Cztery zwycięstwa z rzędu, łącznie pięć w karierze. Najwięcej w historii, rekord dzielony z Jimem Clarkiem i Alainem Prostem. Wywalczone pole position w sobotnich kwalifikacjach. Wszystko przed GP Wielkiej Brytanii wskazywało na Lewisa Hamiltona. W końcu to jego tor. Miał wygrać i odzyskać pozycję lidera klasyfikacji generalnej. Plany pokrzyżowało mu Ferrari.
Dosłownie, bo cały wyścig zaczął się jak filmy Hitchcocka – od istnego trzesięnia ziemi. Najpierw ekspresowo wystartowali Sebastian Vettel i Valtteri Bottas, wyprzedzając Brytyjczyka, a potem, atakujący Hamiltona Kimi Raikkonen, zahaczył o bolid Mercedesa kołem. Efekt był taki, że Lewis wylądował na żwirze, a Fin – po naradzie sędziów – dostał 10 sekund kary. Kimi pokazał zresztą klasę, kiedy w wywiadzie po wyścigu powiedział wprost: to była jego wina, a kara była zasłużona. Odbył ją w pit stopie, wrócił do walki, dojechał jako trzeci. I tyle. Trochę gorzej zniósł za to tę sytuację Brytyjczyk…
https://twitter.com/SkySportsF1/status/1015973608622120961
Wyścig układał się dobrze dla Sebastiana Vettela, który z dużą przewagą nad drugim kierowcą przewodził stawce. Przez większą jego część za plecami Niemca jechał Valtteri Bottas, kolega Hamiltona z zespołu, który miał zadbać o to, by Mercedes nie stracił zbyt wielu punktów w klasyfikacji konstruktorów. W tym samym czasie Lewis odrabiał kolejne pozycje, po chwili był już piętnasty, potem dziesiąty, w końcu dobił do czołowej szóstki, gdzie czekały już na niego tylko bolidy Ferrari, Mercedesa i Red Bulla. Mniej więcej w tym momencie zaczęliśmy myśleć, że „to niemożliwe, ale ten gość naprawdę zdolny jest tutaj powalczyć o zwycięstwo, potrzebuje tylko odrobiny szczęścia”.
I wiecie co? Miał ją. Nawet kilkukrotnie. Najpierw, wbrew oczekiwaniom wszystkich, do alei serwisowej po raz drugi zjechał Daniel Ricciardo. Kierowca Red Bulla przeniósł nas tym samym w czasie – poczuliśmy się, jakbyśmy oglądali wyścigi z roku 2010. No bo dwa pit stopy? To tak się jeszcze da? Okazało się, że jak najbardziej, jeszcze jak, z czego ucieszył się właśnie Hamilton, bo ten manewr przesunął go o pozycję wyżej. A chwilę później zaczęła się prawdziwa zabawa.
Choć pewnie inaczej ująłby to Marcus Ericsson, który potężnie przydzwonił o bandy. Bolid roztrzaskany, samochód bezpieczeństwa wyjeżdża na tor, następuje neutralizacja, większość kierowców zjawia się w pit stopie. Choć nie wszyscy, bo zabrakło tam m.in… dwójki z Mercedesa. Dzięki temu pierwsza trójka wyglądała tak: Bottas, Vettel, Hamilton. A różnice były minimalne. Zaczęło się prawdziwe ściganie, które po krótkiej chwili przerwał… kolejny dzwon. Tym razem z udziałem Romaina Grosjeana i Carlosa Sainza. I znów pojawił się on – bohater, jakiego nie potrzebujemy, ale na jakiego zasługujemy – samochód bezpieczeństwa.
Strak hoor van Marcus Ericsson! #BritishGP #F1 pic.twitter.com/puvUDhb2gn
— Rick (@afcajaxpro_) July 8, 2018
Pojeździł chwilę po torze, zjechał na swoje miejsce na dziesięć kółek przed końcem, zostawiając nas z nadzieją na wielkie ściganie. I takie dostaliśmy. Bottas przez kilka okrążeń utrzymywał za sobą Vettela, ale w końcu Niemiec pokazał, dlaczego jest liderem klasyfikacji kierowców i wyprzedził Fina. Po chwili przed swoim kolegą znalazł się też Hamilton, ale ustalmy tu jedno – to nie było wyprzedzanie, nazwalibyśmy to raczej taktownym ustąpieniem miejsca. Coś czego nie zrobili kierowcy Ferrari tydzień temu, dziś uskutecznili dwaj zawodnicy z Mercedesa. Bottasowi zresztą się to nie opłaciło, bo chwilę później tył bolidu pokazał mu jego rodak, Kimi Raikkonen.
Do końca wyścigu nic już się nie zmieniło, jeśli chodzi o pierwszą czwórkę. Za ich plecami problemy miał za to zwycięzca sprzed tygodnia, Max Verstappen, który musiał wycofać się z wyścigu. W całej imprezie triumfował Sebastian Vettel. Wygrana tym cenniejsza, że przed nią, bał się, że… nie dojedzie. Miał problemy z plecami i karkiem, był pooklejany taśmami, a Silverstone to wyboisty tor i mocno angażuje kierowców od strony fizyczynej. Niemiec wytrzymał, zresztą mówił, że nie było źle. Nic po wyjściu z bolidu nie powiedział za to Lewis Hamilton, który wręcz uciekł od mikrofonu, kierując się wprost na ważenie. Dopiero później, po dekoracji, zdołał wykrztusić z siebie kilka słów do fanów. Widać było, że – nie owijając w bawełnę – jest po prostu wkurwiony.
Cóż, Lewis. Nie zawsze dostaje się to, czego się chce. Szansa na odkucie się już za dwa tygodnie, ale łatwo nie będzie. Tym razem zawitamy bowiem do Niemiec, a tam Sebastian Vettel z pewnością nie odpuści. I to nam pasuje, bo dokładnie takiej rywalizacji oczekujemy.
PS. W tym miejscu tradycyjna notka o kierowcach Williamsa, którzy tradycyjnie dowieźli do mety zero punktów.
Fot. Newspix.pl