Sezon powrotów – tak można nazwać ostateczne rozstrzygnięcia w Championship, bo do najwyższej klasy rozgrywkowej w Anglii awansowały zespoły, które w Premier League grywały już niejednokrotnie. Ligę wygrało Wolverhampton, za ich plecami Cardiff City, natomiast baraże o trzecie premiowane miejsce – z, jak zawsze elektryzującym, finałem na Wembley – zwyciężyło Fulham. Zapowiada się, że beniaminkowie nie będą przynudzać.
Dla The Cottagers ten awans oznacza powrót do elity po czterech sezonach niebytu. Fulham spadło w sezonie 2013/14, a w klubie panował wówczas skandaliczny bałagan. Na kontrakcie sporo weteranów, z czego większość zupełnie piłkarsko wypalonych i na dokładkę trzech trenerów w trakcie jednego sezonu, z których żaden nie znalazł pomysłu na to, w jaki sposób wyciągnąć klub z tarapatów. Nawet bezwzględny reżim zamordysty Magatha nie uchronił drużyny przed relegacją. Niemcowi powierzono jeszcze misję odbudowy zespołu na zapleczu, ale robotę stracił już we wrześniu, gdy marność Fulham przekraczała wszelkie granice przyzwoitości.
Wreszcie wracają, po skromnym, jednobramkowym zwycięstwie w finale play-offów. Początek rozgrywek ligowych w ogóle nie zapowiadał, żeby Fulham miało się do baraży dostać, lecz sezon na zapleczu Premier League jest tak długi, że kryzys formy udało się zażegnać i wystarczyło czasu, żeby wspiąć się w tabeli dostatecznie wysoko. Dość powiedzieć, że podopieczni Slavisy Jokanovicia dopiero w 29. kolejce zdołali się wdrapać na szóste miejsce w tabeli, gwarantujące udział w play-offach. Później już ani na moment nie spadli niżej.
23. grudnia, w 23. kolejce, rozpoczęli serię 23 meczów bez porażki, która zakończyła się dopiero w ostatnim starciu sezonu zasadniczego. 23 mecze i 18 zwycięstw. To się nazywa regularność, przetoczyli się przez ligę jak walec. Straty poniesione jesienią były już zbyt duże, żeby je nadrobić i zająć lokatę nagradzaną bezpośrednim awansem, ale i tak udało się ostatecznie zatriumfować na Wembley. Choć do Premier League wraca już całkiem inny klub od tego, który z niej spadał – ten sam trener od grudnia 2015 roku, drużyna oparta na zawodnikach przed trzydziestką, jeszcze na dorobku. Na Craven Cottage wszystko dziś działa na znacznie zdrowszych zasadach, niż przed laty.
Przede wszystkim trzeba mieć pod lupą 18-letniego Ryana Sessegnona, (kolejne) złote dziecko angielskiego futbolu. Wychowanek klubu, gwiazda mistrzostw Europy u-19 z 2017 roku, dwa razy z rzędu wybierany do najlepszej jedenastki sezonu w Championship. Gdy Fulham desperacko potrzebowało swojej gwiazdy w półfinałach play-offów – stanął na wysokości zadania. Jego bramka i asysta zapewniły zwycięstwo nad Derby County, wejście do finału i, w ostatecznym rozrachunku, awans do elity.
Aston Villa na powrót do Premier League czeka – póki co – krócej, no i The Villains jeszcze przynajmniej jeden sezon będą kiblować na zapleczu. W tym zespole aż się roi od naszych starych znajomych z boisk Premier League, z Johnem Terrym na czele, ale doświadczenie okazało się zbyt małym atutem, żeby w finale przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Fulham wygrało skromnie, nie dało się zaskoczyć w końcówce, gdy musieli bronić się w dziesięciu, bo drugą żółtą kartkę obejrzał Denis Odoi. Ostatecznie gol Thomasa Cairney’a (asysta – oczywiście Sessegnon) okazał się zwycięski i The Cottagers przyklepali awans do Premier League na oczach 85 tysięcy widzów. Rozgrywanie tego meczu na Wembley to jeden z najlepszych pomysłów w historii angielskiej piłki. Klimat, klimat, jeszcze raz klimat.
