Ten mecz w Poznaniu był jak powrót z oblanego egzaminu na prawo jazdy. Lech przejechał przez plac z pachołkami (Gandzasar), ruszył pod górkę z zaciągniętego ręcznego (Szachtior), wyjechał na miasto i tam oblał (wyjazd do Genk). Ale trzeba było wrócić jeszcze do WORD-u ze świadomością porażki (rewanż w Poznaniu). No i takie to było smutne wyczekiwanie wyeliminowania. Znów mogło kończyć się na 1:5. A skończyło się “skromnym” 1:2.
– A może jednak? – łudziliśmy się przed pierwszym meczem między Genkiem a Lechem. Ale popytaliśmy tu i ówdzie, obejrzeliśmy mecze Belgów, zobaczyliśmy jak grają i jakie mają aspiracje. No i wyleczyliśmy się z optymizmu. A to starcie sprzed tygodnia wyleczyło nas już kompletnie z myśli “a jeśli się lechitom przyfarci?”.
W Poznaniu znów zobaczyliśmy zespół z aspiracjami mistrzowskimi w niezłej lidze europejskiej, który ma indywidualności i który jako zespół funkcjonuje jak maszynka. I nie, nie mówimy tu o ekipie Ivana Djurdjevicia (wspomnieliśmy przecież o NIEZŁEJ LIDZE EUROPEJSKIEJ). Genk już po pierwszej połowie mógł prowadzić 5:0 i jeśli faktycznie goście wsadziliby tę piątkę, to kibice z Poznania mogliby jedynie wzruszyć ramionami i powiedzieć “no, cóż, zasłużenie”. Samatta przegrał sam na sam z Buriciem, później znów ten sam piłkarz miał podobną okazję, a w kolejnej akcji Burić obronił strzał Malinowskiego. Jeśli przy stanie 0:0 twoim najlepszym piłkarzem jest bramkarz, to wiesz jak to się może skończyć.
No i się skończyło – Ndongala do Samatty, a ten główką z bliska strzelił na 1:0. A jeszcze przed przerwą Jóźwiak trącił rywala i arbiter z Włoch podyktował rzut karny. Nie wiemy, czy słuszny, ale podyktował. Trossard, 0:2 i perspektywa potrzeby strzelenia pięciu goli do awansu. Sorry, ale prędzej uwierzylibyśmy, że Nicki Bille wróci do Wielkopolski na białym koniu i przez rok nie wypije grama alkoholu.
Można się czarować i szukać usprawiedliwień, że w pierwszym meczu nie grał Tiba, że w rewanżu nie było Makuszewskiego, że na rozgrzewce urazu doznał Kostewycz, a w pierwszej połowie z kontuzją zszedł Rogne. Ale po co mydlić oczy? Lech był po prostu zespołem słabszym. O klasę, dwie, może trzy. W Lechu wybijał się Jóźwiak, który wykonał z kilkanaście dryblingów, ale co z tego, skoro Genk takich Jóźwiaków miał z pięciu i każdy był piłkarzem o klasę lepszym od 20-latka z Kolejorza.
Na otarcie łez kibice z Poznania dostali gola z woleja Tomasza Cywki. No, tyle z pozytywów. Aha, był też pozytyw w postaci wejścia z ławki Jakuba Piotrowskiego. To jego trzeci występ w nowych barwach – po godzinie gry zmienił Pozuelo. Życie pisze ciekawe scenariusze, bo Piotrowski jeszcze pół roku temu grał na tym stadionie w Pogoni, a Kolejorz gładko ograł wtedy Portowców 2:0. O 20-latka zabiegał wtedy Achmat Grozny, ale Kuba ofertę odrzucił, bo chciał pomóc szczecinianom w utrzymaniu. Sześć miesięcy później buduje swoją pozycję w klubie znacznie lepszym od każdej ekipy z polskiej Ekstraklasy.
Lech ma się cieszyć, że przegrał z honorem? No, można i tak. Ale to tak, jakby Jasiu z 4c cieszył się, że Bartek z 7a tym razem kopał go tylko na krótkiej przerwie, a na tej dużej już mu odpuścił.
Lech Poznań – KRC Genk 1:2 (0:2)
0:1 – Samatta 19′
0:2 – Trossard 45′
1:2 – Cywka 50′
fot. Newspix.pl