To chyba jedna z najgorszych rzeczy dla kibica. Iść na swój stadion z myślą, że gdzie jak gdzie, ale u siebie jego ulubiony zespół podejmie rękawice i nie będzie pozwalał rywalowi na zbytnie rozgoszczenie się. I gorzko się rozczarować, gdy przeciwnik wchodzi do jego świątyni bez ściągania butów i mówienia “dzień dobry”. I fani Leicester mogli dziś takie rozczarowanie przeżywać, ale napotkali na niespodziewany sojusz. Z bramkarzem The Reds, Alissonem.
Brazylijczyk dziś pokazał, że tak jak każdy człowiek, i on może popełnić błąd. Do tej pory zbytnio się ze swoim człowieczeństwem nie zdradzał, broniąc znakomicie. Przyszła pora na pierwszą poważną wpadkę w nowym klubie.
W drugiej połowie dostał niewygodne podanie od Van Dijka, ale zamiast wybijać piłkę byle dalej, zaczął bawić się w Boruca z Arsenalem. Czyli: chciał kiwać Iheanacho, jednak robił to tak pokracznie, że ten zabrał mu piłkę i podał do środka, a tam Ghezzal dopełnił formalności. Zrobiło się 1:2 i gorąco dla Liverpoolu, a mało co na taki rozwój wypadków wskazywało.
Alisson pic.twitter.com/cAlFleJHSF
— Paweł Kapusta (@pawel_kapusta) 1 września 2018
Bo też spójrzmy na pierwszą bramkę dla The Reds z pierwszej części gry: Robertson poszedł lewą stronę z taką łatwością, jakby miał tam rozłożony czerwony dywan – taki Ricardo niby próbował go powstrzymywać, ale został przestawiony jak szafka nocna. Robertson podziękował mu za współpracę, posłał piłę do Mane, ten ją idealnie przyjął i strzelił obok bezradnego Schmeichela. To była ledwie 10. minuta, a już Liverpool powinien prowadzić już wcześniej. Uderzał Firmino, tę próbę jeszcze zatrzymał duński bramkarz, lecz przy dobitce Salaha byłby bezradny. No właśnie, byłby, gdyby Egipcjanin nie kombinował i uderzył prawą nogą – wolał postawić jednak na drugą kończynę, musiał ustawić się trochę nienaturalnie i spudłował w prościutkiej sytuacji.
Bardzo długo Lisy nie potrafiły w tym meczu nawet pierdnąć. Wszystkie drugie piłki w środku zgarniali Henderson z Wijnaldumem, boki bardzo dobrze zabezpieczali Robertson z Alexanderem-Arnoldem. Potem co prawda była chwila dla Leicester, kiedy Liverpool zjechał na trzeci bieg, bo swoją okazję zmarnował Gray, kiedy jego uderzenie wybronił w ładnym stylu Alisson. No, ale właśnie, gdy tylko goście odsapnęli i znów wrzucili czwórkę, ekipa Puela była bezradna. Jeszcze ze strzałem Salaha z dystansu poradził sobie Schmeichel, ale przy główce Firmino po rzucie rożnym nie miał nic do powiedzenia.
I jeśli wspomnieliśmy już o drugiej części gry, trzeba podkreślić, że w tę połówkę Leicester weszło zdecydowanie lepiej (Gomez w ostatniej chwili blokujący strzał niechybnie zmierzający do bramki), ale wynikało to znów z redukcji biegów po stronie Liverpoolu. Mamy wątpliwości, czy gdyby nie cyrk Alissona, ten mecz miałby jakąkolwiek historię. Natomiast po bramce na 1:2 gospodarze już nie mieli większego pomysłu, jak dopisać jej kolejne akapity. Klopp wpuścił Keitę i Shaqiriego, zmuszając niejako swój zespół do większej żywotności i dopiął swego. To znów The Reds dyktowali warunki, nie dopuszczali Lisów zbytnio pod własną szesnastkę i wynik się nie zmienił.
Ciekawe natomiast, jak na swoją wpadkę zareaguje Alisson, czy coś takiego go rozstroi – wydaje się na to za mocny, ale bramka Liverpoolu widziała już różne cuda.
Leicester – Liverpool 1:2
Ghezzal 63′ – Mane 10′, Firmino 45′
Fot. Newspix