https://twitter.com/Ethan_Ferrao/status/1000747476587040768
Spotkanie ogólnie miało swoją dramaturgię, choć nie był to najbardziej emocjonujący mecz w dziejach barażowych finałów. Na pewno zapamiętamy go z przedziwnych decyzji arbitra, Anthony’ego Taylora. W pierwszej połowie Ryan Fredricks z Fulham brutalnie potraktował Jacka Grealisha – bez konsekwencji. W drugiej odsłonie sfrustrowany Grealish z premedytacją poturbował strzelca bramki, Cairney’a – tylko żółtko. Kiedy na Wembley huczało od podejrzeń, że Taylor zapomniał zabrać na finał czerwonych kartoników, czerwo obejrzał wspomniany Odoi. Za faul na Grealishu, a jakże. 22-latek zaczął treningi w Aston Villi w wieku sześciu lat i zostawił na boisku serducho. Po meczu nie krył łez, tonąc w pocieszających objęciach Johna Terry’ego, choć także w oczach tego weterana szkliły się łzy.
https://twitter.com/jordmarley/status/1000437863333416961
Co dalej z Aston Villą? Niepewna jest właśnie przyszłość Terry’ego, bo jego kontrakt, z uwagi na brak awansu, wygasa po sezonie, a legendarny obrońca Chelsea z pewnością nie zarabia w Birmingham mało. Na kwestię klubowej księgowości zwracał również uwagę manager The Villains, Steve Bruce, choć podkreślał jednocześnie, że przyszłość Terry’ego zależy przede wszystkim od tego, co zadecyduje sam obrońca.
Pytanie też, co zadecyduje Grealish. Kolejny sezon w Championship to byłby dla niego po prostu stracony czas.
Swoją drogą, aż trochę szkoda, że ten prawdziwek Bruce nie pojawi się znowu w Premier League. Aston Villa to dla niego już dziewiąty klub w karierze, chociaż dalibyśmy głowę, że było tego co najmniej dwa razy więcej. Pracował swego czasu dla lokalnego rywala The Villains, Birmingham City. Kibice obecnego pracodawcy określali go wówczas mianem “tłustego, kartoflanego łba”. Bruce przedstawił zdumiewający pogląd na to przezwisko. – Zwykle traktuję takie ksywy jako komplementy. Jeżeli kibice drużyny przeciwnej są przeciwko tobie, to prawdopodobnie jednocześnie trochę cie lubią.
Bruce już dwukrotnie wygrywał w finałach play-offów, tym razem poległ. Pierwszy raz w karierze. Jego dalsze losy w Birmingham także stoją pod znakiem zapytania. To odpowiedni gość, gdy trzeba poskładać solidną drużynę z piłkarskich wyrobników, ale niekoniecznie jest to odpowiedni fachowiec, żeby przestawić klub na wariant oszczędnościowy i żeby zacząć odważniej stawiać na zawodników młodych, a o tym się coraz częściej wspomina przy Trinity Road.
Skoro mowa o oszczędnościach, to te raczej nie w głowie działaczom Fulham, Wolverhampton i Cardiff. Wielkie oczy można zrobić, kiedy sobie człowiek uświadomi, o jaką stawkę toczony był finałowy mecz play-offów. Finał Ligi Mistrzów ma jakiś tysiąc razy większy wymiar i prestiż, ale jeżeli chodzi o finansowe perspektywy, to baraże o awans do Premier League toczą się pod znacznie większym ciśnieniem. Chodzi o co najmniej 160 milionów funtów, a jeżeli beniaminkowi uda się później utrzymać – nawet 280 milionów. Działacze będą musieli bardzo uważać, żeby od tych kwot nie zgłupieć i nie zmarnować zastrzyku gotówki na szrot, który agenci z całej Europy namiętnie wciskają brytyjskim klubom w każdym oknie transferowym.
Tu 8 milionów, tam 15 i nagle kasa pustoszeje, a widmo szybkiego powrotu do Championship się przybliża.
Oczywiście pomeczowe łzy piłkarzy The Villains raczej nie wynikały z tęsknoty za utraconą forsą. Rok pracy, prawie 50 meczów bezlitosnej rąbanki, żeby wszystkie cele i marzenia szlag trafił w ciągu ostatnich 90 minut gry. To może zaboleć. Nawet ci najbardziej doświadczeni piłkarze Aston Villi wyglądali po tym meczu jak zbite psy.
Więc Fulham awansowało po barażach, a już wcześniej awans zaklepali sobie gracze z Wolverhampton Wanderers i Cardiff City. Ci drudzy – podobnie jak Fulham – spadli z Premier League w 2014 roku, przegrupowali się na zapleczu, skoncentrowali na rozwoju swoich struktur i przebudowie kadry. Teraz wracają do elity, niejako w zastępstwie spadającego Swansea.
