Zawsze zazdrościłem ludziom, o których mówi się, że nie mają układu nerwowego. I to nie dlatego, że zazdrościłem, bo ich nie strzyka w plecach czy gdzieś tam. Chodzi mi o stres. Patrzyłem więc sobie na mecz Athleticu z Realem Madryt, a w szczególności na pewnego chłopaczka, który ostatnio przebojem wdarł się do pierwszego zespołu. Gość z dwoma (już trzema) występami w Primera Division emanował takim spokojem, jakby na La Lidze zjadł zęby i jeszcze było mu mało. Naprawdę – szacunek dla niego i jemu podobnych osób.
Co by była jasność – chodzi mi o niejakiego Unaia Simona. Jasne, ma 21-lat, więc do Donnarummy, który zaczął bronić w Milanie pięć lat wcześniej nie zamierzam go porównywać. Aczkolwiek malusieńki bagaż doświadczeń wychowanka Lezamy w konfrontacji z koniecznością stawienia czoła Realowi Madryt przytłoczyłby wielu. Nawet u siebie w domu, na San Mames, gdzie de facto publika też jest całkiem wymagająca.
Tymczasem wychowanek Lezamy radził sobie znakomicie, wyciągając nawet najtrudniejsze piłki. Po petardach z dystansu, rykoszetach i w sytuacjach 1 na 1. Chłopak ma niesamowity refleks i to jemu może zawdzięczać wszelakie laurki otrzymane po spotkaniu. Śledzę sporo mediów lokalno-kibicowskich jeśli chodzi o Athletic i praktycznie w które bym nie zajrzał, tam piano peany na cześć Unaia. Liczbowo zaś, gdy już ktoś mu wystawiał ocenę, nie schodził ze średniej na poziomie 9.0.
Krótko mówiąc, był to występ niemal perfekcyjny. Ale przede wszystkim był to występ, którego jeszcze kilka miesięcy temu by się nie spodziewał. Może o nim marzył, lecz nic więcej. W poprzednim sezonie wyborem numerem jeden był Kepa Arrizabalaga. Gość z talentem skali Davida De Gei i bynajmniej nie jest to hiperbola. Ba, nie ma przypadku w tym, iż Chelsea wyłożyła za niego 80 baniek, czyniąc najdroższym bramkarzem w historii. Inna sprawa, że nie ma ich jak zainwestować w nowych zawodników, bo ci najlepsi mają ambicje większe niż możliwości Athleticu, zaś sam rynek baskijski jest wydrenowany do granic możliwości, ale to już inna historia.
Kiedy jeszcze nie mówiło się, iż Kepa może przenieść się na Stamford Bridge, nie było takiego mocnego, co mógłby go wygryźć ze składu. Wówczas Simon znajdował się na dalekim czwartym miejscu w hierarchii golkiperów Lwów.
Podjęto więc decyzję, by Simona wypożyczyć do drugoligowego Elche. Ten model działania sprawdził się właśnie w przypadku Arrizabalagi, który okrzepł na drugim poziomie rozgrywkowym, a potem bez kompleksów zastąpił Iraizoza. No a sam zainteresowany mógł łapać minuty, więc nic lepszego nie mogło go spotkać. Sytuacja nie zmieniła się również w momencie, kiedy okazało się, iż Kepa zamienia Bilbao na Londyn, wszak nadal przed nim w kolejce byli Herrerin oraz Remiro.
Reszta to już seria niefortunnych zdarzeń, wobec której korzysta trzeci, choć dwóch wcale się nie biło. Herrin bowiem doznał kontuzji mięśniowej, więc stracił sporą część pretemporady i dopiero parę dni temu dano mu zielone światło na grę. Ale jeszcze poważniejsza sprawa wynikła względem Alexa Remiro. To właśnie on miał zostać numero uno pod nieobecność Iago, ale został odsunięty od składu. Co ważniejsze – nie przez Eduardo Berizzo, lecz zarząd klubu, ponieważ 23-latek odmówił podpisania nowego kontraktu na warunkach, jakie mu proponowano. Na razie jego sytuacja jest patowa, bo dopóki nie dogada się w sprawie nowej umowy, zmagania Athleticu będzie mógł co najwyżej oglądać z trybun zamiast w nich uczestniczyć.
