Powiedzieć, że Krzysztof Piątek dobrze sobie radzi w Serie A to tak, jak gdyby stwierdzić, że Wojciech Kowalczyk z niewielkim entuzjazmem wypowiada się o poziomie Ekstraklasy. Napastnik Genoi po prostu się nie zatrzymuje i swoją strzelecką passą zachwyca cały świat calcio. Wczoraj znowu odpalił, tym razem zdobywając zwycięskiego gola w starciu z Bologną. Kapitalny strzał z osiemnastu metrów, po którym Łukasz Skorupski nie miał innego wyjścia, jak tylko wyciągnąć piłkę z siatki. Na powstrzymanie polskiego napastnika w tej chwili po prostu nie ma sposobu.
Wielu Polaków zakotwiczyło ostatnimi czasy we włoskiej przystani. Niektórzy podpłynęli tam efektownymi jachtami, inni dobili do brzegu na dziurawych tratwach. Gdy były napastnik Cracovii opuszczał Ekstraklasę, jego łódź nie imponowała rozmachem. Dzisiaj można już śmiało powiedzieć, że chyba tylko chłopaki z Napoli i Wojciech Szczęsny pływają bardziej efektownymi łajbami.
Jasne, Bereszyński, Linetty czy Skorupski cieszą się we Włoszech zasłużoną renomą. Jednak Piątek robi tam po prostu szaloną, zupełnie niespodziewaną furorę.
Cztery ligowe trafienia w przeciągu trzech pierwszych kolejek sezonu – to aktualny dorobek Polaka, a przecież nie należy zapominać o jego występie w Pucharze Włoch, gdy poczęstował rywali z Lecce czwóreczką. Ostatnim zawodnikiem Rossoblu, który zanotował tak dobre wejście w ligowe rozgrywki był Juan Carlos Verdeal. W 1949 roku. Mało ktoś już pamięta historię tego argentyńskiego zawodnika, a był to jeden z tych piłkarzy, którzy już wówczas, zaraz po II Wojnie Światowej, doskonale łączyli boiskowe funkcje z życiem ubóstwianego celebryty. Postawny, przystojny, zabójczo pewny siebie. Gdy ściągnięto go z ligi wenezuelskiej na testy, od razu wszystkich zachwycił. Zaproszono go na murawę, w bramce stanął Giovanni De Pra, wychowanek Genoi i wielokrotny reprezentant Italii. Argentyńczyk umieścił w siatce niemal każdy strzał, wszystko pod czujnym okiem trenera.
Negocjacje warunków finansowych trwały krótko.
– Kto tu u was, we Włoszech, najwięcej zarabia? – zapytał z ciekawością Verdeal, w wieku 28 lat stając przed szansą na podpisanie kontraktu życia.
Najlepiej opłacanym zawodnikiem włoskiej ekstraklasy był wtedy Valentino Mazzola, który już wówczas, w 1946 roku, miał na koncie dwa tytuły mistrza kraju z ekipą Torino. Nie przez przypadek dorobiła się ona przydomka „Grande”. To była jedna z najmocniejszych drużyn w Europie, a sam Mazzola cieszył się zasłużoną reputacją piłkarza wybitnego i zjawiskowego. Trzy lata później miał ponieść tragiczną śmierć w katastrofie samolotu, razem z resztą pamiętnej ekipy.
– Mazzola. Zarabia dwa miliony lirów rocznie – nieśmiało odparli działacze Genoi, przeczuwając, co za chwilę nastąpi.
– Doskonale! Chcę dwa i pół miliona – ucieszył się Verdeal, potwierdzając ponure podejrzenia swoich rozmówców. Którzy nie mieli innego wyjścia, jak tylko poskromić węża w kieszeni i wyłożyć szmal na stół.
Facet cenił się wysoko, ale swoją klasę potwierdzał na boisku. Trudno powiedzieć, czy w Genui głośniej dudniło od pogłosek na temat jego kolejnych romansów i rozstań, czy jednak od opowieści o jego fenomenalnych występach. Te historie rozchodziły się pocztą pantoflową na tyle skutecznie, że do dziś żyją własnym życiem wśród sympatyków Rossoblu. Narosła wokół nich otoczka miejskiego mitu. Caracas, bo tak nazywano Verdeala z uwagi na wenezuelską przeszłość, prezentował się najkorzystniej operując futbolówką trochę głębiej, za plecami Riccardo Dalla Torre. Niekoniecznie na szpicy. Dopóki nie pochłonęły go do reszty pozaboiskowe ekscesy i nie zdewastowały kontuzje – grał fenomenalnie. Do legendy przeszedł jego występ przeciwko Fiorentinie na Stadio Luigi Ferraris. Goście zdecydowali się zaklajstrować niesfornego Argentyńczyka kryciem indywidualnym. Do tego niewdzięcznego zadania został wyznaczony Alberto Eliani, późniejszy reprezentant Italii.