-Myślę, że w tym momencie jesteśmy faworytami do spadku, ale ja wierzę w Neila Warnocka – mówił nam kilkanaście dni temu Dane Facey, trener z akademii piłkarskiej Cardiff City. – To nieprawdopodobnie doświadczony manager i jestem przekonany, że jeszcze wszystkich zaskoczy. Z nim u steru utrzymanie jest jak najbardziej w naszym zasięgu. Poza wszystkim, Warnock jest także wielkim wsparciem dla nas. Widziałem go chyba więcej razy niż wszystkich poprzednich managerów razem wziętych. On doskonale rozumie, czym jest dla młodego zawodnika wejście do profesjonalnej piłki. Ze swojej strony wierzę, że w przyszłym sezonie zagwarantujemy mu kilku zawodników o potencjale, jakiego poszukuje.
Wilki na swój awans naczekały się dłużej niż Fulham i Cardiff, bo minęło już sześć lat, od kiedy z nieopisanym hukiem zleciały do Championship. Zresztą – to nie był koniec spadków, ponieważ sezon 2013/14 Wolverhampton zaczęło już w trzeciej lidze. Zupełna degrengolada.
Jak to się stało, że dzisiaj – i to z przytupem – Wolves wracają do elity? Tam, do tej pory trochę na uboczu wielkiej piłki, co wraz z awansem ulegnie zmianie, narodził się jeden z najgorętszych projektów współczesnego futbolu. Chiński miliarder, Jeff Shi, przejął klub z rąk jego wieloletniego właściciela, Steve’a Morgana, którego wszyscy w mieście mieli już serdecznie dość, głównie z uwagi na skąpstwo i zbyt niskie ambicje. Shi zapowiedział większą rozrzutność, ale jest tajemnicą poliszynela, że on wykłada kasę, a za transferowe sznurki pociąga kto inny.
Swego czasu Chińczyk zainwestował olbrzymie pieniądze w agencję managerską Gestifute, chcąc znaleźć przyczółek przed kolejnymi ruchami w futbolowym biznesie. Wsparcia poszukał pod właściwym adresem. Krótko, dwa słowa. Jorge Mendes.
Portugalczyk szybko rozgościł się w klubie swojego biznesowego partnera z Dalekiego Wschodu. Ruben Neves, Diogo Jota, Helder Costa, Ivan Cavaleiro, Roderick Miranda – to wszystko klienci kontrowersyjnego agenta, którzy wylądowali na zapleczu Premier League. Na dokładkę Nuno Esposito Santo – trener, który miał oferty z klubów występujących na poziomie Ligi Mistrzów, ale wybrał malownicze Wolverhampton. Prywatnie jest przyjacielem Mendesa. Panom udało się odnaleźć bezbłędne porozumienie jeżeli chodzi o ruchy na rynku transferowym, choć w teorii nad wszystkim czuwa jeszcze dyrektor sportowy.
Shi, postępując zapewne zgodnie z instrukcjami super-agenta, wywalił już na transfery przeszło 100 milionów euro, a mówimy przecież cały czas o jego ruchach na poziomie Championship. Klub czekają z tego tytułu srogie sankcje, bo taka rozrzutność wykracza poza wszelkie regulaminy angielskich rozgrywek, ale Shi wychodzi raczej z założenia, że jak się bawić, to na całego.
Ciekawe zatem, co właściciel wraz z Mendesem przygotują z okazji awansu. Chiński bogacz póki co wygląda na bez reszty zakochanego w klubie – zamieszkał w Wolverhampton, na życzenie fanów znacznie obniżył ceny wejściówek i w efekcie stadion Molineux zapełnia się na każdym meczu prawie trzydziestoma tysiącami kibiców. Od plotek transferowych aż huczy – Rui Patricio, Andre Silva, dwuznaczna wypowiedź Cristiano Ronaldo po finale Ligi Mistrzów…
To ostatnie jest oczywiście mrzonką, lecz działalność duetu Shi & Mendes i tak już nieźle sfrustrowała pozostałych działaczy i trenerów w Anglii. Federacja odrzuca jednak wszelkie protesty, twierdząc, że Wolverhampton nie narusza w żaden sposób przepisów i standardów etycznych, jakie panują w brytyjskim futbolu. – Kiedyś za wyniki zespołu odpowiadali piłkarze, dziś są to trenerzy, za parę lat ich rolę przejmą agenci – gorzko kwituje Andrea Radrizzani, właściciel Leeds United i najzagorzalszy przeciwnik polityki transferowo-personalnej Wolves.
Radrizzani może się zżymać, może pieklić, ale to nie Leeds, tylko Wolverhampton, w towarzystwie Cardiff i Fulham, rozpocznie kolejny sezon w Premier League. Przy wsparciu Mendesa, a w zasadzie jego kajeciku z numerami telefonów, utrzymanie jest jak najbardziej w zasięgu. A wówczas, biorąc pod uwagę zyski z praw telewizyjnych, szalone inwestycje chińskiego miliardera zaczną się pomalutku spłacać.
fot. Newspix.pl