I w taki właśnie sposób Unai dotarł do pierwszego składu. Trochę z braku-laku ze strony trenera, lecz dziś na pewno nie narzeka, gdyż 21-latek okazał się być pewniaczkiem pomimo małego doświadczenia.
***
Tak na marginesie… Należy tylko mieć nadzieję, iż w najbliższym czasie nie odbije mu palma, co zarzucano swego czasu Kepie, kiedy mówiło się o jego przenosinach do Realu Madryt i co podnosi się teraz jako zarzut wobec Remiro. Trudno powiedzieć, trzeba byłoby siedzieć w głowie zawodników, żeby zdiagnozować te przypadki z dystansu. Póki co jednak wydaje się, że Simon idzie właściwą drogą. – Spokojnie, ja jeszcze niczego wielkiego nie dokonałem – mówił przed spotkaniem z Realem Madryt. Po nim mógłby nieco zmienić podejście, ale raczej przyjęcie narracji a’la Kamil Grabara mu nie grozi.
Jako sympatyk Athleticu chciałbym, aby bardziej brał przykład z Oscara de Marcosa, który nadawałby się do programu „Zwykły bohater”. Jest tak normalny, że aż nienormalny, przynajmniej jak na piłkarza. Całkiem niedawno na światło dzienne wyszła działalność charytatywna prawego obrońcy. Często, kiedy akurat jego zespół nie gra na wyjeździe, prawy defensor odwiedza chore dzieci w szpitalu Cruces, spędzając z nimi mnóstwo czasu. – Dajcie spokój, normalna sprawa – mówi o tym. Dla niego to nic, dla małych kibiców coś wyjątkowego i niezapomnianego. Dwukrotnie był też w Afryce, raz w Peru w ramach wyjazdu zorganizowanego przez pozarządową organizację, w której działa były kapitan Athleticu, Carlos Gurpegui. Jego następnym celem ma być ojczyzna Inakiego Williamsa, Ghana, gdzie również obaj chcieliby się zaangażować w pomoc miejscowej ludności.
A była jeszcze taka historyjka…
Ostatni z szatni Athleticu wychodzi Oscar de Marcos. Na parkingu czekają kibice,by otrzymać autograf,zrobić zdjęcie.Ostatni kibic po otrzymaniu autografu idzie w kierunku stacji kolejowej.Mija go auto,zatrzymuje się, de Marcos pyta kibica jedziesz do Bilbao? Wskakuj podwiozę Cię.
— Maciej Kruk (@maciej_kruk) 15 września 2018
Niby nic, w sumie nie ma się czym podniecać, chociaż z drugiej strony nie słyszałem nigdy o podobnym przypadku. Takie małe gesty jednak najlepiej budują więzi pomiędzy zawodnikami a piłkarzami. Nie może zatem dziwić fakt, iż Oscar jest jednym z ulubieńców trybun, chociaż jeszcze bardziej należy mu się miano autorytetu. Z kimś takim u boku nie da się zejść na psy, lecz znając skromność De Marcosa nikomu on swojej misji naprawiania świata nie narzuca.
***
Wracając na stricte piłkarskie tory – początek bieżącego sezonu w ogóle uspokoił mnie w kontekście planów Athleticu i jego nowej strategii. Bo że musiała ona zostać zmieniona, to było jasne jak słońce. Po pierwsze ze względu na fakt, iż w poprzednich rozgrywkach Lwy zaliczyły drugi najgorszy sezon w swojej historii. Po drugie, ponieważ zespół przejmował Toto Berizzo, szkoleniowiec o bielsistowskich pryncypiach.