Gryfoni zwyciężyli 5:0. Verdeal zakończył tamten mecz z czterema bramkami na koncie.
Różni Piątka i jego legendarnego poprzednika boiskowa pozycja, różni ich również styl życia. Po Polaku raczej się nie spodziewamy obyczajowych ekscesów i głośnych rozwodów. To profesjonalista i chłopak skoncentrowany wyłącznie na futbolu. Nie trzeba wielkiej analizy psychologicznej, żeby dojść do wniosku, iż to jeden z powodów jego spektakularnego sukcesu, do którego wcale nie potrzebował wielomiesięcznej „aklimatyzacji”. Niemniej – kilka analogii da się na pewno tutaj wychwycić. Podstawową jest oczywiście fakt, że od czasu wyczynu Verdeala sprzed siedemdziesięciu lat, żaden zawodnik Genoi nie wszedł w sezon równie skutecznie co Krzysztof.
Siedemdziesiąt lat to jest naprawdę szmat czasu. Przez Genoę przewinęli się po drodze znakomici napastnicy. Jednak to eksplozja formy polskiego super-strzelca już znalazła swoje miejsce na kartach historii klubu. To wszystko dzieje się tak szybko, że aż trudno sobie wyobrazić, by miało nie trwać w nieskończoność.
– Postawa „Rewolwerowca” z Genui po trzech kolejkach nie może już wywoływać zaskoczenia. Sposób poruszania się, warunki fizyczne, instynkt strzelecki, świetne wykończenie – to wszystko sprawia, że 23-latek z Polski jest jednym z najpiękniejszych objawień pierwszej części sezonu – piszą włoskie media.
W całym świecie calcio pozostały już chyba tylko dwie osoby, które nie oszalały z entuzjazmu na punkcie Piątka. Znajdującego się obecnie na czele klasyfikacji strzelców włoskiej ekstraklasy. To sam zawodnik, któremu daleko do samozachwytu. I jego klubowy trener, Davide Ballardini, który oczywiście nie poddaje napastnika jakiejś wielkiej krytyce, wręcz przeciwnie. Chwali jego dokonania. Jednak zdecydowanie stara się tonować nastroje. – Chłopak jest bardzo interesujący, ale wciąż jest dopiero na początku swojej drogi. We Włoszech łatwo wynosi się piłkarza pod niebiosa, by potem go z nich zestrzelić. Piątek musi się starać, by dzień po dniu robić postępy. Myślę, że w przyszłości może stać się wartościowym zawodnikiem dla gry całego zespołu.
Brzmi trochę jak kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy wszystkich, którzy zaczynali się już pomału doszukiwać prawdy w wyssanej z brudnego palca pogłosce o tym, że na polskiego napastnika może się lada chwila skusić Barcelona. Bo szkoleniowiec Genoi co prawda skomplementował Piątka, ale wrzucił mu też ewidentnie kamyczek do ogródka. Sugerując ni mniej, ni więcej, że jego najsłynniejszy w ostatnim czasie podopieczny, owszem, strzela kolejne bramki, ale jeszcze nie stanowi odpowiednio dużego wsparcia dla drużyny w pozostałych aspektach gry. – Ma niezwykłe cechy, lecz potrzebuje zespołu, który go wspiera. Jeśli Genoa dobrze funkcjonuje na boisku, Piątek poda jej rękę. Jeśli nie, sam też napotka trudności.
Może to lekka nadinterpretacja, ale to ostatnie zdanie zabrzmiało jak lekki prztyczek w nos. I nie chodzi tutaj o nochal Piątka, tylko wszystkich tych, którzy już uczynili z Polaka napastnika klasy światowej, którym on jeszcze nie jest. Jeszcze, bo być może kiedyś nim zostanie. Wyczynia ostatnio takie rzeczy, że aż trudno oszacować, jak wysoko wisi sufit jego potencjału. Ale do tego droga wciąż daleka i wyboista. Ostatecznie łatwiej jest strzelić cztery gole w trzech meczach, niż czternaście w trzydziestu. Zwłaszcza w barwach Genoi. Na razie wiemy, że polski napastnik nauczył się po włosku liczyć do trzech.
Żeby udowodnić prawdziwą klasę, czeka go odliczanie aż do trzydziestu ośmiu.
fot. Newspix.pl