżała w jej obronę jak w masło, środek pola gości otworzył Cafu autostradę, Nagy robił co chciał przy Arseniciu. Już po 75. sekundach było 1:0, gdy Kucharczyk dośrodkował do Węgra, a ten strzałem odbitym od rywala pokonał Lisa. Po 20. minutach ten sam Nagy idealnie obsłużył Carlitosa, który zmieścił piłkę między nogami bramkarza Wisły.
Legia do przerwy na boisku miała monopol porównywalny z tym, jaki Janusz Piechociński ma na ciekawostki gospodarcze sprzedawane na Twitterze. Legia wyglądała jak zespół, a nie – jak to bywało na początku sezonu – zlepek chaotycznych jednostek, z których każda ciągnęła w swoją stronę. Legia prowadziła 2:0, a mogła i wyżej, bo co atak gospodarzy, to śmierdziało golem.
O Wiśle z kolei nic pozytywnego po 45 minutach nie moglibyśmy napisać. Jedynym jej piłkarzem, który grał do przodu, był Mateusz Lis. Korta nie widzieliśmy, Basha był totalnie zagubiony, Imaz gdzieś się schował. Żal nam było tego Ondraska, który biegał od Jędrzejczyka i Wieteski, próbował się z nimi poboksować, ale piłki przy nodze nie uświadczył.
I nagle w przerwie Wiśle włączył się program “wisła_przy_wyniku_0:2.exe”, z którym zapoznali się już piłkarze Lecha Poznań i Lechii Gdańsk. Nie dowierzaliśmy, że tych samych piłkarzy i w tych samych koszulkach oglądaliśmy 20 minut wcześniej, gdy przekroczenie linii środkowej przychodziło im z bólem.
Kostal zaczął grać jak Kostal, a nie Jerzy Kryszak w krótkich spodniach. Kort przypomniał sobie o roli rozgrywającego. Ondrasek wreszcie dostawał jakiekolwiek podanie nie będące długimi wykopami od Lisa. No i rozbłysła gwiazda Imaza, który rzucił wyzwanie Carlitosowi o miano gracza meczu. Z 0:2 w pięć minut zrobiło się 3:2. To było prawdopodobnie najlepsze pięć minut jakiegokolwiek zespołu w tym sezonie. I pewnie tego zaszczytnego miana nikt wiślakom już nie zabierze.
Wydawało się, że będziemy świadkami kolejnego spektakularnego come-backu Wisły. Ale skończyło się na umiarkowanym zadowoleniu. Bo z odsieczą na białym koniu wpadł Carlitos, krótkim zwodem usadził na dupie Macieja Sadloka i huknął po okienku. Iście filmowe zakończenie.
To był zajebisty mecz. Naprawdę zajebisty. Pozwólcie nam się delektować tym widowiskiem, na wypunktowanie Vesovicia, Arsenicia czy Bashy przyjdzie jeszcze czas…
[event_results 534069]
fot. FotoPyk