Martwiłem się, czy to na pewno dobry wybór dla Basków, wszak nie ma w ich w składzie wielu technicznie wysublimowanych piłkarzy, aby grać wyjątkowo efektownie. Kilku innych niekoniecznie pasowało mi do gry wysokim pressingiem ze względu na ich świadomość taktyczną czy też techniczne obycie, lecz po trzech kolejkach (bo spotkanie z Rayo przełożono) przekonuję się, że odezwał się raczej mój fatalizm niż były to słuszne obawy. Nadal twierdzę, iż uzasadnione, lecz jednocześnie rozdmuchane. Chciałbym się częściej mylić tak przyjemnie.
Skarbem jest przede wszystkim Iker Muniain i tu akurat Ameryki nie odkrywam. Nic jednak nie zrobiło temu zawodnikowi lepiej jak ustawienie go wąsko na lewym boku lub uczynienie z niego najbardziej wysuniętego pomocnika w systemie 4-3-3, który preferuje Toto. Daje on drużynie wszystko, czego brakowało jej za kadencji Zigandy. Przede wszystkim ruchliwość oraz możliwość kreatywnego wykorzystania piłki. Przy jednoczesnej rezygnacji z Iturraspe oraz San Jose na korzyść Daniego Garcii oraz rotacji wśród Unaia Lopeza, Benata i Raula Garcii oznacza to mniej więcej tyle co przejście z flegmatycznego, defensywnego stylu do futbolu opartego na znacznie wyższym tempie, które były zawodnik Eibaru potrafi dyktować, a nie jedynie się do niego dostosowywać.
Grunt, by tę tendencję utrzymać jak najdłużej, by wyzwolić w zawodnikach Athleticu taki głód jaki widać było w ich sobotnim spotkaniu przeciwko Realowi. Bo to wcale nie jest oczywiste, iż teraz będą zapieprzać równie mocno co kolejkę. Po prostu na Królewskich Lwy zawsze mobilizują się wyjątkowo, jednak wierzę, że Berizzo będzie w nakręcić im korbę na długie tygodnie.
Paradoksalnie względem powyższego spokój również będzie mile widziany na San Mames. Remis z Huescą zasiał ziarno niepewność w fanach ekipy z Bilbao, bo wszyscy wciąż mają z tyłu głowy poprzedni sezon, który odbił się wyjątkowo dosłownie na wszystkich. Trener Ziganda schudł z nerwów parę kilo, zawodnicy zatracili wiarę we własne umiejętności co było widać chociażby po Inakim Williamsie. Wiecznie zdenerwowanym, wiecznie sfrustrowanym, wiecznie pudłującym w dogodnych sytuacjach. Kibice zaś, co normalne rwali włosy z czupryn i zgrzytali zębami, kiedy na ten antyfutbol patrzyli.
Dążę do tego, że w tej ekipie równie ważna co gra nogami jest teraz też gra głową. Ale nie w rozumieniu dosłownym – wybacz, Adurizie. Mam na myśli sferę mentalną, która co prawda już została wyraźnie wzmocniona, lecz dopóki Athletic nie zaliczy serii meczów z wyjątkowo dobrymi wynikami, dopóty jego psychiczny fundament nie będzie tak solidny jak można byłoby sobie tego życzyć.
W tym kontekście dobrze się jednak stało, iż do pierwszego składu wpuszczono nieco świeżej krwi. Yuri zastąpił Balenziagę, Muniain wrócił do pełni formy po długim zmaganiu się z poważnymi urazami, Dani Garcia ma naturę boiskowego pracusia, Williams wreszcie pokazuje, że może być środkowym napastnikiem (choć nadal nie wybitnym strzelcem), zaś Ander Capa świetnie spisuje się jako zawodnik zadaniowy, wydaje się być pierwszym do wejścia z ławki rezerwowych. No i w końcu jest też Unai Simon, nieskażony doświadczeniem, lecz o tak dużym talencie, że tęsknota do Kepy w trymiga zamieni się w zwykłe wspomnienie o fajnym bramkarzu, który niegdyś występował na San Mames.
Na dziś nie wiem tylko gdzie jest sufit tej ekipy, ale póki co chyba nie ma sensu go przed nią stawiać, żeby zamiast celem nie stał się barierą.
Mariusz Bielski
Fot. NewsPix.pl